[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rafał Dębski
Gwiazdozbiór kata
2007
Wydanie polskie
Data wydania:
2007
Okładka:
Sławomir Maniak
Wydawca:
Wydawnictwo Dolnośląskie
ISBN: 978-83-7384-643-2
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Na lodowym archipelagu nieba
W drodze ku gwiazdom
Właściwie do końca nie wiem – chciałem tego czy nie? Przemyślenia przyszły potem. Zbyt późno, żeby cokolwiek zmienić. Zresztą w zasadzie i tak nie miało to większego znaczenia. Jeden raz więcej czy mniej... Miasteczko płonęło, ludzie z krzykiem biegali po ulicach.
– Zaraza! Zaraza!
Pomyśleć tylko, że tym razem nie miałem najmniejszego zamiaru nieść zniszczenia. Nie tutaj, a na pewno nie w tym momencie. Zapewne po moim odejściu zmarłoby kilku, może kilkudziesięciu ludzi, może nawet połowa mieszkańców, bo moi mali przyjaciele są wszędobylscy i sięgają tam, gdzie ja nie mogę dotrzeć. Jednak samo miasto by ocalało, nie uległo pożodze. Ale stało się, co się stać miało. Bóg potrafi być złośliwy. A może to wcale nie Bóg, tylko okrutny grymas wiecznie wykrzywionej twarzy złośliwego losu? Może Boga wcale nie ma? A jeśli nawet jest, ma w głębokiej pogardzie marną egzystencję swego najdoskonalszego dzieła? Dzieła, które potrafi posunąć się do najgorszych zbrodni i największych okrucieństw, aby zapewnić sobie powodzenie, sławę i władzę, owe marne namiastki boskiej potencji.
Zaczęło się jak zwykle. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nie pozwoli obcemu przejść spokojnie, przepłynąć niezauważonym przez swój skrawek egzystencji.
– Nie podobasz mi się, człeku.
Powiedział pachołek straży miejskiej. Rzecz jasna w pierwszej chwili nie odgadłem, kim jest – w szarej opończy, z krótkim kordem przy boku wyglądał na zwykłego zabijakę. W każdym ludzkim skupisku bywają tacy prawie bohaterowie, miejscowe zuchy, dbający o reputację pierwszej pięści albo pierwszej szabli. Poza tym nie spodziewałem się, żeby w takiej mieścinie rajcy utrzymywali straż. Widać jednak magistrat opływał tu w jakieś niespotykane dobra, których postanowił strzec na wszelkie sposoby.
– Odejdź – odrzekłem spokojnie. – Nie wyprowadzaj z równowagi spokojnego człowieka.
Wtedy szarpnął mnie za ramię. Chwyciłem natarczywą dłoń pod nadgarstkiem, wbiłem mu kciuk między kości tak, aby – nie wyrządzając krzywdy – zadać jak największy ból. Jęknął głośno. Wówczas zaniepokojony karczmarz wyjawił, z kim sprawa. Wiele mnie to nie obeszło. Zbój, charakternik czy ratuszowy sługus, co za różnica?
– Nie szukam zaczepki. – Rozwarłem palce. – Daj mi spokój.
Odskoczył dwa kroki i zaczął rozcierać obolałe miejsce.
– Czego tu szukasz? – warknął. – Dlaczego, posilając się, nie zdejmujesz rękawic?
– Nie twoja rzecz. Czy wasze prawa zabraniają człowiekowi zjeść i napić się, gdy mu przyjdzie ochota i jak mu wygodnie?
– Nie każden może poczuć się w moim rewirze wytęsknionym gościem. Czego chcesz, gadaj?
– Daj człowiekowi spokój – wtrącił się znowu karczmarz. – Spokojny jest. Od południa tu siedzi, a mamy wszak już dobrze pod wieczór. Płaci gotowizną, awantur nie wszczyna, palki nawet nie zalał. Zajmij się lepiej Błażejem. Leży pod ścianą i jak przez chwilę chociaż nie womituje, to zaraz beka i pierdzi. Zaś gdy go chcę ruszyć, łapami wymachuje, a nawet w takim stanie siły ma niby niedźwiedź.
Strażnik skrzywił się niechętnie.
– Sam się zajmuj pijakami, skoro masz arendę na wyszynk. Mnie ten tutaj ptaszek się nie widzi. Na odwach z nim trza będzie pójść, niech przed władzą zeznaje skąd, dokąd i po co. Może to zbiegły niewolny chłop? A może rozbójnik jakowyś? Na niewiniątko nie patrzy, raczej jakby niejedno życie miał na sumieniu. Dziwnie czarniawy, może turecki albo wołoski szpieg? Widziałeś jego oczy? Jakby śmierć zamieszkała na dnie źrenic.
