[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Juliusz VerneGwiazda PołudniaTłumaczenie: Anna IwaszkiewiczowaWydanie I 1957ROZDZIAŁ I„ACH, CI FRANCUZI!”- Proszę, słucham pana!- Mam zaszczyt prosić pana o rękę panny Watkins, pańskiej córki.- O rękę Alicji?- Tak, proszę pana. Widzę, że moja prośba pana dziwi. Niech mi pan jednak wybaczy, jeśli wyznam, że trudno mi zrozumieć, dlaczego wydaje się ona panu tak niezwykła. Mam lat dwadzieścia sześć. Nazywam się Cyprian Méré. Jestem inżynierem górnikiem, a politechnikę skończyłem z drugą lokatą. Rodzina moja cieszy się zasłużonym szacunkiem, choć nie jest bogata. Konsul nasz w Capetown może to wszystko potwierdzić, jeśli tylko pan sobie życzy; opinię o mnie wydać także może mój przyjaciel Pharamond Barthes, słynny myśliwy, którego zna pan dobrze, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Griqualandu. Zostałem tu wydelegowany przez Akademię Nauk i przez rząd francuski. W roku ubiegłym otrzymałem w Instytucie nagrodę imienia Houdarta za pracę o chemicznym składzie skał pochodzenia wulkanicznego w Owernii. Sądzę, że moje sprawozdanie o kopalniach diamentów w dolinie rzeki Vaal, będące już na ukończeniu, również może liczyć na życzliwe przyjęcie ze strony świata nauki. Po powrocie z mej obecnej misji będę mianowany profesorem Akademii Górniczej w Paryżu; wynająłem już nawet mieszkanie w domu przy ulicy Uniwersyteckiej 104, na trzecim piętrze. Pensja moja zwiększy się od nowego roku do czterech tysięcy ośmiuset franków. Nie są to, oczywiście, bajońskie sumy, ale gdy się doda do tego moje poboczne zarobki - ekspertyzy, nagrody, artykuły do pism naukowych - ogólny mój dochód wyniesie prawie dwa razy tyle. Dodam jeszcze, że wymagania mam bardzo skromne, tak że nie potrzeba mi nic więcej, żeby się czuć zupełnie szczęśliwym. Panie Watkins, mam zaszczyt prosić o rękę pańskiej córki.Wystarczyło usłyszeć pewny, zdecydowany ton tego małego przemówienia, aby zdać sobie sprawę, że Cyprian Méré ma zwyczaj iść zawsze prosto do celu i wyrażać się bez. ogródek.Twarz jego potwierdzała wrażenie, jakie wywoływał jego sposób mówienia. Była to twarz młodzieńca zajętego zasadniczo poważnymi problemami naukowymi i nie poświęcającego drobiazgom towarzyskiego życia ani chwili ponad to, czego wymagała konieczność.Włosy miał kasztanowate, przycięte na jeża, i niemal przy skórze ostrzyżoną, jasną brodę; nosił skromne, podróżne ubranie z popielatego płótna; tani słomkowy kapelusz położył grzecznie na krześle wchodząc do pokoju, mimo że jego gospodarz miał głowę nakrytą z charakterystyczną dla rasy anglosaskiej bezceremonialnością. Wszystko w Cyprianie Méré świadczyło o umyśle poważnym, a jego jasne spojrzenie mówiło, że miał serce czyste i prawy charakter.Trzeba dodać ponadto, że ten młody Francuz mówił tak znakomicie po angielsku, jakby długi czas mieszkał w rdzennie brytyjskich hrabstwach Zjednoczonego Królestwa.Pan Watkins słuchał go paląc długą fajkę, rozparty w drewnianym fotelu, z nogą złożoną na trzcinowym stołeczku, z łokciem na prostym kuchennym stole, na którym stał dzbanek z dżynem i szklanka do połowy napełniona tym mocnym napojem.Osobnik ten miał na sobie białe spodnie, kurtkę z grubego, granatowego płótna i żółtawą flanelową koszulę; był bez krawata