[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Felietony i recenzje
Podróż w krainę nieporozumień
Wiem, że tych kilka skromnych uwag nie przysporzy mi niestety przyjaciół. Wiem także, że to, co napisałem, może być uważane za tzw.. „napad". Pragnę od razu oświadczyć, iż każdy szczery wysiłek budzi we mnie szacunek, bez względu na rezultat ostateczny. Ale pragnę oświadczyć także, że to, co piszę, piszę z całą nienawiścią do tandety, szmiry, bełkotu i marnotrawstwa. Do szkodliwych i kiepskich „ersatzów", które podaje się zamiast rzeczy pięknych i czystych.
Wiele ostatnio mówi się u nas o młodzieży, jej życiu i troskach. Pod adresem pewnej części tej młodzieży wytacza się potężne zarzuty: że chuligańska, zdemoralizowana, bezideowa itd.., itd.. O niej chcę mówić. Jesienią zeszłego roku „Nowa Kultura", po wydrukowaniu pamiętnika uczennicy z niezbyt szczęśliwym komentarzem, ogłosiła dyskusję na temat młodzieży. Pisali pedagodzy i działacze społeczni, rodzice, przechodnie z ulicy, pisała wreszcie młodzież sama o sobie. Z czasem dyskusja ta przeniosła się na inne pisma. Polemizowano zgadzając się na jedno: młodzieży trzeba pomóc, i to szybko. „młodzież - krzyczano - błądzi!"
Przeglądałem przed napisaniem niniejszego wiele wypowiedzi i uwag na temat młodzieży. (Udostępniono mi archiwum w jednym z pism prowincjonalnych). Przyznaję, że wiele mnie to nauczyło, wiele zrozumiałem i dowiedziałem się z wypowiedzi. Pisano, że na młodzież patrzy się przez palce, że młodzież się nudzi, a przecież ma wszystko i prócz ptasiego mleka niczego jej nie brakuje. Inni pisali o niewystarczającej opiece nad młodzieżą i o tym, że pozostawiono ją samą sobie, że zarabia zbyt wiele pieniędzy itd.. Koncepcje były rozmaite: od słusznych do piramidalnie bzdurnych: „Znieść szkoły koedukacyjne" - pisała stroskana matka z Łomży. „Zbyt wiele swobód ma młodzież!" - grzmiał emerytowany pedagog z Ziem Odzyskanych. Niezawodny jak zwykle kler i tu znalazł swego przedstawiciela w postaci księdza z Mszczonowa, ten orzekł, że „upadek ducha, który zdąży ł zauważyć u młodzieży polskiej, ma swą przyczynę w niedostatku bojaźni bożej itd.." Na końcu swej epistoły dziarski proboszcz radzi: „Jeśli już mamy nawet pozostać państwem o strukturze socjalistycznej, to czemu odmawiać człowiekowi Boga, bez którego dusza ludzka nigdy nie jest zdolna przyjąć piękna w żadnej postaci". Umyślnie cytuję tutaj tę garsteczkę egzotycznych niemal wypowiedzi, ponieważ na ogół we wszystkich wypowiedziach drukowanych w listach, które pozostały tylko dokumentem archiwalnym, nie doceniono jednej - i mam wrażenie - najwyższej rzeczy; nie doceniono, w jakich warunkach naprawdę żyje młodzież. Nie będę rozwodzić się tutaj nad warunkami materialnymi młodzieży, wiadomo bowiem, że takich trosk ona nie odczuwa. Chodzi mi o warunki rzędu moralnego. I śmiem twierdzić, że młodzież polska, jak i zresztą młodzież wielu krajów Europy, żyje jeszcze w ciężkich i trudnych warunkach. Złożyło się na to wiele przyczyn: ponura spuścizna sanacji, okupacji hitlerowskiej, band UPA i NSZ; bałamutna agitacja kleru, a wreszcie i rodzina, najbliższe otoczenie, jakże często skłócone politycznie i światopoglądowo.
