[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gustaw Morcinek
Józef Kluska „Kanonier”
(1909 – 1943)
U ślusarza Kluski w Białej nieszczególnie się wiodło. Bo prawie
„co rok – to prorok”, jak mawiali jego sąsiedzi i kamraci. Dewotki kiwały
głowami i prawiły o „błogosławieństwie bożym”, a tymczasem bieda, taka
typowa bialska bieda, właziła drzwiami i oknami do mieszkania majstra
ślusarskiego Kluski i wyjadała, jakby to działo się w baśni, z miski postawionej
na stole.
Zatroskana matka wołała: - Dzieci, chodźcie jeść! - a tu tymczasem nie
było co jeść.
Dwunastym dzieckiem majstra Kluski był Józefek. Potem było jeszcze
trzynaste dziecko, lecz, że rychło zmarło, przeto Józefek był najmłodszym
potomkiem, czyli – jak się mówiło na Śląsku – był „wyszkrobkiem”. Taki
„wyszkrobek” bywa najmilszym dzieckiem dla rodziców i takiemu
„wyszkrobkowi” bywa zawsze pisane coś niezwykłego. Tak mawiali ludzie
starzy i mądrzy. Innymi słowy ostatnie dziecko w licznym rodzeństwie
powinno zabłysnąć albo talentem, albo umiejętnością robienia pieniędzy, albo
czymś cokolwiek takim, co powinno wszystkch zadziwić.
Potem stary Kluska umarł i pozostała matka z kilkunaściorgiem dzieci. Te
dzieci albo także rychło poumierały na gruźlicę, albo rozeszły się po bliskim i
dalekim świecie w poszukiwaniu pracy. Jedynie najstarszy brat zdobył wielką
sławę. Stał się bowiem operowym śpiewakiem i czarował swym kunsztem
wiedeńczyków i praskich Czechów. Raz po raz przyjeżdżał do mamulki w
Białej i wtedy w domu Klusków było wielkie święto. Przywoził bowiem
upominki, kilka reńskich, pachniał paczulą, gadał bardzo wytwornie, sąsiedzi
kłaniali mu się nisko na ulicy, on zaś opowiadał matce i rodzeństwu, które
pozostało jeszcze w domu lub przy życiu, że w dalekim świecie nazywają go
mistrzem, że nazywają go nawet z cudzoziemska „maestro” według italskiej
maniery, że zbiera kwiaty i oklaski, że to i tamto. Potem wyjeżdżał i zostawiał
po sobie wspomnienie jakby pachnące paczulą i jeszcze większe poczucie biedy
czy zgoła nędzy.
Bieda, granicząca z nędzą, jakoś dziwnie harmonizowała z fabrycznym
miastem Biała i sąsiednim Bielskiem. Obydwa miasta bowiem, ograniczone
brudną i cuchnącą rzeką Białką, były również brudne i cuchnące. Między
czynszowymi kamienicami rozparły się fabryki podobne do ponurych koszar, z
wentylatorów umieszczonych w zapylonych oknach buchał na ulicę mdły odór
apretury, przypominający zapach mydlin, kominy dymiły jak wszyscy diabli,
jazgot i grzechot wrzecion wywalał się na ulicę i głuszył ludzką mowę, po
bryłowatym bruku dudniły koła wozów wypełnionych zwojami sukna, ludzie
byli ponurzy, ludzie byli nawet źli, a w ich szarych oczach pełgał lęk przed
lokautem, przed ogłoszeniem na czarnej tablicy zawieszonej w bramie fabryki,
że „z powodu braku zbytu ogłasza się obniżkę płac” lub że zwalnia się z pracy
tych a tych robotników.
Na obniżkę płac nie można było się zbyt mocno burzyć, gdyż magistraty
Bielska i Białej, powodowane naciskiem fabrykantów, wybudowały koszary dla
wojska, wojsko zaś miało strzec porządku.
Na peryferiach Białej i Bielska czuwało więc wojsko, a fabrykanci czuli
się bezpieczni w swych willach i pałacykach, obliczali tantiemy i dywidendy,
odcinali kupony, zliczali akcje, szeleścili banknotami, lokowali dochody w
zagranicznych bankach.
