[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Serenada
czyli moje życie niecodzienne
1
Jestem wściekła. Na maksa. Nieludzko, pieruńsko, cholerycznie wściekła!!! Siedzę już drugą godzinę w Wytwórni Filmów Fabularnych przy Chełmskiej, pod drzwiami z napisem ŻYCIE
CODZIENNE – CASTING, czekając na swą kolej.
Moje szanse obliczam na zero koma zero. Co chwila zerkam na schody prowadzące do wyjścia i mam ochotę z nich skorzystać. Nie wierzę, że mogłabym dostać jakąkolwiek rolę w serialu, który każdego dnia ogląda dziesięć milionów telewidzów! Jeszcze bardziej boję się kompromitacji. Jeśli mi się nie uda – a wiem, że tak będzie – to zdołuję się na długie tygodnie. A przecież nie potrzebuję kolejnego powodu do bycia zdołowaną. I tak mam ich aż nadto!
Tymczasem tkwię na niewygodnym krześle pośrodku korytarza, ściskam w dłoni krótki fragment tekstu i zastanawiam się, co mnie tu jeszcze trzyma?! Wokół siedzą, stoją, przechadzają się aktorki, których twarze znam z telewizji. Artystki z nazwiskami i dorobkiem.
Tylko ja jedna jestem osobą znikąd. Gdyby nie on – już dawno bym uciekła.
Jak to się dzieje, że dla faceta zrobimy zawsze więcej niż dla siebie samej? Do głowy by mi nie przyszło zgłosić się na ten casting. I pomyśleć, że znam go dopiero od trzech dni! To było bardzo dziwne spotkanie. Ale może zacznijmy od początku?
Nazywam się Kaśka Zalewska. Mam dwadzieścia dziewięć lat i jestem aktorką.
„Być aktorem – to głupie. Być aktorką – idiotyczne!" – mawiała moja babcia i, jak zawsze, miała rację. Dlaczego akurat teraz mi się to przypomniało? Może dlatego, że dopiero dziś ją zrozumiałam. Bo, oczywiście, nie uwierzyłam babci. Nie posłuchałam jej i nie nauczyłam się żadnego porządnego zawodu. Nie zostałam nauczycielką, pielęgniarką ani księgową. Zdałam za to na Wydział Aktorski i, ku rozpaczy większości rodziny, nie wyłączając mnie samej, zostałam przyjęta. Czemu rozpaczałam? Bo to było jednak tchórzostwo. Zamiast skoczyć na głęboką wodę, odważyłam się zaledwie na brodzenie w strumyku. Dostałam się nie do Krakowa, Warszawy czy Łodzi, ale do Białegostoku. Wiecie, co to znaczy? Że po czterech latach nauki zostałam aktorką w teatrze lalkowym. Tego to już nikt nie mógł zrozumieć, nie wyłączając mnie samej.
Mogłoby nawet być fajnie, gdyby wszystko ułożyło się jak w tandetnej bajce: główne role, wywiady w miejscowej prasie, potem angaż w Warszawie i tak dalej, aż do Oskara. Ale się nie ułożyło. Już parę ładnych sezonów przepracowałam w teatrze Złota Ważka i ciągle jakoś nie dostałam żadnej rozsądnej propozycji, żadnej głównej roli. Na ogół bywałam Wróżką Trzecią lub Świnką Drugą,
Wiatrem Północnym, Polnym Kamieniem, Złą Siostrą Kopciuszka czy Piekarczykiem – i mówiłam nie więcej niż pięć zdań. Nigdy nie udawałam optymistki. Okazało się, że słusznie.
Wcielać się w różne postaci, przeżywać ich wzloty i upadki, zgłębiać psychologię, dawać jej artystyczny wyraz. Cóż może być bardziej ekscytującego? Aktorstwo to życie zwielokrotnione, przygoda, jakiej niewielu ma szczęście zaznać. Nie wiem tylko, czy marzyłam akurat o wgryzaniu się w psychologię Wierzby Rosochatej, Porcelanowej Lalki albo Zaczarowanej Kredki. Chodziło chyba o coś trochę innego...
Nigdy nie próbowałam się wyrwać z tego marazmu. Czułam jakąś sadystyczną przyjemność, widząc, jak z roku na rok jestem coraz bardziej niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Zresztą, cóż by to miał być za ruch? Nauczenie się księgowości? Z moją awersją do cyferek? Nie sądzę też, żebym się nadawała na pielęgniarkę. Wyciągnąć komuś krew z żyły, przy okazji samemu nie mdlejąc?