Często bywa tak, że syn jest marksistą, a ojciec „uczciwym demokratą, któremu chodzi tylko o dobro Polski"; matka rozrywana sprzecznościami między światopoglądem ojca a sąsiada, dziadek zaś - jest monarchistą w stylu epoki Franciszka Józefa. W wielu wypadkach brak im siły do zajęcia jakiegokolwiek stanowiska. To także ma swoje przyczyny, których łatwo się doszukać, zwłaszcza u ludzi starszych, dla których dziesięć pierwszych lat naszego życia jest niekiedy niczym więcej, jak tylko przerażającym eksperymentem. Dla tych ludzi Nowa Huta będzie tylko fabryką, nowa Warszawa - miastem, a dzień jutrzejszy - tylko dniem, w którym trzeba pójść do pracy. Podstawowa masa tych ludzi - pewni jesteśmy - przejdzie na naszą stronę, inni - dokończą życia w poczuciu niezawinionej krzywdy i niższości.
Ale młody człowiek? Młody 19- czy 20-letni człowiek, który ma przed sobą szmat życia, który chce w nie wierzyć i nie stracić z niego ani jednej sekundy, ani jednej dobrej chwili? Który chce prawd, za jakie warto oddać życie? Ktoś, kto te prawdy znalazł, nie chuligani się, nie pije, nie bumeluje, lecz swoim nieraz ciężkim życiem potwierdza ich wartość i wspaniałość.
Pomóc trzeba tamtym, tym, którzy patrząc na bezmyślne i pozbawione horyzontów życie swoich rodziców i bliskiego otoczenia, nie wiedzą, jak postępować, jak i czy w ogóle warto żyć. To łatwe - powie ktoś - po to istnieją uczelnie, organizacje ZMP-owskie, mury Warszawy, kombinat Nowej Huty. Ale zerwać z rodziną, z matką, z domem, w którym się przeżyło wiele złych, ale i dobrych chwil, iść do innych ludzi, którzy niejeden raz patrzeć będą nieufnie, pytać: „Gdzieś ty był do tej pory?" - to nie tak łatwo. Strachu przed samotnością, przed przegraną życiową nie przełamuje się po przeczytaniu wstępnego artykułu. To kwestia wielu dni, wielu bolesnych i strasznych chwil. A tymczasem życie bezlitośnie przechodzi obok. Człowiek młody, który nie zastanawia się nad sensem i celem swego życia, w związku z tym nie przeżywa udręk i wątpliwości - to człowiek małej wartości.
Nie rozumie się u nas tego, że młodzież boi się szarości życia. Nie rozumie się tego, że samo słowo życie przez wiele wieków w naszej ojczyźnie rozumiano jako ciężką drogę do śmierci i nic więcej. Nie rozumie się strachu przed przemijaniem młodości, przed brakiem dobrych wspomnień, miłości, szczęścia. Nie rozumie się strachu przed zaangażowaniem się politycznym - w tym kraju, gdzie słowo polityka przez wieki równoznaczne było ze słowem oszustwo.
U nas często się mówi: młodzież pije - zabronić młodzieży pić, mówi się: młodzież chuligańska - karać młodzież, młodzież się wałkoni, bumeluje - zmusić młodzież do pracy. Nie rozumie się w końcu najważniejszej rzeczy - że ta młodzież nie pojmuje marksizmu. Oczywiście, jeszcze raz zaznaczam, że używając słowa młodzież - nie generalizuję zagadnienia. Piszę o młodzieży będącej - można rzec - poza nawiasem naszego życia, choć w rzeczywistości nawiasy takie w ogóle nie istnieją. Piszę o tej młodzieży, której nareszcie trzeba pomóc.
Oto leży przede mną cały prawie rocznik. Barwne okładki, krzyczące tytuły, mnogość ilustracji, rysunków, ciekawostek wszelkiego rodzaju, jest i kącik mody, jest trochę porad technicznych: od razu więc wiem, że jest to pismo raczej nastawione na ilustrację niż tekst, raczej na łatwy do przyswajania materiał niż na solidną, wymagającą skupienia i namysłu lekturę. W jednym z numerów napotykam na śliczną i barwną powiastkę o baronie Munchausenie, a raczej kilka małych o nim powiastek. Tego rodzaju naiwności wzbudzają uśmiech politowania i zażenowania. Podczas okupacji wyświetlano film o tymże samym baronie. Jestem rozczulony: cóż to był za dziarski człowiek ten baron Munchhausen! Iluż ludzi nadział na swój rapier, ilu wymordował, ile kobiet uwiódł, ile krajów zagarnął i uciemiężył, ilu niewolników zamęczył, rozstrzelał! I ta wytwórnia UFA, której tyle zawdzięczamy jako naród! Hej, łza się w oku kręci!