i bez kamizelki. Pod olbrzymim filcowym kapeluszem, który zdawał się przyśrubowany na stałe do jego siwej głowy, widniała okrągła twarz tak obrzękła i czerwona, jak gdyby pod skórę wstrzyknięto porcję porzeczkowej galarety. W tej niezbyt miłej fizjonomii, porośniętej z rzadka kępkami sztywnych włosów, tkwiły małe, szare oczka, z których nie wyglądało nic, co przypominałoby dobroć czy wyrozumiałość.Trzeba jednak od razu powiedzieć na usprawiedliwienie pana Watkinsa, że cierpiał okropnie na podagrę, co zmuszało go do trzymania nogi wyciągniętej i poowijanej w szmaty, a wiadomo, że podagra - tak w Afryce południowej, jak i w innych krajach - nie przyczynia się do złagodzenia charakteru ludzi, w których stawy wpija się swymi kłami.Scena ta rozgrywała się w parterowym pokoju na farmie pana Watkinsa, w okolicach 29 stopnia szerokości geograficznej na południe od równika i koło 22 stopnia długości, na wschód od Południka Paryskiego, na granicy zachodniej Wolnego Państwa Oranie, na północ od brytyjskiej Kolonii Przylądkowej, w centrum południowej, anglo-holenderskiej Afryki. Obszar ten, którego granicę stanowi prawy brzeg rzeki Oranie, na południowym krańcu wielkiej pustyni Kalahari, od kilkunastu lat nazwany został - i nie bez powodu - „Polami Diamentowymi”.Pokój, w którym odbywała się wyżej przytoczona dyplomatyczna rozmowa, odznaczał się z jednej strony przesadnym zbytkiem niektórych mebli, z drugiej - rażącym ubóstwem innych szczegółów urządzenia. Podłogę na przykład stanowiło klepisko z ubitej ziemi, ale w paru miejscach było ono przykryte puszystymi dywanami i kosztownymi skórami. Na nie otapetowanych ścianach wisiała cenna broń wszelkiego rodzaju, wspaniały zegar z kunsztownie cyzelowanego brązu, pięknie oprawione angielskie sztychy. Kanapa kryta aksamitem stała koło stołu z surowego drzewa, nadającego się co najwyżej do potrzeb kuchennych. Fotele sprowadzone z Europy daremnie wyciągały ramiona do pana Watkinsa, który wolał stary, drewniany zydel niegdyś własnoręcznie sklecony. W całości jednak nagromadzenie kosztownych przedmiotów - a szczególnie wielka ilość porozrzucanych na wszystkich meblach skór panter, lampartów i żyraf - wywierało wrażenie jakiegoś barbarzyńskiego przepychu.Widać było zresztą z samego ukształtowania sufitu, że nie było nad nim piętra i że na dom składał się tylko parter. Jak wszystkie miejscowe domy zbudowano go częściowo z desek, częściowo z gliny, a lekki szkielet dachu przykryto arkuszami karbowanej blachy cynkowej.Widoczne było również, że dom ten niedawno został ukończony. Wystarczyło bowiem wychylić się przez okno, żeby zobaczyć po prawej i po lewej stronie pięć czy sześć porzuconych budowli w tym samym rodzaju, różniących się między sobą jedynie wiekiem i stopniem zrujnowania. Były to wszystko domy, które pan Watkins kolejno budował, zamieszkiwał i opuszczał, stosownie do zmian zachodzących w jego stanie posiadania; każdy z nich oznaczał niejako kolejny szczebel jego fortuny.Najdalej położona siedziba była po prostu sklecona z darni i zasługiwała najwyżej na nazwę budy. Następna była z gliny, trzecia - z gliny i desek, czwarta - z gliny i cynku; widzimy, jaką to gamę coraz wyższych tonów pozwoliły przejść panu Watkinsowi przypadki jego kariery.Wszystkie te