Zdecydowanie ponad moje siły. Pozostawała jeszcze praca w szkole. Taaak... Fascynujące zajęcie.
Moje aktorstwo miało i swoje dobre strony. Nie przepracowywałam się w Złotej Ważce. Więcej siedziałam na widowni, niż stałam na scenie. Nasz dyrektor miał szczególny dar do pozyskiwania natchnionych fantastów zamiast reżyserów-fachowców. Dlatego ostateczny kształt spektaklu powstawał dopiero na próbie generalnej, jeśli nie podczas premiery. Skąd on ich brał, tych frustratów niewyżytych w teatrze dramatycznym? Bóg jeden raczy wiedzieć. Prawda jest taka, że z dwojga złego wolałam już układać w garderobie pasjansa, oczekując na swoją kwestię, liczącą zwykle dwa krótkie zdania, niż oglądać te przedstawienia. I grać ogony, a nie główne role. Gdy bym była matką, zabierałabym dzieci do Złotej Ważki wyłącznie za karę. No, ale przynajmniej nikt nie ośmielił się odmówić naszym przedstawieniom znamion wielkiej sztuki.
Przez kilka lat, od premiery do premiery, trwaliśmy w poczuciu artystycznego zwycięstwa, ciesząc się, jeśli przedstawienie poszło dwadzieścia razy. Czekaliśmy na cud. To znaczy ja czekałam.
Konkretnie na co? Nie mam pojęcia. Na trzęsienie ziemi? Może, ale w trzęsienie ziemi też nie wierzyłam.
Moja babcia, ku radości nas wszystkich, wciąż żyła i nie szczędziła mi swych dobrych rad.
Teraz już wiedziałam, że choć większa część życia minęła jej na prowadzeniu domu i doglądaniu dzieci, zdrowego rozsądku ma więcej, niż ja kiedykolwiek będę miała. Dla babci naturalnie najlepszym rozwiązaniem byłoby poznanie przeze mnie jakiegoś miłego chłopca o solidnych dochodach, który otoczyłby mnie opieką, tudzież obarczył rodziną i pozbawił wszelkich aspiracji zawodowych. Jednak moje życie uczuciowe było jeszcze większą klęską niż zawodowe. W
rezultacie wolne chwile spędzałam na praniu ręcznym, oglądaniu telewizji i wertowaniu pięćdziesiąty siódmy raz z rzędu książki Krystyny Kofty: Jak zdobyć, utrzymać i porzucićmężczyznę – z tym, że do trzeciej części z wiadomych względów nigdy nie dochodziłam.
Po kilku latach życia zawodowego w teatrze zrozumiałam, że aktorstwo nie jest jakąś szczególnie fascynującą fuchą. Absolutnie nie chroni przed brakiem faceta. Także według rodziców przekroczyłam już czas dopuszczalny dla panienki i powinnam zintensyfikować poszukiwania kandydata na męża. Intensyfikowałam więc, jak mogłam. Odbywało się to głównie na weselach moich koleżanek, gdzie wszyscy poza mną przychodzili w parach. Domyślacie się rezultatu? No, ale przynajmniej nikt nigdy nie porywał mnie do tańca w połowie deseru.
I tak to sobie trwało dzień za dniem, aż nagle, w środku jednej z tych radosnych prób, podczas których zajmowałam się głównie dyskretnym ukrywaniem ziewania, dokładnie w chwili, gdy pomyślałam: „Ależ to będzie klapa!... ", usłyszałam:
– Masz grać bebechami, rozumiesz?! – reżyser zajmował się właśnie Główną Rolą. – Wyrzuć to z siebie! Pieprznij tym wszystkim o ziemię!
– Ale czym? – Główna Rola nie rozumiała.
– Wszystkim. Masz chyba jakieś wnętrze?
Na myśl o wnętrzu Głównej Roli ziewnęłam po raz kolejny, teraz już całkiem jawnie. Główna Rola westchnęła smętnie, zrozumiawszy, że wymuszenie na dyrektorze, by powierzył jej postać Kopciuszka, było klasycznym pyrrusowym zwycięstwem.