Nie pomylił się. Niejedno życie mam na sumieniu, tego się ukryć nie da. Ale nie do końca miał w swych podejrzeniach rację strażnik-poeta. „Jakby śmierć zamieszkała na dnie źrenic”. Ładnie to powiedział. Nie tylko ładnie, ale to właśnie najbliższe było prawdy. Mieszka we mnie śmierć. Nie na darmo wybrałem swego czasu trudną ścieżkę wtajemniczenia, zostając uczniem Mistrza Czarnej Śmierci.
– Nie bój się – prychnąłem pogardliwie – nie tobie niosę zagładę, nie dla ciebie ciemność, którą we mnie dostrzegłeś.
– Ja niczego się nie boję – uniósł dumnie brodę.
Był zabawny. Właśnie tak zabawni potrafią być ludzie zadufani we własną siłę i powagę urzędu. Nie wytrzymałem. Odchyliłem głowę i wybuchnąłem śmiechem.
Co się stało, Jakubie?
Blanka ocknęła się z odrętwienia. Odpoczywała. Jak zawsze kiedy podejrzewała, że czeka nas moc roboty, odpływała daleko, by karmić się ukrytymi w zakamarkach umysłu wspomnieniami i prawie zapomnianymi bądź niedokończonymi snami.
Dlaczego się śmiejesz?
– Z ludzi, ukochana. Są tacy mali w swej wielkości – rozmyślnie powiedziałem to głośno.
– Do kogo gadasz? – Pachołek przyskoczył do mnie. – I co to ma znaczyć? Kto jest mały?
– Idź w swoją drogę, nieboraku. Po co ci kłopoty? Po co narażać życie? Może ono nikomu poza tobą niepotrzebne, ale po co je zaraz tracić?
W dłoni tamtego błysnęło ostrze. Długi, wąski puginał. Niegdyś takie rożny służyły do dobijania przeciwnika zakutego w blachy, bo łatwo je było włożyć w szczeliny zbroi. Karczmarz odszedł do swoich zajęć. Wolał udawać, że nic nie widzi. Zrobił swoje, stanął w obronie gościa, na ile mógł, a przede wszystkim na ile było bezpiecznie. I wystarczy.
– Wszyscy jesteście tacy sami – wycedził mój prześladowca. – Przychodzicie, żeby kraść i zabijać, nie szanujecie władzy.
Uważaj, kochany.
Ostrzeżenie nie było potrzebne. Nie zamierzał mnie pchnąć. Nie mógł znaleźć w sobie dość odwagi. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma do czynienia ze zwyczajnym włóczęgą.
– Idziemy.
– Nie zrobiłem nic złego.
– To się okaże po rozmowie z kapitanem.
– To nawet kapitana straży tu macie? – zdumiałem się. – Mieścinę byle krowi placek przykryje, koń jak stanie zadnimi nogami na jednych rogatkach, łeb mu wystaje za drugie, a taka szarża dowodzi?
Tego mu było za wiele. Mogłem kpić z niego, z jego matki nawet i całej rodziny, ale nie z miasta, któremu służył. Nie z dowódcy, którego miał pewnie za równego Bogu. Są tacy ludzie. Muszą być częścią czegoś większego, inaczej gubią się i czują się nieszczęśliwi.
– Już! – Chwycił mnie za końce palców i łokieć, wykręcił rękę do tyłu. Czubek puginału, którego nie wypuścił, zakłuł mnie w plecy. – Za obelżywe słowa dostaniesz należytą odpłatę. A pewnie wydamy cię w ręce starosty jurydycznego. Już on sprawdzi, czy jakie ortyle nie zostały za tobą wystawione!
Nie mógł wiedzieć, że to się stanie. Zapewne ten, kto go uczył, powiedział, iż z takiego uchwytu nikt nie jest się w stanie wyzwolić. Nie mógł też wiedzieć, że w akademii szkolono nie tylko w umiejętnościach zadawania cierpień i śmierci, ale nakładano także żelazną dyscyplinę na ciało. Bez trudu się skręciłem. Stawy cichutko zatrzeszczały. Zanim pojął, co się dzieje, stałem przed nim, a jego własny puginał napierał sztychem na chodzącą nerwowo w górę i w dół grdykę. Poczułem ruch pod płaszczem na ramieniu. Twarz strażnika wydłużyła się.