budynki, mniej lub więcej zniszczone, wznosiły się na niewielkim wzgórzu położonym przy zbiegu rzek Vaal i Modder, dwóch głównych dopływów rzeki Oranie w tej części Afryki południowej. Wokoło, jak okiem sięgnąć, rozciągała się na południowy zachód i na północ naga i smutna równina. W krainie Veld - jak nazywają tę okolicę jej mieszkańcy - ziemia jest czerwonawa, sucha, niepłodna, pokryta pyłem, zaledwie miejscami usiana rzadką trawą i kępami krzaków.Tutaj właśnie znajdują się pokłady obfitujące w diamenty; główne tereny eksploatacji nazywają się: Du Toit's Pan, NewRush i najbogatszy może ze wszystkich - Vandergaart-Kopje. Te kopalnie odkrywkowe, znajdujące się niemal pod samą powierzchnią ziemi, objęte ogólną nazwą „dry-diggins”, czyli „kopalni suchych”, dostarczyły od roku 1870 kamieni o wartości ogólnej mniej więcej czterystu milionów. Pola te skupione są wewnątrz kręgu, którego promień nie wynosi więcej jak dwa do trzech kilometrów. Widać je było doskonale przez lornetkę z okien farmy pana Watkinsa, oddalonej od nich o jakie cztery mile angielskie .Słowo „farma” nie było zresztą właściwą nazwą dla posiadłości pana Watkinsa: wokoło nikt by nie dostrzegł najmniejszego śladu jakichkolwiek uprawnych pól. Jak prawie wszyscy tak zwani farmerzy w tych okolicach południowej Afryki pan Watkins był raczej pasterzem na wielką skalę, właścicielem stad wołów, kóz i owiec niż zarządzającym gospodarstwem rolnym.Jednakże pan Watkins nie odpowiedział jeszcze na prośbę tak grzecznie, ale i jasno wyrażoną przez Cypriana Méré. Po namyśle trwającym co najmniej trzy minuty zdecydował się wreszcie wyjąć fajkę z kącika ust i wypowiedzieć zdanie mające niewątpliwie bardzo odległy związek z omawianą sprawą.- Myślę, że pogoda się zmieni, drogi panie. Nigdy chyba moja podagra tak mi nie dokuczała jak dziś od samego rana!Młody inżynier zmarszczył brwi i na chwilę odwrócił głowę, by się opanować i nie okazać głębokiego zawodu.- Może lepiej by było, gdyby pan przestał pić dżyn, panie Watkins - odpowiedział dość sucho, wskazując na kamienny dzbanek szybko opróżniany przez gospodarza.- Przestać pić dżyn?! Na Jowisza! Dobre sobie! - wykrzyknął farmer. - Czy to kiedy dżyn zaszkodził porządnemu człowiekowi? Tak, wiem, co pan ma na myśli! Chce mi pan powiedzieć o tej recepcie, którą dał jakiś lekarz pewnemu lordowi-majorowi cierpiącemu na podagrę! Zaraz, jak ten lekarz się nazywał?... Abernethy, zdaje się. „Chce pan być zdrów? - pytał swego pacjenta. - To niech pan żyje za szylinga dziennie i niech pan tego szylinga zarobi pracą własnych rąk!” To wszystko bardzo pięknie, ale - na naszą starą Anglię! - po cóż by człowiek dorabiał się majątku, żeby potem żyć za szylinga dziennie? To są głupstwa niegodne tak mądrego człowieka jak pan, panie Méré! Więc, proszę bardzo, niech mi pan już o tym nie wspomina. Widzi pan, jeśli o mnie chodzi, to wolałbym raczej od razu położyć się do grobu. Dobrze zjeść, wypić sobie, wypalić dobrą fajkę, ile razy przyjdzie mi ochota - to jedyne moje radości w życiu. A pan by chciał, żebym się tego wyrzekł.- Och, wcale mi na tym nie zależy - odpowiedział szczerze Cyprian. - Przypominam panu tylko pewne wskazanie higieny, które wydaje mi się słuszn...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]