Grałam tylko ogon, ale byłam zadowolona z tego faktu. W całym przedstawieniu mówiłam, jak zwykle, trzy zdania i dzięki temu miałam gwarancję, że moje bebechy nie wzbudzą niczyjego obrzydzenia, walając się po deskach sceny i narażając na rozdeptanie.
Właśnie wtedy przysiadła się do mnie Iza, koleżanka z garderoby, wciskając mi do ręki zaproszenie na wesele. Jej własne. Choć powinnam wyskoczyć z radosnymi gratulacjami, zdziwiłam się raczej niemiło. Spojrzałam na nią z wyrzutem i wyszeptałam:
– Więc już tylko ja będę bronić w naszym zespole barw singli?!
Przytłaczała mnie ta odpowiedzialność.
– Przepraszam, że tak z ręki, ale mamy z narzeczonym tyle spraw do załatwienia w ostatniej chwili. Przyjedziesz, prawda? – Iza szczebiotała szeptem.
– Statystyki kłamią, mówiąc, że w naszym pokoleniu ludzie już się nie pobierają! – nie ustawałam w skargach.
– Trzeba przynajmniej spróbować! – paplała, uśmiechając się błogo i rozsiewając dookoła ohydny zapach bezgranicznego szczęścia. – Przyjedź koniecznie, będzie trochę ludzi z branży. Hotel zarezerwowany, o nic się nie martw.
A o cóż ja mogłabym się martwić, zostając ostatnią panienką w teatrze? W sumie odpowiada mi życie bez obowiązków. Za chwilę sama będziesz mi go zazdrościła, pomstując na męża, że w niczym ci nie pomaga, po pracy ogląda telewizję i nigdy nie opuszcza klapy sedesu. Potem zajdziesz w ciążę, urodzisz dziecko i będzie jeszcze gorzej: tysiąc nieprzespanych nocy, dziesięć kilo na plus, zero czasu dla siebie. Właśnie tego chcę? Do tego tak mi się śpieszy? Nieee... Ale pojadę na to wesele i będę się cieszyć waszą radością. Mam w tym wprawę, niestety.
W dodatku chyba powiedziała: „ludzie z branży", a ja z każdej rozmowy wychwytywałam bezbłędnie określenie „ludzie z branży", nawet jeśli ktoś mówił tylko „ludzie" lub „branży". Tak więc, nie mając pojęcia, o jaką dokładnie branżę chodzi, ani o jakich ludzi (może narzeczony koleżanki jest rzeźnikiem, inżynierem budowy mostów albo specjalistą od utylizacji odpadów przemysłowych, nigdy o nim szerzej nie opowiadała), zdecydowałam, że poświęcę ten weekend ich szczęściu i wybiorę się do Warszawy. Najwyżej poznam trochę ludzi z branży okien plastikowych.
Zapewne czekało mnie ekscytujące przeżycie.
Po prawdzie, była to też świetna okazja, by kupić sobie nową sukienkę i trochę się przewietrzyć.
W dniu wesela, bez jakichkolwiek złych przeczuć, wsiadłam do pociągu. Znalazłam pusty przedział, wyczerpana padłam na fotel i zagapiłam się w okno, marząc o podróży bez towarzystwa. Po upływie może minuty w drzwiach stanął interesujący mężczyzna. „Nie jest źle!" – pomyślałam. –
„Samotność odłóżmy na drogę powrotną".
– Serena! Gonię za tobą przez pół pociągu! – rzucił z czarującym uśmiechem.
– My się znamy? – zdziwiłam się. Lubię być podrywana, ale nie tak ostentacyjnie. W dodatku moi rodzice nie popisali się inwencją i nie dali mi na imię Serena.
– Nie zgrywaj się! – parsknął nieznajomy i z westchnieniem ulgi opadł na siedzenie naprzeciwko. Najwyraźniej z kimś mnie mylił.
– Ja się nie zgrywam, proszę pana! – spróbowałam grać rolę niedostępnej, to mi zawsze wychodziło najlepiej. – Nie przypominam sobie, żebyśmy się kiedykolwiek spotkali.
– Zamieńmy się miejscami, co? – zaproponował ni z tego, ni z owego, w ogóle nie zbity z tropu. – Wiesz, że nie mogę jeździć tyłem do kierunku jazdy. Tyle razy ci mówiłem.