Cóż - powie ktoś - przecież hitlerowcy mogli nakręcić także „Hamleta". Czy przez to skreślić raz na zawsze Szekspira z repertuaru naszych teatrów? Nie - Munchausen to tępy bursz, prusak, dziwkarz, samochwał, łajdak, dla którego ojczyzną jest pieniądz: będzie mordował za pieniądze każdego władcy. I najważniejsze - kogo wzruszą infantylne bajeczki, komu pomogą, czego nauczą?
Po chwili zdumienia przerzucam dalej. Natrafiam na historyjkę pod pouczającym tytułem: „Kto się śmieje ostatni..." Otóż Rysiek i Hanka przygotowują się do matury. Rysiek
- wałkoń, zabiera się do nauki na kilka dni przed egzaminem. Kuje jak szalony. (Istotnie, zdjęcie przedstawia człowieka o twarzy absolutnego szaleńca, pochylonego nad książką. Może by to samo zdjęcie wykorzystać do broszury propagującej walkę z alkoholizmem jako „sto ósme stadium delirium tremens". I zręcznie wkomponować kilka białych myszek.). Oczywiście - z kucia nic nie wychodzi. Tutaj moralizuje redakcja: „Nie, Ryśku - ty się nie uczysz. Ty jedynie KUJESZ, a forsowny wysiłek okaże się najprawdopodobniej daremny. Czy nie byłoby lepiej, gdybyś się do nauki zabrał wcześniej?"
I po kilku takich: czy nie byłoby lepiej? - wniosek ostateczny: „No cóż - postąpiłeś po swojemu. Oto skutek: jesteś źle przygotowany do egzaminu... A pamiętasz, jak śmiałeś się przedtem z kolegów, którzy wcześniej przygotowywali się do matury?"
No cóż - „Płomyczek"? Nie - w „Płomyczku" byłoby to na miejscu.
Teraz Hania. Figlarna brunetka. Kilka zdjęć: Hania przy tablicy, Hania przy nauce, Hania pluskająca się wdzięcznie w basenie, Hania, Hania... w końcu Hania na schodach wołająca do Władka: „Zdałam! Taka jestem szczęśliwa!" Tu jednak redakcja, zapewne nie chcąc sugerować swym czytelnikom łatwego szczęścia w życiu, komentuje z kamiennym spokojem okrzyki szczęśliwej maturzystki: „Ale to nie jest sprawa szczęścia! Zdecydowała o pomyślnym wyniku egzaminów dobrze zorganizowana nauka". I na końcu wezwanie do Ryśka drukowane krwawymi literami: „Ryśku! Zastanów się! Jeszcze masz czas na naukę - matura dopiero w połowie czerwca!"
Jest to - jak widać - rzecz z morałem bardzo wyraźnie adresowanym. Być może, że to odniesie jakiś skutek. Ja się tylko osobiście obawiam, że maturzystom najpierw zrobi się nieprzyjemnie - nikt nie lubi być uważany za idiotę - a potem popukają palcem w czoło. Jest to rzecz na dwóch kolumnach druku z kilkoma sporymi fotografiami. Miejsce na solidny, dobrze napisany artykuł, który mógłby częściowo pomóc w nauce: jest to miejsce na piękny i ciekawy fotoreportaż, miejsce na opowiadanie współczesne, na piękne nowele Czechowa lub Maupassanta.
Wiele rewelacji w tym piśmie wprost zaskakuje i zdumiewa czytelnika. Jedną z nich jest subtelne stwierdzenie, że kto gra w karty, ten od czasu do czasu przegrywa. O straszliwych skutkach hazardu, wciągającego bezlitośnie w swe szpony, mówi nam opowiadanie Marka Zakrzewskiego pt.. „Cztery damy". Pokrótce streszczenie wygląda tak:
Młody kreślarz z FSO - Mietek - ma przyjaciela o nazwisku Wojtas. Rzeczony Wojtas nigdzie nie pracuje, wychodząc z założenia, że można zarobić parę groszy nie pracując - trzeba mieć tylko głowę na karku. Ponieważ Wojtas takową posiada, więc po każdej sobotniej wypłacie czeka pod fabryką, gdzie z Mietkiem i jego kolegą z zakładu grywa w pokera. Tutaj głos ma autor.