– Tfu – splunął.
Pyszczek szczura znalazł się na wysokości jego oczu. Ruchliwy nos łowił zapach strachu.
– To on! – wrzasnął strażnik miejski. – To ten przeklętnik, co o nim powiadają, że roznosi chorobę! Szczurzy ojciec!
Kątem oka zauważyłem zbliżającą się postać. Puściłem zbrojnego, obróciłem tyłem do siebie i pchnąłem tak mocno, że odbił się od ściany. Karczmarz wzniósł wielki tasak. Odskoczyłem, ale mordercze cięcie zawadziło moje ramię tam, gdzie zasiadł szczur. Zwierzę prędzej niż ja zorientowało się w położeniu i zanurkowało pod kaptur. Jednak ze mnie ostrze wytoczyło fontannę krwi. Obryzgała twarz karczmarza czarną mazią. Próbował ją natychmiast zetrzeć, ale była lepka jak smoła, a może raczej gęsty syrop zmieszany z sadzą. Patrzyłem z ciekawością. Od chwili przemienienia nie widziałem jeszcze własnej krwi w takiej ilości. Drobne nacięcia, kiedy upuszczałem posoki, aby nakarmić szczury, spływały czernią, jednak nie sprawiała wtedy wrażenia tak ciemnej, jakby coś wyssało z niej całe światło. Dopiero w takiej masie dostrzegłem, iż była identyczna z tą, która płynęła w żyłach Mistrza Czarnej Śmierci. Doskonale pamiętam to okropne doznanie, kiedy rozpłatałem pierś nauczyciela. Jakbym rozpruł worek pełen mokrej sadzy. Coś podobnego musiał teraz odczuwać karczmarz. I miejski pachołek... Nie. Ten już nic nie czuł. Leżał bez ruchu, a z brzucha sterczała rękojeść puginału. Wszedł w trzewia skosem, na tyle długi, by bez trudu dojść serca. Zbir nie miał nawet tyle doświadczenia, by przy zderzeniu z przeszkodą odprowadzić ostrze w bok lub zgoła je porzucić. Błażej pod ścianą wyrzucił z siebie na podłogę kolejną porcję wymiocin. Ludzie w karczmie zamarli, a potem rzucili się do drzwi. Zapach krwi sprawił, że przyczajone szczury zaroiły się, wypełzły ze wszystkich zakamarków – zarówno te jeszcze pozornie zdrowe, jak i wyraźnie zarażone, nawet takie, które ledwie powłóczyły łapami. Karczmarz wrzasnął na całe gardło, padł na ziemię, zaczął się wić w konwulsjach. Z nabrzmiałych nagle wrzodów pociekła cuchnąca ropa.
Ludzie uciekali z wrzaskiem, nieśli wieść o straszliwym wydarzeniu współmieszkańcom. Fala szczurów wylała się na ulice. Strzał z samopału. Pewnie jakiś szlachcic albo bogaty mieszczanin zabił któregoś z mych towarzyszy. Maleńkie ciało rozprysło się po uderzeniu kuli na wszystkie strony. Znałem ten widok. Miałeś szczęście, mały braciszku. Twoje męki zostały skrócone. Wiedziałem, że niektórzy będą jeszcze strzelać lub siec szczury szablami. Inni zechcą uciec z miasta, ale to wszystko na próżno. Zaraza zetnie ich z nóg nim dobiegną do najbliższych osiedli. Bo to nie jest zwyczajna choroba... Została okiełznana i wyhodowana przez wielkich mędrców, największych lekarzy. Tylko najwybitniejsi uzdrowiciele potrafią stworzyć coś, co zabija w sposób doskonały. Kiedym opuszczał akademię po zabójstwie Mistrza Czarnej Śmierci, byłem przekonany, iż wynoszę z niej zwyczajne choróbsko. Te wszystkie ubrania, które zakładano ku ochronie przed wejściem w najgłębsze podziemia, gdzie było królestwo Czarnej Śmierci, te pachnące ostro płyny, którymi spłukiwano się po wyjściu stamtąd, mikstury podawane do picia, skórzane maski wypchane niesłychanie drogim jedwabiem, nasączonym odkażającą driakwią... Wiedziałem, żem przebywał w dziedzinie śmierci, ale nie miałem do końca pojęcia, jak groźnej. Dopiero gdy wyszedłem...
