[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Andre NortonGwiezdne bezdrozaTytul oryginalu: Unchartered Stars Przeklad: Maciej Martynski Data wydania polskiego: 2001 Data wydania oryginalnego: 19692Rozdzial pierwszy Byl to zajazd, jakich wiele w kosmicznych portach. Nie mial, co prawda, pokoi dla dostojnikow i funkcjonariuszy miedzygwiezdnych, ale jednoczesnie byl zbyt drogi dla kogos takiego jak ja. Moj pas z kredytami byl niemal pusty i palce zaciskaly mi sie spazmatycznie, a w zoladku czulem przenikliwe zimno, kiedy tylko o tym pomyslalem.Istnieje jednak cos takiego jak potrzeba zachowania prestizu, twarzy, jakkolwiek by to nazwac - i ja wlasnie musialem to zrobic albo poniesc ostateczna kleska. Bol w stopach i ogolne przygnebienie mowily mi, ze osiagnalem juz ten stan, w ktorym czlowiek wyzbywa sie wszelkich nadziei i tylko czeka na nieunikniony cios.Wiedzialem, gdzie ten cios spadnie. Moglem stracic to, z powodu czego podjalem najwieksze ryzyko w swoim zyciu - pojazd, ktory wsparty na statecznikach stal teraz w samym srodku pola startowego. Byl doskonale widoczny z wyposazonych w prawdziwe okna apartamentow hotelowych na szczycie wiezy. Ja rowniez moglbym go zobaczyc, gdyby stac mnie bylo na taki apartament.Nietrudno jest kupic statek, ktory pozniej stoi bezczynnie, przysparzajac wlascicielowi ciaglych wydatkow z tytulu oplat lotniskowych czy kosztow obslugi - wydatkow znacznie wiekszych, niz w swej naiwnosci bylem sobie w stanie wyobrazic jeszcze miesiac temu. Taki statek jest bezuzyteczny bez wykwalifikowanego pilota. A ja ani nie bylem pilotem, ani nie potrafilem go znalezc.Na poczatku wszystko wydawalo sie proste. Chyba musialem cierpiec na jakies zacmienie umyslu, kiedy sie w to wpakowalem... albo raczej - kiedy zostalem w to wpakowany! Utkwilem wzrok w drzwiach pomieszczenia, ktore chwilowo bylo moim domem i pograzylem sie w niezyczliwych, a nawet wrogich rozmyslaniach o wspolniku czekajacym w srodku.Ostatni rok z pewnoscia nie wplynal dobrze na stan moich nerwow i sprawil, ze zaczalem watpic, czy los kiedykolwiek sie do mnie usmiechnie. Wszystko zaczelo sie jak zwykle. Ja, Murdoc Jern, wykonywalem swoj zawod wedrownego handlarza klejnotami jak inni w tym fachu. Owszem, w zyciu, jakie prowadzilismy z moim mistrzem2Vondarem Ustle'em, nie brakowalo dramatycznych epizodow, jednak dopiero na Tanth, w wirze zlowrogiej "swietej" igly, caly moj swiat runal w gruzy. Jakby laserowy promien nie tylko oddzielil mnie od Vondara, ale rowniez pozbawil spokoju ciala i umyslu.Nie obawialismy sie, kiedy ofiarna igla Zielonych Szat zadrzala i zatrzymala sie miedzy mna a Vondarem. Przybysze ze swiata zewnetrznego to nie byl posilek, ktory zadowolilby ich demona. Niestety, pozniej rzucili sie na nas ludzie z tawerny, zapewne szczesliwi, ze tym razem wybor nie padl na zadnego z nich. Vondar zginal od pchniecia nozem, a mnie scigano po zaulkach mrocznego miasta, az w koncu zazadalem azylu w swiatyni innego demonicznego bostwa. Stamtad rowniez udalo mi sie zbiec i znalezc bezpieczne, jak mi sie zdawalo, schronienie na pokladzie statku Wolnych Kupcow.Ale wpadlem tylko z deszczu pod rynne. Podroz w przestrzen kosmiczna rozpoczela bowiem kolejna serie przygod. Przygod tak szalonych, ze uznalbym je za bajke albo wytwor narkotycznych wizji, gdybym sam w nich nie