Codziennie wczesnym rankiem Bielsko i Biała roiły się tłumami
robotników spieszących do fabryk. Na dachu kotłowni wyły syreny i
przynaglaly do pośpiechu. Każdy z robotników, uradowany, że ma pracę, niósł
z sobą w blaszance cienką kawę z palonego żyta i kromki chleba posmarowane
margaryną lub powidłami.
Jeżeli nie było zbytu na wyprodukowany towar, następowały zwolnienia z
pracy. Wtedy bieda zamieniała się w nędzę, a poszczenie w głód.
Fabrykanci byli przezorni. Chroniły ich dwa pułki wojska, jeden w Białej,
drugi w Bielsku, lecz zanim wojsko wystąpi w bojowym szyku do akcji, może
wlecieć kamień przez okno do salonu, robotnicy mogą zdemolować maszyny w
fabryce, mogą nawet fabryki podpalić. Żeby przeto odwrócić umysły
robotników od takich rebelianckich zamiarów, trzeba je zająć czymś innym.
Przez podstawionych ludzi zaczęto więc niecić waśnie narodowe między
polskimi i niemieckimi robotnikami. Fabrykanci byli bowiem przekonani, że
gdy jedni będą krzyczeli: - Precz z Niemcami!... to drudzy zaczną krzyczeć: -
Raus mit Polen!... A wtedy wołanie: - My chcemy chleba! - będzie zagłuszone.
W ogóle go nie będzie.
A jeżeli i polscy, i niemieccy robotnicy będą krzyczeli na ulicach: - Precz z
Żydami! - wtedy tym lepiej. Ucierpi wprawdzie na tym żydowska biedota,
może tam jakiś mizerny sklepik żydowski będzie rozrabowany, lecz za to
ocaleje fabryka jedna, druga i dziesiąta.
Byli tacy, którzy zrozumieli, że tego rodzaju waśnie narodowościowe
wśród robotniczego pogłowia, to przysłowiowa woda na młyn bielsko-białej
plutokracji. Już kiedyś przejrzał to ksiądz Stojałowski, lekko donkiszowaty
trybun ludowy w postrzępionej sutannie, heretyk, nie chcący słuchać swych
władz kościelnych, marzyciel, romantyk, fanatyk, rebeliant i „burzyciel
porządku społecznego”. Jego reformatorskie zamysły zbankrutowały, gdyż nie
wytrzymały próby życia, on zaś sam, zgorzkniały i osamotniony, zamknął się w
swym parterowym domku nad cuchnącą Niwką, by przeżywać boleśnie swą
klęskę.
Przyszli jednak inni, którzy podjęli się pracy wszczętej przez samotnika
księdza Stojałowskiego. Nazywali siebie socjalistami, rośli w siłę i coraz
głośniej jęli się domagać sprawiedliwości społecznej.
Był to okres burzliwy w tym sensie, że bielsko – bialski robotnik zaczął
zdawać sobie sprawę, iż jest wyzyskiwany i że już nadszedł czas, by podjąć się
walki z owym wyzyskiem.
W tym też okresie urodził się Józef Kluska, w dniu 13 marca 1909 roku.
Było to dziwne dziecko. Koledzy z niemieckiej szkoły przy ulicy Hałcnowskiej
– polskiej wtedy jeszcze nie było – przezwali go „Kluseczką”, aczkolwiek nie
był wcale podobny do kluseczki. Przeciwnie, wyrastał z niego „heligon”,
wysoki, chudy i trochę słabowity.
Matka z troską patrzyła na swojego Józefka, gdyż lękała się o jego
zdrowie. A że ono szwankowało, winę przypisywała książkom. Józefek rwał się
bowiem do książki, czytał i czytał, co mu tylko w rękę wpadło, czytał gazety,
żywoty świętych, jarmarczne broszury o Róży z Tannenberga czy Jaskini
Beatusa, romansidła o podwójnych tytułach, powieści wybitnych polskich
pisarzy, kalendarze...
- Zgłupiejesz, gdy będziesz wciąż siedział w tych książkach! - narzekała
matka.
- Oczy stracisz, gdy będziesz nad nimi ślęczał po nocach! - gderała.
Józefek nie „zgłupnął”, jedynie oczy sobie troche popsuł i musiał potem
nosić okulary, lecz za to nabierał coraz jaśniejszego patrzenia na świat. A świat
koło niego był cudaczny, odmienny od tamtego świata książek, jakby oglądany
przez zezowatego człowieka, pokraczny, kaprawy i smutny.
