[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Samuel R. DelanyGwiazda imperiumPrzełożył: Marek CieślikPHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1992Tytuł oryginału: Empire StarRedaktor: Leszek WalkiewiczIlustracja: Jim Burns, Young ArtistsOpracowanie graficzne: Maria DylisCopyright © 1966 by Ace Books © Copyright for the Polish editionby PHANTOM PRESS INTERNATIONALGDAŃSK 1992Druk i oprawaZakłady Graficzne w GdańskuWydanie IISBN 83-7075-274-8Uparłszy się, że popłynieszPrzez morze ku Atlantydzie,Odkrywasz, że w tamte strony —Co można było przewidzieć —Statek Wariatów jedynieKursuje, gdyż silne cyklonyPrzewiduje prognoza na sezon;Musisz więc cały swój rezonWysilić na burdy i bzdury,Aż dzięki nim może ujdzieszZa jednego z Chłopaków, któryTeż lubuje się w bibie i bujdzie.W. H. Auden(fragment wiersza „Atlantyda" w przekładzie Stanisława Barańczaka)...prawda jest kwestią punktu widzenia.Marcel ProustMiał:warkocz jasnych włosów sięgający mu do pasa;smukłe, brązowe ciało, które — jak powiadali — przypominało ciało kota, gdy podczas Nowego Cyklu zwijał się sennie w kłębek w migotliwym świetle ogniska dozorcy pól;okarynę;czarne buty i czarne rękawice, dzięki którym mógł poruszać się po ścianach i sufitach;szare oczy, za duże przy jego małej twarzy o dzikich rysach;na lewej ręce — mosiężne pazury, którymi zabił dotąd trzy dzikie kepardy, po tym, jak w czasie jego nowocyklowej warty przeczołga-ły się przez przerwę w elektrycznym ogrodzeniu (i którymi kiedyś w bójce z Billym Jame-sem — przyjacielskiej popychance obróconej nagle w sprawę serio przez zbyt szybki i zbyt silny cios — zabił tamtego chłopca; ale stało się to dwa lata wcześniej, kiedy był szesnasto-latkiem, i niechętnie o tym myślał);za sobą — osiemnaście lat twardego życia w grotach satelity Rhys, spędzonych na doglądaniu podziemnych pól, podczas gdy Rhys cy-kloidalnie obiegał czerwonego olbrzyma Tau Ceti;skłonność do oddalania się od Mieszkalnych Grot, by popatrzeć w gwiazdy, co wpędziło go w kłopoty co najmniej czterokrotnie w ciągu ostatniego miesiąca, a w czasie ostatnich czterech lat wysłużyło mu przezwisko Kometa Jo;wuja imieniem Klemens, którego nie cierpiał.A potem, kiedy już stracił wszystko, oprócz — jakimś cudem — okaryny, wracając myślą do tych rzeczy, zastanawiał się, jak wiele dla niego znaczyły, jak bardzo zdeterminowały jego młodość i jak marnie przygotowały go do wejścia w wiek męski.Zanim jednak zaczął tracić, zyskał: dwie rzeczy, które — razem z okaryną — zachował aż do końca. Jedną z nich było diabelskie kocię o imieniu Dik. Drugą byłem ja. Jestem Klejnot.Mam świadomość wielodrożną, co znaczy, że patrzę na wszystko z różnych punktów widzenia. To jedna z funkcji, jakie spełnia ciąg ali-kwotów w harmonicznym układzie mojej struktury wewnętrznej. Dlatego też opowiem większą część tej historii z punktu widzenia, którynazywany jest — w kręgach literackich — narratorem wszechwiedzącym.Ceti okrwawiała zachodnie turnie; Torus, olbrzymi jak Jowisz, przesłaniał ćwierć nieba czarną krzywizną, a biały karzeł Oculus srebrzył skały na wschodzie. Kometa Jo o włosach koloru pszenicy stąpał za swymi dwoma cieniami: jednym długim i szarym, drugim krępym i rdzawym. Z głową odrzuconą do tyłu wpatrywał się w pierwsze gwiazdy, a wokół