uczestniczyl. Dosc powiedziec, ze dryfowalem w przestrzeni kosmicznej sam, z jednym tylko towarzyszem, ktorego pojawienie sie w naszym czasie i miejscu nastapilo w okolicznosciach rownie dziwnych, jak dziwny byl wyglad nieoczekiwanego goscia. Urodzil sie zgodnie z prawami natury. Wydala go na swiat pokladowa kotka. Za to jego ojcem mial byc rzekomo czarny kamien, tak przynajmniej twierdzilo kilku ludzi wyszkolonych w obserwacji niezwyklych zjawisk.Eeta i mnie przyciagal kamien nicosci - tak ten kamien, ktory w zasadzie powinno sie nazwac zrodlem wszelkiego chaosu!Po raz pierwszy zobaczylem go w rekach mojego ojca. Matowy i martwy tkwil osadzony w wielkim pierscieniu przeznaczonym do noszenia na obszernej rekawicy kosmicznej. Znaleziono go na bezimiennej asteroidzie przy zwlokach Obcego. Nie sposob odgadnac, ile lat tam spoczywal. Moj ojciec wiedzial, ze kamien kryje sekret, i ulegl jego urokowi. Oddal zycie, aby zachowac dla mnie to grozne dziedzictwo.To wlasnie kamien nicosci na mojej okrytej rekawica dloni poprowadzil mnie i Eeta przez pusta przestrzen kosmiczna do dryfujacego opuszczonego statku, ktory mogl byc - chociaz nie musial - wlasnoscia jego pierwotnego wlasciciela.Stamtad kapsula ratunkowa zabrala nas do swiata lasow i ruin, gdzie, aby zachowac sekret i zycie, walczylismy z czlonkami Bractwa Zlodziei (musial im stawic czolo juz moj ojciec, mimo ze sam niegdys nalezal do starszyzny Bractwa) i z funkcjonariuszami Patrolu.Pierwsza kryjowke z kamieniami nicosci znalazl Eet. Potem przypadkowo natknelismy sie na druga, tak dziwna, ze nie sposob bylo nie zapamietac jej na zawsze.Urzadzono ja bowiem starannie w tymczasowym grobowcu, posrod cial Obcych z roznych ras, jak gdyby kamienie mialy stanowic zaplate za podroz martwych dusz do ich odleglych rodzinnych planet. Poznalismy wowczas czesc sekretu kamieni. Mogly one potegowac kazda energie, z ktora sie zetknely, i przyciagac inne kamienie, uaktywniajac ich moc. Eet byl pewny, ze kamienie nie pochodzily z planety, na ktorej przypadkowo wyladowalismy.4Zawartosci skrytki uzylismy do przetargu, lecz nie z Bractwem a z Patrolem, dzieki czemu uzyskalismy srodki na zakup wlasnego statku, a takze niechetnie udzielone rozgrzeszenie wraz z prawem udania sie w dowolnie wybranym kierunku.Wlasny statek to byl pomysl Eeta. Eet, stworzenie, ktore moglbym bez trudu zgniesc obiema rekami (czasem nawet wydawalo mi sie to najlepszym rozwiazaniem), byl osobowoscia silniejsza niz jakikolwiek znany mi dostojnik. Po czesci uksztaltowala go kocia matka, chociaz czasem zastanawialem sie, czy jego wyglad nie ulega ciaglym, nieznacznym zmianom. Byl pokryty futrem, jednak na ogonie siersc tworzyla tylko waski pas ciagnacy sie od nasady do samego konca. Jego tylne lapy nie byly porosniete, a przednie przypominaly male rece, ktorych uzywal niemal rownie sprawnie, jak ja swoich. Uszy mial male, przylegajace do glowy, a cialo dlugie i gietkie.Jednak to nie cialo Eeta - specjalnie, jak mi powiedzial, dla niego stworzone - przykuwalo najwieksza uwage, lecz umysl. Obok zdolnosci telepatycznych stwor ten posiadal takze ogromna, zmagazynowana w pamieci wiedze, ktorej okruchami niekiedy dzielil sie ze mna, a ktora moglaby smialo rywalizowac ze slynnymi bibliotekami Zakathanu zawierajacymi madrosci calych stuleci.Nigdy nie dowiedzialem sie od niego, kim