Pamiętam, ukochany. Tamten kupiec, który zastąpił ci drogę. Ledwie go tknąłeś, pokrył się liszajami i czyrakami. Nie miałeś rękawiczek. Jakże on krzyczał, jak wił się w bólach!
Tak, Blanko. Dopiero po czasie nauczyłem się, że muszę okrywać dłonie skórą, jeśli nie chcę, by ludzie marli jak muchy pod byle dotknięciem.
Uwielbiam tę twoją moc, Jakubie. Kocham chwile, kiedy jej używasz. Jesteś wtedy panem życia i śmierci. Bardziej nawet panem śmierci – i dobrze, bo to piękna niewiasta... Wtedy czuję się jak w czasach, kiedy brałeś mnie w objęcia, wchodziłeś we mnie zachłannie, dawałeś nieziemską rozkosz. Cieszę się, że i to miasteczko pogrążysz w rozpaczy.
Wiem, mogę przecież bez trudu odgadnąć twoje spełnienie. I mnie wówczas potrafią dopaść spazmy. Tylko nie wiem do tej pory, czy to ja jestem ich źródłem, czy jedynie odbijam twoje silne doznania na kształt zwierciadła.
Ludzie nie zasługują, żeby spotykało ich dobro. Tylko tego, który niesie zniszczenie, potrafią uszanować. Nie ubiczują i nie ukrzyżują największego ze zbrodniarzy. Jego uczynią panem, pochylą przed nim karki. Najgorszą zaś kaźń zadadzą niewinnym.
Jednak chcą czuć się sprawiedliwi. Dlatego wynajmują katów. To na małodobrych spada odium tłumu, oni stają się przedmiotem pogardy. A ludzie patrzą na tortury, chłoną widok krwi. Mężczyźni krzyczą podnieceni, kobiety mdleją z rozkoszy. Gdyby nie wstyd i lęk przed napiętnowaniem, oddałyby się w tej chwili pierwszemu lepszemu. Widziałem to wiele razy. Tłum zawsze budzi we mnie odrazę. Dlatego nie żal mi ludzi.
Chodź popatrzeć. Chcę to przeżyć jeszcze raz.
Ale przecież nie chciałem robić tego właśnie tutaj – niechby sobie senne miasteczko żyło. Zamierzałem jedynie posilić się i odpocząć.
Naprawdę? Perlisty śmiech. Zawsze kiedy się śmiała, nadciągał okropny ból głowy. Naprawdę? Przecież uczyniłeś wszystko, aby cię zmusili do czynu. Nawet pozwoliłeś rozerżnąć sobie ramię...
Nie pozwoliłem! Byłem zbyt powolny...
Chcesz oszukać siebie czy mnie? Zdajesz się czasem zapominać, że w wielu sprawach jesteśmy jednym. Znam twoje najskrytsze zamiary, dzwonią tuż koło mnie ulotne myśli, strzępy obrazów i wspomnień.
Co chcesz przez to powiedzieć, Blanko?
Nic więcej niźli to, że twoja powolność wynikała z ukrytej chęci przywołania szczurów.
Zapewne masz słuszność. Przecież mogłem chwycić karczmarza za rękę, zasłonić się, wytrącić mu tasak. A uczyniłem rzecz najmniej w takim położeniu rozsądną. Próbowałem się odsunąć. Tak, na pewno jest sporo racji w twoich słowach. W końcu jesteś ze mną bliżej niż żona z mężem. O małżeństwie zwykło się mówić, że są jednym ciałem. A co ojcowie kościoła powiedzieliby o takim związku jak nasz, Blanko? Zaśmiałem się. Dla nich to byłby doskonały pretekst, aby wydać nas w ręce inkwizytorów.
– Giń, psie!
Do karczmy wtargnął szlachcic z głową podgoloną zgodnie z najnowszą modą. Błysnęła szabla. Blanka zamilkła, odpłynęła, a ja odwróciłem się ku przybyszowi. Zawahał się na mgnienie oka, widząc martwego pachołka i dogorywającego karczmarza. To wystarczyło. Już miałem w dłoni tasak, już nim zawinąłem i wypuściłem spomiędzy palców. Tamten był szybki i doświadczony, musiałem to przyznać z mimowolnym podziwem. Odbił zastawą broni ciężki tasak. Narzędzie ześliznęło się z bezradnym brzękiem, lekko tylko rozcięło w przelocie skórę dłoni. Szlachcic natychmiast ruszył ku mnie. Stałem spokojnie.
– To koniec, panie bracie – rzekłem cicho.