– Nie przypominam też sobie, żebyśmy kiedykolwiek przechodzili na „ty"! – Dość miałam tego wieśniackiego podrywu! Wstałam, wzięłam torbę i spróbowałam wyjść, mając jednak nadzieję, że on mi na to nie pozwoli. – Proszę! Zostawiam panu cały przedział! Może się pan nawet położyć!
Wzdłuż, wszerz albo w poprzek!
– Zaczekaj, poddaję się! – zerwał się na równe nogi i, jak na to liczyłam, wyszarpał torbę z mojej dłoni. – Przyjmuję twoje warunki.
– Pani warunki!
– Pani warunki. Pani... – zawiesił głos, zajęty upychaniem torby na półce.
– Panno.
– Panno... ? – odwrócił się i spojrzał na mnie promiennie.
– Kasiu.
– Ach! Kasia! Jakie ładne imię! – udał zachwyt, jakbym była dzieckiem, i siadł znów naprzeciwko mnie.
Odetchnęliśmy z ulgą. Czułam się przeproszona i pozwoliłam mu usiąść przodem do kierunku jazdy.
– Czym się pani zajmuje?
Mogłam odpowiedzieć, zawód akurat działał na moją korzyść.
– Jestem aktorką.
– Coś takiego?! Aktorką?!
– Czemu to pana dziwi?
– Nie. Wcale. To bardzo ciekawe!
Nie wiem dlaczego, ale mu nie wierzyłam.
– A jak pan ma właściwie na imię?
– Przepraszam, powinienem był się przedstawić wcześniej. – Wstał i pocałował mnie w rękę. –
Adam Wesołowski. Więc jest pani aktorką?! To ciekawe... !
– Nie aż tak bardzo. Pracuję w teatrze lalek Złota Ważka. Na pewno pan nie słyszał.
– I jest pani oczywiście gwiazdą tego teatru? – zapytawszy, natychmiast zrozumiał, że popełnił
gafę.
Mogłam skłamać, ale po co? Kobieta sukcesu jest znacznie mniej atrakcyjna dla faceta niż ta, która sobie nie radzi. I na dodatek taka była prawda.
– A pan czym się zajmuje? – dałam mu szansę zabłyśnięcia i przyjrzałam się uważnie. Wyglądał
na trzydzieści pięć lat, ubrany z niedbałą elegancją w dżinsy i lnianą marynarkę, mógł być zarówno malarzem abstrakcjonistą, jak handlowcem, który czytuje „Playboya".
– Modą.
– O rany! – rozmarzyłam się.
Facet zajmujący się modą! Czy jest ktoś, kto łatwiej zrozumie kobietę? Niestety, byłam gotowa na nową miłość. Bardzo gotowa. Bardzo, bardzo gotowa. Gotowością nagłą, oślepiającą, odbierającą rozum. Wierzyłam sercu, które darło się w niebogłosy, jęczało, zawodziło, straszyło, że jeśli nie teraz, to już nigdy i żebym takiej okazji nie ważyła się przegapić. Miałam się sprzeciwiać?
Walczyć z własnym sercem? Niby w imię czego? Co było do stracenia? Nudna egzystencja?
Samotne wieczory? Notorycznie pusta skrzynka mailowa? Więc gdy tylko usłyszałam, jak mówi coś w stylu: „My, samotni faceci", zagrałam va banque:
– Co pan robi, znaczy co robisz dziś wieczorem?
– Chyba obejrzę jakiś film w telewizji i pójdę wcześnie spać – westchnął słodko.
– A nie miałbyś ochoty pójść na wesele?
– Wyspiańskiego?
– Nie, takie normalne wesele. W hotelu.
– Uwielbiam wesela! – zachwycił się aż za bardzo. – Ale musiałbym się chyba najpierw przebrać? No i – spojrzał mi głęboko w oczy – ty musiałabyś mi obiecać, że zostaniesz w Warszawie przynajmniej do poniedziałku.
„Boże! Jesteś wielki! – krzyczałam w myślach. – Po raz pierwszy mężczyzna robi jakiekolwiek plany w związku ze mną i sięgają one aż trzech dni naprzód! I to taki mężczyzna!
Jego zdjęcie spokojnie mogłoby się znaleźć na okładce „Stylu". Natychmiast zawyrokowałam, że zakocham się w Adamie na zawsze, jak tylko trochę bliżej go poznam.