lub czym byl naprawde, ale powaznie watpilem w to, ze kiedykolwiek sie go pozbede. Moglem nie lubic jego spokojnej, wladczej pewnosci, z jaka od czasu do czasu narzucal mi swoje zdanie; mimo to jednak wydawal mi sie fascynujacy.Czasami zastanawialem sie nawet, czy nie uzyto go rozmyslnie do usidlenia mnie - jesli tak, to pulapka byla nadzwyczaj przemyslnie skonstruowana. Eet wielokrotnie tlumaczyl mi, ze nasza wspolpraca jest potrzebna, bo sie uzupelniamy i jestesmy o wiele silniejsi, a ja musialem przyznac, ze to dzieki niemu wyszlismy calo z potyczki z Bractwem Zlodziei i Patrolem... i zachowalismy dla siebie kamien nicosci.Eet zamierzal - a w rzadkich przyplywach optymizmu zdarzalo mi sie dzielic z nim ten zamiar - odnalezc zrodlo pochodzenia tych kamieni. Drobne spostrzezenia, poczynione w czasie pobytu na planecie, na ktorej odnalezlismy skrytki, upewnily mnie, ze Eet wiedzial wiecej o nieznanej cywilizacji, ktora po raz pierwszy posluzyla sie kamieniami, niz byl sklonny przyznac. Musialem sie z nim zgodzic, ze czlowiek znajacy sekret pochodzenia tajemniczych przedmiotow moglby sprzedac go za kazda cene - oczywiscie pod warunkiem, ze zdazylby to zrobic, zanim zostalby zasztyletowany, spalony albo unicestwiony w jakis inny paskudny sposob.Na zlomowisku prowadzonym przez pewnego Salarika znalezlismy jakis statek.Salarik umial sie targowac lepiej od mojego dawnego mistrza, ktory do tej pory wydawal mi sie pod tym wzgledem niedoscignionym wzorem. Musze przyznac, ze gdyby nie Eet, poddalbym sie po dziesieciu minutach i opuscil zlomowisko jako wlasciciel najbardziej zardzewialego pojazdu, jaki kosmita mial na skladzie. Na szczescie Salarikowie pochodza od kotow, a kocia matka mojego towarzysza najwidoczniej przekazala mu dar czytania cudzych mysli. Dzieki temu stalismy sie wlascicielami calkiem niezlego statku.4Co prawda byl stary i wielokrotnie przerejestrowywany, lecz - zdaniem Eeta - wciaz sprawny i na tyle maly, by umozliwic nam swobodne przemieszczanie sie miedzy planetami.Cena wynegocjowana przez Eeta obejmowala rowniez koszt przygotowania statku do podrozy kosmicznej i przetransportowania na kosmodrom, gdzie mial czekac na start. Niestety, stal tam od wielu dni, a my nie mielismy pilota. Eet przypuszczalnie posiadal odpowiednie umiejetnosci, ale w swej obecnej postaci nie byl w stanie operowac sterami zaprojektowanymi dla ludzi. Zdazylem juz zauwazyc, ze moj towarzysz celuje we wszystkich dziedzinach wiedzy a nawet jesli unikal bezposredniej odpowiedzi na jakies pytanie, jego niewzruszona pewnosc siebie pozwalala mi wierzyc, ze zna wlasciwa odpowiedz.Sytuacja byla wiec dosc jasna: mielismy statek, za to brakowalo nam pilota.Wydalismy fortune na oplaty lotniskowe i wciaz nie moglismy wyruszyc w droge.Niewielka suma, ktora nam pozostala rozplynela sie niemal w calosci. Klejnotami ukrytymi w moim pasie moglbym oplacic najwyzej kilka dni pobytu w hotelu.Zakladajac rzecz jasna, ze znalazlbym na nie kupca, a z tym wiazal sie kolejny dreczacy mnie problem.Jako pomocnik i uczen Vondara, poznalem wielu liczacych sie nabywcow kamieni z roznych planet. Jednak to Ustle byl tym, przed ktorym otwierali drzwi swych domow i ktorego obdarzali zaufaniem. Jako samodzielny kupiec mialem bardzo niepewne widoki na przy...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]