Józefek rwał się do nauki. Po ukończeniu szkoły ludowej, stał się
uczniem polskiego gimnazjum „Asnyka” i przez trzy lata był jednym z jego
najlepszych uczniów. Wprawdzie „latały mu ptaszki po głowie” - jak orzekł
jeden z jego nauczycieli – zamiast zaś słuchać wykładu, czytał ukradkiem pod
ławą „Faraona” lub „Pana Wołodyjowskiego”. Wywołany do odpowiedzi umiał
się wymigać tak bardzo dowcipną czy sowizdrzalską uwagą, że koledzy buczeli
z zachwytu, a pan nauczyciel przepowiadał mu, że będzie tłukł kamienie przy
drodze.
Dziwna rzecz – zdawałoby się, że powinien był być smętnym
melancholikiem, cudakiem zamkniętym w sobie, jakimś śmiesznym filozofem
lub ponurym sensatem gadającym cytatami z przeczytanych książek, a tu nic!
Wciąż mu latały ptaszki po głowie, takie rozćwierkane ptaszki. Jego kudłata
głowa była pełna pomysłów przezwanych „psimi figlami”. Język miał obrotny i
dowcipny, budząc podziw wśród szkolnych kolegów, a zgorszenie wśród
niektórych nauczycieli. Czasami robił wrażenie pustaka. Lecz gdy był sam,
usiłował po swojemu rozwiązać zagadkę życia. I dochodził do przekonania, że
w tym świecie, który go otaczał, coś nie jest w porządku. Innymi słowy
dojrzewał powoli do roli bojownika o sprawiedliwszy porządek na świecie.
Gdyby mu ktoś powiedział, że „dojrzewa do roli bojownika o sprawiedliwszy
porządek na świecie”, uśmiałby się szczodrze, gdyż raziłoby go namaszczone i
dostojne słowo „bojownik”. Skojarzyłoby się to u niego z ulicznikowską bójką
za miastem, gdy wypadało potykać się z „hałcnowianami” lub „lipniczanami”.
Wtedy bowiem zamiejskie wydmuchowiska „rozbrzmiewały bojowym
krzykiem”, kamienie zaś i bryły „frąkały” jak wszyscy diabli i nabijały guzy na
głowach „bojowników”. Inna rzecz, że po powrocie do domu następowało
„rżnięcie” paskiem przez rozgniewaną matkę.
Po trzech latach matka orzekła, że już dosyć tej nauki. Nie dlatego, żeby
jej nie doceniała, lecz że w domu gościła coraz większa bieda. Po prostu nie
starczyło już pieniędzy na dalsze kształcenie synka. Poszedł więc sprzedawać
gwoździe, blachę, żelazne piecyki, podkowy, klamry i farby u bialskiego kupca
na rynku.
Rychło oswoił się z nowym życiem za kramarską ladą. Matka
przypuszczała, że Józefek, wyrastający zbyt szybko ze swych cajgowych ubrań,
chudy i wysoki, o figlarnych, lekko przymrużonych oczach, zadomowi się w
„żelaznym sklepie”, a może ożeni się nawet z córką pryncypała.
Owszem, uczucie było, i to nawet bardzo piękne i romantyczne, lecz nie
do panny pryncypałówny, ale do czarnookiej i czarnowłosej Stefy, młodej
robotnicy fabrycznej, której wcale nie marzyła się rola pani kupcowej
zgarniającej chłopskie miedziaki do dziurawej kalety.
Nie wiadomo, kiedy wyjawili sobie tę niesłychaną tajemnicę, iż miłują
się wzajemnie ponad wszelkie zrozumienie. Może to było w parku przy
bialskim ratuszu w czasie majowej nocy, gdy słowiki kląskają nadobnie, a
zapach bzu miesza się z kwaśnym odorem biednej rzeczułki Niwki. A może to
było między szumiącymi łanami zboża. Nie w tym rzecz, kiedy odkryli
wspólny nowy świat pełny kolorów, słońca, gwiazd, słowików i zapachu bzu,
lecz że rzekli sobie słowo wiążące jak przysięga.