„Blajt po złotówce. Pierwsza gra nic. Nie szkodzi, to nawet pech wygrać pierwszą".
Stwierdziwszy powyższe piękną i czytelną polszczyzną autor z dynamiką referuje tragiczne losy swego bohatera: pechowy Mieczysław przegrywa wszystko i w nastroju dość smętnym idzie do domu, gdzie nieszczęśliwa jego matka i równie nieszczęśliwa siostra czynią mu gorzkie wyrzuty, że nie dość perfekcyjnie opanował trudną sztukę gry w karty. Była to sobota. W niedzielę pechowy Miecio spotkał się z ukochaną kobietą, która... ,,Długo potem mówiła: albo, albo. Koniec z kartami lub koniec z Hanką. Co woli? Hanka z żadnym kanciarzem, pijakiem lub karciarzem tracić czasu nie będzie. Za dużo kłopotów jest na świecie, żeby jeszcze ten brać na siebie..."
Po tym stwierdzeniu szlachetna dziewczyna odchodzi, pozostawiając w duchowej rozterce pechowego Miecia, który: ,...Nie dopuszczał myśli, żeby mógł stracić dziewczynę. Wszystko, tylko nie to. Przecież będą mieli małe mieszkanie - koniecznie na praskim brzegu Wisły. Rano on jedzie do fabryki, a Hanka do swojego PDT na Jagiellońską. Mówią, że zdolny z niego kreślarz, że ma rękę i głowę nie od parady..."
Wstrząśnięty wizją utraty najdroższej kobiety i długami, które musi oddać, pechowy Mieczysław idzie w poniedziałek do fabryki. Stojąc przy tablicy kreślarskiej Mieczysław słyszy rozmowy kolegów o niedzielnych wycieczkach kajakiem, o meczu pingpongowym, o książkach przeczytanych na plaży i - czuje się beznadziejnie zagubiony. Próbuje kreślić, nie może jednak, ponieważ ręce drżą mu strasznie, co jest pomyślane przez autora w sensie efektu wstrząsającego. Dzięki wrodzonej wnikliwości Mieczysław dochodzi do wniosku, że upiorny Wojtas oszukuje go w grze, i w związku z tym ma poważne obiekcje, czy Wojtas jest jego prawdziwym przyjacielem. Mimo tych wątpliwości postanawia twardo, że z pokerem - koniec. I kiedy po pracy Wojtas kuszącym szeptem namawia go na pokera - Mieczysław odmawia. Wobec tego Wojtas - przedtem drogi przyjaciel - odsłania swe nędzne oblicze i żąda od Mieczysława zwrotu długów - pechowiec zadłużył się u niego. Nie tylko żąda - szantażuje, że pójdzie do matki Mieczysława, do jego drogiej, a na dobitek - do zwierzchnika zakładu pracy, i wszystkie te osoby poinformuje o specyficznych zamiłowaniach Mieczysława. Teraz, po krótkim rozumowaniu, Mieczysław dochodzi do wniosku, że Wojtas nie jest jednak jego przyjacielem. Dalej akcja toczy się galopem: kolega Mieczysława - Kacper, poinformował zakładowego męża zaufania o kłopotach Mieczysława: mąż przychodzi do zbłąkanego i przeprowadza dramatyczną rozmowę, w wyniku której skruszony grzesznik przyznaje się do popełnionych nikczemności, omal nie rzuca się ze szlochem na proletariacką pierś, a następnie nabiera ochoty do lepszego życia. Potem - już we dwójkę z mężem zaufania - idą na spacer nad Wisłę, gdzie mąż zaufania czyni mu wstrząsające wyznanie, że w młodości także grywało się, hej, grywało się w karty. Ostatni akapit opowiadania wzrusza silnie swą artystyczną wymową.
„Mrok zapadał na obu brzegach Wisły, tylko nad wodą unosi się jeszcze smuga zagubionej jasności dnia. Na jej tle widać sylwetki dwóch mężczyzn. Siedzą na skarpie i cicho gwarzą: siwy robotnik i młody kreślarz. Rozumieją się".