niego przemykał w pędzie wieczór o barwie wina. Długimi palcami prawej dłoni, o paznokciach poobgryzanych jak u wszystkich chłopców, obejmował okarynę. Wiedział, że powinien zawrócić; powinien wczołgać się spod dachu nocy prosto w rozjarzony kokon Mieszkalnej Groty. Powinien odnosić się z szacunkiem do wuja Klemensa i nie powinien wdawać się w bójki z chłopakami na Polowej Warcie — było tyle rzeczy, które powinien robić...Jakiś odgłos. Kolizja skały z nieskałą.Przykucnął, a jego opatrzona w szpony lewa dłoń, mordercze przedłużenie wysmukłego, umięśnionego ramienia, błyskawicznie uniosła się w górę, by ochronić twarz. Kepardy skakały do oczu. Tylko że to nie był kepard. Jo opuścił pazury.Ze szczeliny wąwozu wygramoliło się z trudem diabelskie kocię, balansując na pięciu z ośmiu nóg, i zasyczało. Miało trzydzieści centymetrów długości, trzy rogi i wielkie szare oczy koloru oczu Jo. Zachichotało; diabelskie kocięta robią to, kiedy są zdenerwowane — na ogół z powodu utraty swoich diabelskokocich rodziców, którzy mają po piętnaście metrów długości i są całkowicie nieszkodliwi, jeśli przypadkiem na kogoś nie nadepną.— Co jest? — zapytał Kometa Jo. — Twoi starzy dali nogę?Diabli kociak znowu zachichotał.— No, co jest grane? — nalegał Jo. Kociak spojrzał przez lewe ramię i zasyczał.— Dobra, zara zobaczym. — Jo skinął głową. — Zasuwaj, kociak.Marszcząc brwi, ruszył do przodu; w ślizgu jego nagiego ciała ponad skałami było tyleż gracji, co w jego mowie — nieokrzesania. Opadł ze skalnej półki na czerwoną, pokruszoną ziemię. Kiedy skakał, włosy otoczyły jego ramiona żółtą chmurą, by w końcu opaść mu na twarz; odrzucił je do tyłu. Kociak otarł się o jego kostkę, ponownie zachichotał i śmignął za wielki głaz.Jo ruszył za nim — i rzucił się w tył, rozpłaszczając na skale. Pazury jego lewej ręki i kostki palców prawej zgrzytnęły o granit. Oblał się potem. Na gardle, z boku, wystąpiła mu wielka,10wściekle pulsująca żyła, a jego moszna skurczyła się jak suszona śliwka.W gejzerze o pół metra wyższym od Jo pieniła się i spalała zielona ciecz. W jej płomienistym chaosie tkwiły jakieś istoty — których nie widział, ale które wyczuwał, jak wiją się, krzyczą bezgłośnie, konają w ogromnym bólu. Jedna z nich z całych sił starała się przebić na zewnątrz.Diabelskie kocię, nieświadome owej agonii, przyskoczyło do gejzeru, splunęło dumnie i odskoczyło z powrotem.W chwili gdy Jo zaryzykował nabranie oddechu, istota wyrwała się na zewnątrz. Dymiąc zatoczyła się przed siebie. Podniosła szare oczy. Powiew wiatru strącił z jej ramion długie włosy o barwie pszenicy, kiedy przez chwilę poruszała się z pewną — jakby kocią — gracją. Potem runęła w przód.Coś silniejszego niż strach kazało Jo wyciągnąć ręce i schwytać wyprężone ramiona istoty. Na pazurze zacisnęła się dłoń. Na dłoni — pazur. Dopiero gdy Kometa Jo klęczał, a postać dyszała w jego objęciach, zrozumiał, że trzyma w ramionach swego sobowtóra.W głowie eksplodowało mu zdumienie, a jego język był jednym z przedmiotów obluzowanych wybuchem.- Ktoś ty?— Musisz dostarczyć... — zaczęła postać,11rozkaszlała się i na chwilę straciła ostrość rysów — dostarczyć... — powtórzyła.— Że co? Że co?! — zawołał Jo głosem pełnym zdumienia i przerażenia.