Józef Kluska dojrzał do swojej przyszłej roli. W Stefie zyskał wierną
towarzyszkę, wspierającą go w pracy w „Czerwonym Harcerstwie”, a następnie
od 1935 roku w zakonspirowanym Komunistycznym Związku Młodzieży
Polski. Zanim jednak mianowany był jego członkiem, stał się „siłaczem”. W
socjalistycznym towarzystwie gimnastycznym „Siła” skupiała się młodzież
postępowa. Józef Kluska nie uczynił tego gwoli li tylko gimnastyki, gdyż
wiedział, że niewiele było z niego pociechy na drążku, koniu czy poręczach.
Nie o to mu bowiem chodziło. Postanowił uczyć się i uczyć innych w kole
młodych towarzyszy będących tych samych przekonań, co on sam. Rychło
jednak spostrzegł, że zarząd „Siły” - to grupa ugodowców, starających się iść z
przeciwnikami na kompromis, przeto spowodował jakby miniaturową
„rewolucję pałacową” i członkowie „Siły” wybrali nowy zarząd, do którego
wszedł Kluska.
Odtąd rozpoczęły się wykłady, komentowanie „Kapitału” Marksa,
dyskusje i deliberowanie, jak „zrównać świat”, by nie było krzywdy społecznej.
Policja jednak patrzyła krzywym i podejrzliwym okiem na schadzki „siłaczy”.
Przeto raz i drugi wpadała znienacka do sali, gdzie odbywały się rzekomo
ćwiczenia gimnastyczne, a w rzeczywistości utwierdzanie się w „czerwonych
nowinkach” i czyniła srogi rumor. Niczego nie znajdowała.
Udało jej się natrafić na ślad Komunistycznego Związku Młodzieży
Polski i aresztować z wielkim szumem szereg osób.
A tymczasem na świecie zapowiadały się wielkie rzeczy. Oto po prostu
zbliżała się wojna.
Komendant bialskiej policji i starosta stanęli przed dylematem: albo
śledzić „siłaczy”, albo śledzić młodzież niemiecką wychowywaną w średnich
szkołach bialskich i bielskich na awangardę hitleryzmu, na członków
osławionej „piątej kolumny”. Młodzież ta jawnie urządzała ćwiczenia
wojskowe, zaprawiające ją do przyszłej walki, otrzymywała broń przemycaną
przez Beskidy, przygotowywała listy proskrypcyjne aktywniejszych
robotników oraz inteligencji polskiej, tak zwane „Sonderfandungsbuch Polen”.
Społeczeństwo polskie było jakby zasugerowane czy to oświadczeniami
samego Hitlera, że nie chce wojny z Polską, czy też oświadczeniami władz
polskich. Przewidywali ją nieliczni, a między owymi nielicznymi była
komunistyczna młodzież, a wśród niej i Józef Kluska. Nie uszło bowiem ich
uwagi niezwykłe podniecenie szowinistyczne wśród Niemców bielsko –
bialskich.
Nastało zamieszanie w mieście. Wycofujące się oddziały wojska
polskiego zostały zasypane strzałami spoza kominów, z dachów i okien
kamienic. Pojawiły się, od dawna przygotowywane już, hitlerowskie chorągwie
ze swastykami i papierowe chorągiewki w oknach z napisami: „Wir danken
Dir, Fuhrer!”
Ten nagły napad hitlerowski poraził najbardziej buntownicze i rogate
serca. Wszak oto wszyscy stali się świadkami niespotykanej w dziejach Polski
klęski, ucieczki rządu polskiego za granicę, zdobycia Warszawy. A potem jakby
otępieli, gdy pijany motłoch niemiecki wył na ulicach obu miast i ryczał
ochryple: „Siegreich wollen wir die Polen schlagen!”
To wszystko było jakby uderzenie maczugą po łbie. Zamąciły się myśli,
opadły ramiona, struchlały serca. Nie na długo jednak.
Kluska nie uchodził przed hitlerowcami, gdyż powstrzymywały go od
tego dwie rzeczy: stara matka potrzebująca opieki i pragnienie walki z
najeźdźcą. I oto już w październiku zwołuje najwierniejszych towarzyszy na
„Stefankę” w Beskidach. Przyszli towarzysze, przyszła Stefa i wszyscy pod
[ Pobierz całość w formacie PDF ]