Czy na pewno? Nie chcę się wdawać w rozważania na temat artystycznej strony opowiadania: jedynym nowym jego elementem jest to, że sekretarza wymieniono na męża zaufania. To wszystko. Ale zapytam autora: czy jest pewien, że Mieczysław i mąż zaufania - rozumieją się?
Tym razem materiału do reportażu dostarczyli „Mordercy z ulicy Siennej" - tak bowiem brzmi tytuł tego reportażu, robionego według starych i dobrych wzorów „Tajnego Detektywa" - przedwojennego pisemka informującego czytelników o gwałtach, mordach, kradzieżach i tego rodzaju ciekawych wydarzeniach dnia codziennego.
Fotografia ławy oskarżonych, publiczności, świadków oraz matki chłopca zabitego przez chuliganów. Podtytuły: „Meto i spółka", „Zabójstwo na placu Grzybowskim, „Proszę wstać,' sąd idzie!" Reportaż robiony pod dreszczyk zgrozy. Banda chuliganów z ulicy Siennej w Warszawie bije każdego, kto podpadnie pod rękę. Są to porachunki osobiste! - tak to można by nazwać - honorowo-dzielnicowe. (Przed wojną, jeśli mieszkaniec Woli poszedł na spacer na Marymont - bito go tylko dlatego, aby zobaczył, jak biją na Marymoncie. W następną niedzielę Marymonciak szedł na Wolę, gdzie otrzymywał takąż samą lekcję. Jak widać, ulica Sienna należy do najbardziej konserwatywnych ulic Warszawy). Jest jeszcze wplątana tajemnicza piękność, o którą - według relacji starego dozorcy - od czasu do czasu odbywają się rozprawy nożowe. Autor reportażu sugeruje tutaj, iż banda małoletnich chuliganów do tego stopnia sterroryzowała ulicę Sienną i okolicę, że mieszkańcy boją się zawiadomić MO, a MO - także nie czuje się zbyt bohatersko w tym rejonie. (- Milicję? - mówi stary dozorca do żony, drgnąwszy z wrażenia. - Tyś chyba na głowę upadła. Żeby nas potem zatłukli...) Jest to oczywista bzdura: każdy komisariat wie, co się dzieje w jego rejonie, następnie - nie tacy znów ci ludzie z milicji słabiutcy i tchórzliwi, żeby się mieli przestraszyć bandy rozbestwionych gówniarzy. Zamiast rzetelnej prawdy został osiągnięty dreszczyk zgrozy. Po opisie krwawej bójki na kamienie i kastety, sali sądowej i bezczelnych „ironicznych" twarzy morderców - autor reportażu roztkliwia się nad matką zabitego chłopca. Na końcu, jak zwykle, trafna sentencja moralna: „Niech to będzie groźna i wymowna przestroga dla tych, których nęci swym pozornym urokiem życie na przekór społeczeństwu. Ten bowiem, kto zmierza ku przepaści, łatwo się może w nią osunąć".
Nie pokusił się autor reportażu o zgłębienie tematu, nie ma ani jednego słowa o tym, dlaczego chłopcy ci, zamiast pracować czy uczyć się, bili się wieczorem nożami o dziwkę. Było morderstwo - był temat do reportażu, nic więcej. Była - sensacja, ta najgorsza, którą pamiętamy: „Kuba-rozpruwacz w potrzasku!" ,,Kto zabił: Gorgonowa, inżynier Zaremba czy tajemniczy znajomy?", „Upiorny ojciec z Pelcowizny ugotował żywcem trzyletnią Mireczkę!!!"
Nie mam żadnej pretensji do tamtych: lecieli na pieniądze, zarabiali je, reszta była obojętna. Ale wielką pretensję mogę mieć do młodzieżowego pisma, pisma ZGZMP, pisma, które w dziesiątym roku Polski Ludowej karmi szmirą i sensacją. Tak jak człowieka, tak i pismo obowiązuje etyka moralna, w dodatku pismo, które ma budować serca i umysły młodzieży.