— ... dostarczyć wiadomość do Gwiazdy Imperium. — Mowa miała czysty, precyzyjny akcent interlingu obcoświatowców. — Musisz dostarczyć wiadomość do Gwiazdy Imperium!— Niby co mam powiedzieć?!— Po prostu dostań się tam i powiedz im... — Postać znowu się rozkaszlała. — Tylko tam dotrzyj, nieważne, ile ci to...— Co ja mam, do diabła, mówić, jak już tam niby będę? — nie ustępował Jo. Wtedy dopiero przyszło mu do głowy to wszystko, o co powinien był zapytać. — Skądżeś się tu wziął? Gdzieś leciał? Co się stało?Wstrząsana konwulsjami postać wygięła się w kabłąk i wyśliznęła z rąk Komety Jo. Kometa Jo sięgnął do jej ust, chcąc rozewrzeć je przemocą i nie dopuścić, by połknęła język, ale zanim jej dotknął — rozpuściła się.Zakipiała i zaparowała, zapieniła się i zadymiła.Większe zjawisko uspokoiło się tymczasem; było teraz tylko kałużą oblewającą zielsko. Diabelski kociak podszedł do jej skraju, zawęszył i wyłowił coś łapą. Kałuża zastygła, a potem zaczęła szybko parować.12Kociak ujął wyłowioną rzecz w pysk, po czym, mrugając szybko, podszedł do Jo i położył przedmiot między kolanami chłopca. Następnie usiadł i zaczął myć sobie różowe futerko na piersi.Jo spojrzał w dół. Przedmiot był wielobarwny, wielościenny, wielodrożny i byłem nim ja. Jestem Klejnot.Och, jakże długą przebyliśmy drogę — Norn, Ki, Marbika i ja — po to tylko, żeby zakończyć ją w tak nagły i tragiczny sposób! Ostrzegałem ich, i owszem, kiedy nasz pierwszy statek się zepsuł i odlatywaliśmy z Pd. Dora-dus na tym organoformowym jachcie. Wszystko wyglądało różowo, dopóki pozostawaliśmy w stosunkowo zapylonym rejonie Obłoku Magellana, ale gdy weszliśmy w opustoszałą przestrzeń Spirali Ojczystej, mechanizm otor-biający nie miał już czego poddawać katalizie.Chcieliśmy zatoczyć krąg wokół Ceti i skierować się ku Gwieździe Imperium z naszym bagażem nowin dobrych i złych, kroniką sukcesów i porażek. Ale straciliśmy powłokę i organoforma, niczym jakaś szalona ameba, chlupnęła w satelitę Rhys. Przeciążenie było zabójcze. Ki zginął, nim jeszcze wylądowaliśmy. Marbika rozpadła się na tysiąc idiotycznych części, walczących o przeżycie i umierających w przetrwalnej galarecie, w której zostaliśmy zawieszeni.14Norn odbył ze mną szybką naradę. Pobieżnie dokonaliśmy perceptoralnego rozpoznania obszaru w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od miejsca katastrofy. Tymczasem organoforma zaczęła już proces samozniszczenia; jej prymitywna inteligencja obarczała nas winą za wypadek i pałała żądzą mordu. Rozpoznanie perceptoralne ujawniło małą kolonię Terran, którzy pracowali przy uprawie pliazy-lu, porastającego przestronne podziemne groty. Jakieś trzydzieści kilometrów na południe była nieduża Stacja Przewozowa, skąd pliazyl wysyłano do Centrum Galaktycznego, by stamtąd rozprowadzać go między gwiazdy. Ale satelita jako taki był niewiarygodnie opóźniony w rozwoju.— Z tych, na które w życiu trafiłem, to chyba najbardziej rozdrożne społeczeństwo, jakie jeszcze można nazwać inteligentnym — zauważył Norn. — Na całej planecie wykrywam nie więcej niż dziesięć umysłów, które były kiedykolwiek w innym układzie gwiezdnym, z czego wszystkie należą do pracowników Stacji Przewozowej.— W której mają bezpieczne, nieorganiczne statki, a nie jakiś złom z m...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]