– Ja ci...
Nic więcej nie zdążył powiedzieć. Zabrudzone posoką ostrze zrobiło swoje. Szlachciura padł, nim uczynił następny krok. Zanim dotknął klepiska, cały był już pokryty owrzodzeniami. Zawył rozpaczliwie. Ból był nie do wytrzymania, niezwykły, nie z tego świata, jakby szatan uchylił drzwi piekła. To wiedziałem, bo podczas przemienienia musiałem przeżyć chorobę wraz z jej wszystkimi objawami i z całym cierpieniem. Potem oczyścił mnie ogień w czeluści wielkiego pieca. Wtedy właśnie moja krew stała się czarna. „Musisz zostać wypalony – powiedział Mistrz Czarnej Śmierci. – Kiedy wewnątrz zostanie tylko popiół, będziesz gotów. Gdy krew przybierze kolor sadzy, to znak, że zapanowałeś nad Czarną Śmiercią.”
Chodźmy, mój jedyny. Chcę posłuchać, jak grasz.
Wydobyłem flet. Najwyższa pora. Zgiełk na ulicach, łuny pożarów w oknach. Wyszedłem przed karczmę. Zwłoki na kamieniach, tu i ówdzie ludzie dogorywają, inni biegają wśród szczurów wyglądających jak wielki, ruchliwy dywan. Przyłożyłem instrument do ust. Tęskna melodia nie mogła przebić się przez wrzawę. To znaczy nie mogli usłyszeć jej opętani przerażeniem ludzie, ale doskonale słyszały ją zwierzęta. Znieruchomiały. To sprawiło, że ten i ów człowiek zatrzymał się, zaskoczony. Muzyka wznosiła się na coraz wyższe tony. Wokół powoli zapadała cisza. Mistrz Czarnej Śmierci często powtarzał, że dostałem dar od Boga, a moja gra jest wyjątkowa, potrafi czarować. Nieraz już się przekonałem, iż działa nie tylko na szczury. Ruszyłem między nieruchomymi postaciami. Kłębki futer rozstępowały się przede mną i zamykały szyki za moimi plecami. Potem ruszały z wolna. To miasteczko przestało już istnieć. Pozostanie w nim jedynie ogień i zaraza. Jeśli ludzie będą dość mądrzy, pozwolą płomieniom wypalić chorobę, a ciała zmarłych obsypią wapnem. Jeśli nie... każdy, kto tu wejdzie, zginie po krótkim czasie.
Cudownie. Tego mi brakowało. Tak rzadko grasz ostatnio.
Co znaczy dla Blanki ostatnio? Nigdy nie potrafiłem z nią uzgodnić, jak odbiera upływ czasu. Były chwile, kiedy z jej słów wynikało, jakby ostatni miesiąc był ledwie mgnieniem oka, a czasem miałem wrażenie, że między południem a wieczorem upływa dla niej więcej niż kwartał. Przecież grałem nie dalej jak wczoraj.
Wyszliśmy za miasto. Ogień, krew i płacz. Marne ludzkie robaki pełzają w poszukiwaniu ratunku. Ale na ratunek nikt nie pośpieszy. Jak zawsze zostanie pokryta gnijącymi ciałami pustynia. Nawet wilki, lisy i kruki nie przybędą na żer. Wyczują odór Czarnej Śmierci i ominą przeklętą ziemię.
* * *
Rzeka toczyła leniwie fale. Kropelki deszczu znaczyły powierzchnię delikatnymi kółeczkami. Spływały po kapturze, próbowały wcisnąć się pod odzienie, dotrzeć do twarzy.
Musimy?
Musimy. Wiem, że nie lubisz przechodzić przez rzeki. Nie umiałaś pływać, topiłaś się podczas jakiejś przeprawy. Nie masz się teraz czego bać, ale lęk jednak pozostał. Niepotrzebny, dziecinny, ale właśnie to w tobie ukochałem. Mimo zbrukania życiem, mimo wszelkiego plugastwa, jakie cię otaczało i w jakim żyłaś, pozostałaś w głębi duszy niewinnym dzieckiem.
Zdjąłem buty. Bardzo lubię dotyk piachu, który wciska się między palce, lubię wyczuwać pod stopami kamyki i muszle, śliską roślinność. Zatrzymuję się na płyciźnie, staję bez ruchu i czekam, aż małe zaciekawione rybki zaczną skubać włosy na moich łydkach. Mogą dotykać mnie bezkarnie, bo płynąca woda ma właściwości oczyszczające. Rzeki mają w sobie niezwykłą moc. Upiory i demony podobno nie są w stanie ich przekroczyć.