Nie gardzę ciekawym wydarzeniem, wspaniałym odkryciem, zdobyciem szczytu czy tytułu mistrza. Chciałbym, aby w naszej ojczyźnie coraz więcej działo się rzeczy sensacyjnych, ciekawych - w tym najpiękniejszym znaczeniu. Ale sensacją dla sensacji mam prawo gardzić i gardzę nią. I mam prawo ją zwalczać.
Nienawidzę nudy i nudnych ludzi. Nienawidzę nudnych pism. I nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że chodzi mi o to, aby z „Dookoła świata", z barwnego tygodnika dla młodzieży, zrobić nudną piłę, której nikt nie będzie czytał. Kocham przygody, kocham fantazję Lema, chociaż jestem stary byk - śni mi się po nocach Grant, czasem odwiedza mnie samotny i szlachetny Unkas - ostatni Mohikanin. Ale kocham sprawy piękne i czyste, kocham sprawy, za które tracili ludzie życie, i kocham to, co ludziom żyć pomaga. Dzieje się wokół tyle pięknych rzeczy, że trudno je wszystkie przeżyć, widzieć, napisać o nich. Jako człowiek, który pragnąłby zostać w przyszłości pisarzem, pisarzem-komunistą, mam prawo wszelkimi środkami bić się o to. Mam prawo walczyć o to, żeby nasza młodzież miała teksty, opowiadania, wiersze, filmy, sztuki - jak najpiękniejsze.
Jakich reportaży mam oczekiwać w „Dookoła świata"? Z zakładu pogrzebowego czy z „dintoiry"? Brak w Polsce domów publicznych uniemożliwia niestety zapoznanie czytelników z tą ciekawą dziedziną życia. Na jakiej podstawie pytam o to? Mam prawo być tak optymistycznie nastawiony, skoro dziś już czytam powieść rysunkową, ów znienawidzony, wyszydzony przez nas komiks. Teraz to się nazywa ,,Przegrana stawka", a za dwa miesiące co? „Całuj krew na moich rękach" czy „Umieram codziennie o świcie"?
Nie ma pozytywnego komiksu - bzdura! Ja głęboko wierzę, że po przeczytaniu książki Igora Newerlego można zapragnąć oddać życie za komunizm, wiem, że po przeczytaniu książki Andrzejewskiego - ludzie wychodzili z podziemia, wiem, że Żeromski mimo swych błędów oczyścił sumienie narodu - ale wiem, te czytanie bzdurnych i szmirowatych komiksów nie przyniesie nikomu jednej chwili wzruszenia, nie popchnie go ani o milimetr w naszą stronę.
Powieść Fiodora Dostojewskiego „Zbrodnia i kara" jest wielkim dziełem, Szekspir jest największym dramatopisarzem w dziejach ludzkości, Victor Hugo jest przecież genialnym pisarzem - widzieliśmy wspaniałe dzieła tych twórców na wystawie „Oto Ameryka", przerobione na komiksy -budziło to w nas gniew, oburzenie i pogardę dla duchowego chamstwa biznesmenów zza oceanu. Mam prawo przypuszczać, że nawet najświetniejszy tekst Wandy Melcer nie wniesie nic nowego w światową historię rysunkowych opowiastek, których nazwa -comics - stała się już dziś synonimem - nie trzeba pisać, czego.
Budujemy nowe i wielkie życie. Budujemy miasta - wielkie i wspaniałe miasta i fabryki, stadiony i uczelnie. Zasiewamy coraz więcej ziemi i coraz więcej chleba z niej zbierają nasi rolnicy. A czy człowieka, który do dziś dnia błąka się poza życiem i często poza prawem, chcemy budować malutkimi rzeczami?
Rozmawiałem niedawno z pewnym towarzyszem, którego serca jestem pewien jak tego, że słońce jutro wstanie. Sprzeczaliśmy się o to właśnie pismo. Mówił mi, iż od tłumaczenia tego, że jazz i barwny krawat są rzeczami bzdurnymi, trzeba zacząć najpierw. Nie zgadzam się. Nie można komuś pomóc, tłumacząc mu bzdurę drobniutkich akcesoriów jego życia, lecz trzeba mu wskazać rzeczy wielkie, dla których żyć i warto, i trzeba.