– Aż do poniedziałku? – uśmiechnęłam się.
– Musisz wziąć udział w castingu. Właśnie w poniedziałek.
O kurczę, drzwi się otworzyły! Wołają mnie! Cholera, chyba muszę tam wejść?!
2
Wkurzona czekaniem, weszłam do sali, w której odbywał się casting. Jakiś facet, przekładając papiery, wymamrotał pytanie o moje nazwisko, a ja przedstawiłam się i z rozpędu dygnęłam!
Mam nadzieję, że nie zauważył. Głupio tak dygać, mając trzydziestkę na karku.
– A nie, to jeszcze nie pani kolej! – odpowiedział, podnosząc wzrok.
– Jak to nie moja?! Siedzę tam już prawie trzy godziny! Co pan myśli, że tak łatwo wrócić do Białegostoku?! – nie licząc się z konsekwencjami, dałam upust złości.
– Świetnie! – jeden gość spojrzał na drugiego, który kiwnął głową i uśmiechnął się, jakbym powiedziała jakiś żart. – Genialnie! Proszę się czymś zająć, pójść na spacer, kupić sobie kolorowe pisma, cokolwiek. Niestety, musi pani jeszcze zaczekać.
Skołowana wyszłam z sali, wpuszczając kolejną kandydatkę i zastanawiając się, co tu jest grane?
Dlaczego niby świetnie, że jestem z Białegostoku? Genialnie, ale proszę wyjść? Trochę mnie to rozdrażniło. W dodatku byłam głodna, bolał mnie brzuch i chciało mi się spać. Dokąd miałam iść, taszcząc torbę z całym dobytkiem?! Kiedy koło południa zwalniałam pokój hotelowy, płacąc za kolejną dobę pół swojej miesięcznej pensji, musiałam też zabrać bagaż. Przez te toboły z miejsca rzuca się w oczy, że jestem sierotą z prowincji. Kiedy wreszcie znów tam wejdę, wszystkie role będą już obsadzone i usłyszę: „Pani już dziękujemy".
Ale, z drugiej strony, dotrzymam słowa danego Adamowi i jednocześnie uniknę kompromitacji, bo nigdy nie wyjdzie na jaw, że moje aktorstwo jest zaledwie średniej próby.
Adam, Adam... Po trzygodzinnej podróży z Białegostoku do Warszawy miałam wrażenie, że znamy się od zawsze. W czasie wesela staraliśmy się za bardzo nie szaleć, bo goście zwracali na nas większą uwagę niż na młodą parę. Pierwszy raz w życiu byłam pijana ze szczęścia. Spędziłam cudowną noc u boku uroczego, przystojnego i samotnego faceta, który jeszcze na dodatek wkręcił mnie na casting do najlepszego serialu! Głowę miałam pełną śmiałych planów, a serce rozgrzane do białości. Byłam gotowa rzucić wszystko, nie wracać do mojego dawnego życia, osiąść w Warszawie, pichcić Adamowi obiadki, rodzić mu dzieci i pławić się w szczęściu. Dla niego zgodziłam się nawet na udział w tym castingu, chociaż pewnie znów dowiem się, że jestem beznadziejna. To zawsze widać na twarzy reżysera.
Jednocześnie, aby sobie poprawić humor, wspominałam, jak nad ranem, kiedy goście szli już do swoich pokojów, my ruszyliśmy w miasto. Ten niezapomniany świt i ranek, kawa w jakimś barze, brązowe oczy Adama. Jest tak cholernie seksowny! Potem wróciliśmy do hotelu. Nie zdążyłam chyba jeszcze wytrzeźwieć, bo mocując się z zamkiem na kartę, zaproponowałam mu, żeby ze mną został. On uśmiechnął się tylko, pocałował mnie w policzek i powiedział, że jutro, to znaczy dziś pracuje, ale że świetnie się bawił i musimy to szybko powtórzyć.
– Koniecznie! – ziewnęłam i gdyby łóżko nie znajdowało się tak blisko drzwi, pewnie przespałabym się na dywanie.
Późnym popołudniem poszłam na spacer. Warszawa w niedzielę, co za okropne miejsce!
Taksówkarz zawiózł mnie do centrum handlowego, gdzie spędziłam resztę dnia. Przyglądałam się wystawom sklepów prezentującym modę na nowy sezon. Manekiny wyglądały tak, jakby sklepowi styliści ponakładali na nie wszystko, co mieli pod ręką, absolutnie nie troszcząc się o efekt.