Wszedłem do kolan, przystanąłem. Obejrzałem się. Szczury kłębiły się na brzegu, niezdecydowane. Za każdym razem to samo. Uśmiechnąłem się. Dopóki stoję, będą się wahać. Potem pójdą, a raczej popłyną za mną.
Błagam, Jakubie, kochany mój, miejmy to wreszcie za sobą.
Westchnąłem. Niech będzie. Skoro tak bardzo prosisz... Na końcu kija, który spoczywał na moim ramieniu, kołysały się buty i worek z sucharami. Uniosłem go wysoko. Wszedłem głębiej. Woda sięgnęła brzucha, potem połowy piersi. Krople deszczu zgęstniały i zgrubiały. Zaczęła się prawdziwa jesienna ulewa. Powinienem marznąć, jednak odkąd obudziłem się po przemianie, kaprysy pogody nie robią na mnie wrażenia. Usłyszałem plusk. Takiego hałasu nie robi deszcz. Wokoło zaroiło się od małych ciał. Pyszczki wysunięte nad wodę, łapki w zapamiętałym ruchu. Szczury potrafią doskonale pływać. Nie przepadają za tym, ale potrafią. Z tych, które są teraz przy mnie, niektóre nie dotrą do drugiego brzegu. Bardziej chore i osłabione odpadną, utopią się, spłyną w dół rzeki. Może sprawią, że ktoś umrze, bo domowy kot albo pies zje zarażonego trupa, a może po prostu użyźnią kawałek ziemi albo będą stanowić żer dla wodnych drapieżników i trupojadów.
Wyszedłem na piaszczystą łachę. Kępa drzew opodal powinna dać schronienie przed deszczem. Tam osuszę z grubsza nogi, owinę stopy onucami i wzuję wysokie buty. Otrzymałem je od Mistrza Ludwika. Po zajęciach post mortem ofiarował mi je jako nagrodę za noc spędzoną na samotnym oglądaniu rozkładających się zwłok. Wolałem nie dociekać, z jakiej, a raczej czyjej skóry zostały zrobione. Były bardzo miękkie, wygodne, nie powodowały odcisków czy odparzeń nawet po najdłuższym marszu. I, co bardzo ważne, nie wymagały natłuszczania ani uciążliwego czyszczenia.
Gdzie zmierzamy, najdroższy? Co postanowimy?
To było dobre pytanie, ale zadane nie w porę. Co tu dużo gadać – pytanie, dokąd zmierzamy, zawsze było nie w porę. Nie wiem. Najpierw chciałem pójść na południe, gdzie Kraków, dalej Praga, same gęsto zaludnione ziemie. Jednak nogi niosą zgoła gdzie indziej. Nie chcę patrzeć na ludzi. Pragnę być jak najdłużej sam.
Rozmyślania przerwało wilgotne dotknięcie. Duży szczur stał przy mnie, patrząc ciemnymi, mądrymi ślepiami.
– Już czas, przyjacielu? – uśmiechnąłem się do niego. – Oczywiście, czas. Przyprowadź swoich.
W akademii upuszczałem krwi do spodeczka, a zaprzyjaźnione szczury posilały się, pijąc z naczyńka. Nie żeby zaspokoić głód trzewi, ale głód przywiązania. W drodze nie miałem jednak ochoty na uczelniany rytuał. Poza tym wypełnianie obrządku zbytnio by przypominało czas spędzony na naukach. Wolałem żyć tak, jak teraz. Wyjąłem niewielki pakunek. Rozwiązałem taśmę. W środku spoczywał niewielki nóż o klindze wyostrzonej niby narzędzia królewskiego cyrulika. Przeciągnąłem ostrzem w poprzek przedramienia i położyłem się na ziemi. Czułem delikatne języczki liżące ranę. Zwierzątka podchodziły po kolei, według starszeństwa w stadzie, żaden nie upił więcej niż przepisana kropla czy dwie. To była jedna rodzina. Pozostałe muszą czekać na swoją kolej, każdy klan innego dnia.
Łaskoczące, delikatne języki sprawiły, że nadleciało wspomnienie pierwszego dnia w Bieczu.
– Od dziś to będzie twój dom. – Bartosz rzucił tobołek na pryczę. – Nie patrz tak. Każdy nowy dostaje podobną celę. Nie ma się na co oburzać. O...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]