Trzeba pamiętać, że ludzie pragną rzeczy wielkich. Myślałem, że uda mi się napisać o wiele szerzej i dokładniej o tekstach „Dookoła świata". Niestety, brak miejsca zmusza mnie do powściągnięcia swych zapędów i jeszcze - mówiąc szczerze - boję się trochę swojej goryczy. Boję się goryczy, którą wzbudza we mnie pismo ubliżające młodzieży, infantylizujące ją. Za pomocą sztuczek można wychować szkockiego teriera - nie człowieka, któremu trzeba pomóc w osiągnięciu prawdy i piękna.
Przykro mi pisać w ten sposób o redakcji młodzieżowego pisma. Wolałbym pójść do nich ze słowami uznania. I wierzę w to, że pójdę jeszcze do nich, aby im podziękować za ich piękne i bogate pismo. Pójdę niedługo.
Mamy w Polsce wiele świetnych piór, wiele świetnych nazwisk. Mamy wielu znakomitych pisarzy, którzy nie zawahają się pomóc naszej młodzieży.
Mamy także nadzieję, nadzieję partyjną, która staje się piękną pewnością, że następne numery tego pisma przyniosą nam to, na co wszyscy czekamy.
„Po prostu" 30/1954, Warszawa
Na marginesie opowieści Hemingwaya, czyli o pięknie pracy
Pozostawiając fachową ocenę opowiadania amerykańskiego pisarza krytykom (którzy i bez zachęty tak bardzo lubią się wypowiadać, że każdy kawałek przeczytanej w czasopiśmie prozy jest sukcesem i czytelnika, i pisarza, i redakcji) - pozwolę sobie na zupełnie uboczne uwagi nie dotyczące filozofii tego opowiadania. Wydaje mi się zresztą, iż jest to jedno z najpiękniejszych opowiadań o sile, wytrwałości i charakterze człowieka; jakie zdarzyło mi się czytać. „Człowiek nie jest stworzony do klęski - monologuje stary rybak, kiedy nie pozostało mu już nic prócz szkieletu z takim trudem upolowanej ryby, ran na rękach i szczątków wioseł. - Człowieka można zniszczyć, ale nie można go złamać".
Są to jednocześnie jedne z najpiękniejszych w literaturze kart, jakie napisano na temat ludzkiej pracy. I nie - jak mam wrażenie - w doczytywaniu się w tej opowieści olbrzymiej metafory, lecz w dosłowności tego opowiadania - zaklęta jest jego najwyższa wartość.
Odkąd tylko istnieje literatura, praca ludzka jest jednym z wiecznych jej tematów obok miłości, zdrady, zwycięstwa lub klęski. Mocarzy pracy opiewali pisarze starożytności i średniowiecza; lista tych, którzy o niej pisali, urosłaby do setek pozycji; o pracy mówili wielcy realiści wieku dziewiętnastego. Dziś właściwie trudno znaleźć - czy to w naszej, czy w zachodniej literaturze - powieść, która nie byłaby silniej lub słabiej związana z zagadnieniem pracy. Dla wielu ludzi praca stała się natchnieniem lub przekleństwem.
Przypomnijmy sobie sugestywne, ponure w nastroju opisy pracy w „Germinalu"; ginących z wyczerpania ludzi, ciemne korytarze kopalń, szare, przeraźliwie wynędzniałe twarze robotników; od czasu do czasu - rozpaczliwe akty samoobrony przed przekleństwem pracy. Zoli - pisarzowi o ogromnie wrażliwym sercu - opisy męki robotników służyły konkretnym politycznym celom. Spędził on wśród górników północnej Francji szereg miesięcy, poznał ich rycie, nędzę i trud; krzyk protestu, jakim była cała twórczość Zoli, musiał wstrząsnąć niejednym z czytających wówczas Francuzów, a i dziś jeszcze nie tak łatwo odetchnąć po przeczytaniu której bądź z jego książek. Dlatego zapewne - aby zwrócić na nią oczy Francji - odebrał pisarz pracy ludzkiej jej piękno.