Okropność.
Nie chodziło o modę i wyjątkowo w tym przypadku byłam ze sobą szczera. Chodziło o Adama, który gdzieś przepadł. Jego komórka była wyłączona, co kazało mi myśleć o najgorszym.
Żuję bułkę i czytam „Firmament", patrząc na fotografie kobiet, którym nigdy nie dorównam.
Korytarz już prawie całkiem opustoszał. Nudząc się niemożliwie, oglądam zdjęcia z różnych seriali, wiszące na ścianach. Każdy fotos to portret naszej uwielbianej Sereny: Serena w biurowym garniturku i w domowym fartuszku, Serena uśmiechnięta i zapłakana, z włosami krótkimi, długimi, rudymi i blond. Ta aktorka to fenomen. Instytucja. Gra, pisze opowiadania, maluje akwarele, udziela porad w pismach kobiecych. Osiągnęła wszystko, co tylko się da. Otrzeć się o nią to byłaby przygoda zawodowa! Może i na mnie spłynęłoby odrobinę tego nieziemskiego czaru i magii, które wokół
siebie roztacza? Ktoś mi kiedyś powiedział, że jestem do niej podobna. Co za bzdura!
– To pani? Świetnie! Prosimy do środka – usłyszałam nagle.
Nade mną pochylała się dwumetrowej wysokości dziewczyna. To znaczy, nogi miała dwumetrowe, reszta też mierzyła ze dwa metry, może półtora.
– Wejdźmy tutaj – wskazała mi całkiem inny pokój.
– Ale ja muszę tam... – zaoponowałam nieśmiało, dziubiąc palcem powietrze w kierunku drzwi z tabliczką „casting".
– Musimy się jednak najpierw przygotować. Prawda? – powiedziała jak do dziecka, posadziła mnie przed lustrem i wyszła.
Patrzyłam na siebie z wyrzutem. A właściwie ta druga tak na mnie patrzyła. Na szczęście nie zdążyła nic powiedzieć, bo do sali wszedł... Adam! W ręku trzymał metalową walizkę.
– Jak się czujesz, słońce? – pocałował mnie w czoło.
– Skąd ty się tu wziąłeś?!
– Sorry, ale naprawdę nie mogłem wcześniej!
– Zabierz mnie stąd, proszę!
– Żartujesz chyba?
– Ale ja się boję, bo oni...
Patrzyłam ze wzrastającym zdumieniem, jak otwiera walizkę i wyjmuje z niej różne kosmetyki. Stawiając je na stoliku przed lustrem, zachowywał się tak, jakby nie było w tym nic dziwnego! Na koniec wyjął z reklamówki blond perukę i ułożył ją na styropianowej głowie.
– Adasiu...
– Tak?
Wilgotną chusteczką do demakijażu zaczął przecierać mi twarz!
– Co ty robisz?!
– Zmywam twój make up.
Wziął tubkę z fluidem, wycisnął trochę na dłoń i maczając w nim gąbkę, zaczął mnie malować.
– Nie chcesz mi przypadkiem czegoś powiedzieć?
– Już chyba wszystko wiesz, słońce?
– Przestań nazywać mnie słońcem! Ja nic nie wiem! Po tym, co się między nami zdarzyło, mam chyba prawo do jakichś wyjaśnień?
– Powiedz, bo to ważne: czy jesteś dobrą aktorką?
– Co? Nie! Nie wiem! Nie zmieniaj tematu! Dlaczego mnie oszukałeś?! Powiedziałeś, że zajmujesz się modą!
– Bo to jest moda. Makijaż jest tak samo modą, jak ciuchy i buty – powiedział, zaczesując moje włosy do tyłu.
– Ale tamtym dziewczynom nikt nie robił makijażu!
– Sama widzisz. Ty tu jesteś na specjalnych prawach, królowo. Powiem jedno: musisz stanąć na głowie. Wszyscy na ciebie liczymy. Jesteś naszą ostatnią nadzieją.
– Nadzieją na co? Co ja mam zrobić?!
– Pochyl głowę!
Pochyliłam się, a on założył mi perukę. Podniosłam wzrok i spojrzałam w lustro. Naprzeciw mnie siedziała Serena.
3
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]