Porównajmy opis pracy górników w „Germinalu" z opisem pracy, jaki dał Żeromski w „Ludziach bezdomnych" - w opisie kuźni. W przeciwieństwie do opisu pracy w fabryce cygar Żeromski z uderzającego z niesłychaną siłą kowala - uczynił niemal antycznego bohatera; otoczył go snopem iskier, dymem i ogniem; ciosom jego młota kazał brzmieć niby uderzeniem dzwonu; był chyba Żeromski pierwszym w Polsce pisarzem współczesnym, który chciał pokazać nam piękno pracującego fizycznie człowieka. Dlatego też wybaczyć musimy Żeromskiemu, że opis zakutego w antyczne piękno kowala nie ma - dalibóg! - zbyt wiele wspólnego z pracującymi ówcześnie w koszmarnych warunkach ludźmi.
Niesłychanie wiele pięknych i prawdziwych opisów pracy pozostawił nam Gorki - pisarz, który swoją tęsknotą i czystością wzruszać będzie za lat pięćset. Żaden chyba pisarz nie przekazał potomnym tyle prawdy o pracy swego narodu i czasu, w którym żył, jak uczynił to Gorki. Od pierwszych młodzieńczych opowiadań praca jest stałym tematem twórczości pisarza; spław drzewa, barki na Wołdze, rzemieślnicze warsztaty, fabryki, chłopów w polu, pracownie świętych obrazów; o, znał ten pisarz prawdę i piękno pracy - żaden z pracowników w jego powieściach nie przestaje być ani na chwilę żywym człowiekiem. Opis ratowania barki w jednej z wczesnych swych powieści >,Foma Gordiejew" - jest chyba do dziś najznakomitszym obrazem pracy, w której zmienia się wewnętrzny świat człowieka.
Twórcy naszych powieści produkcyjnych (nie używam tego terminu w znaczeniu ironicznym) poradzili sobie z zagadnieniem pracy nieco inaczej. Ostatecznie nie ma nic łatwiejszego dla człowieka inteligentnego - zważywszy, że istnieją także inteligentne papugi! - jak wyuczenie się w ciągu tygodnia setek terminów technicznych, którymi potem operować można w nieskończoność. Dla zwyczajnego czytelnika śrubka i tak pozostanie śrubką, a efekt można wywołać kolosalny: „Błażej Mordas silniej zacisnął ręce na głowicy. Całym ciałem czuł dygotanie transmisji; był teraz zespolony z maszyną w jedno. Zerknął nerwowo na suwmiarkę - w jej rozłożonych na dziesiątki milimetrach zamknięty był teraz jego los. Patrzyli na niego wszyscy; czuł to spojrzenie nie na plecach, lecz prosto w sercu (...) Odetchnął i drżącą nieco ręką włączył hebel; jęknęły tryby i tokarka poszła w ruch". Dalej jednak nie wiadomo: czy Mordas kręci się wokół tokarki, czy tokarka wokół Mordasa.
Przesada? Nie - zmienione tylko nazwisko i imię bohatera; opis jest autentyczny - jednak uczucie zwykłej ludzkiej litości nie pozwala mi na cytowanie nazwiska twórcy tego produkcyjniaka.
Efekt? Efekt jest: nic nie wiadomo, ale tryby się kręcą. Nie tylko tryby - autor także. Popełnia w tym krótkim zdaniu aż dwie nieścisłości. Kiedy można zacisnąć ręce na głowicy, nie można czuć jej dygotania - chyba że się ręce zacisnęło po raz ostatni w życiu. Drugą nieścisłość pozostawiam w sensie zagadki dla czytelników, nagrodę wręczy autor. Aby go odszukać, wystarczy przeczytać wszystkie produkcyjniaki. Niestety - nie jest to odosobniony wypadek „bełkotu technicznego"; opisy pracy składają się w większości ze zdań bez sensu.
Kiedy jednak skończył się w naszej literaturze potok powieści produkcyjnych, w których człowiek był tylko dodatkiem do maszyny - pisarze popadli natychmiast w przeciwną skrajność. Opisów pracy zaczęto unikać jak ognia, a sam proces pracy stał się nieomal że czymś wstydliwym. To dobrze, że w literaturze naszej skończyły się idące w dziesiątki stronic opisy bezmyślnego układania cegieł, frezowania itd. Lecz śmiem twierdzić, że żadna - z jednym może wyjątkiem - z wydanych u nas książek nie przekazuje prawdy o pracy człowieka; nie są przecież prawdą wyżej wspomniane opisy. Wyjątkiem jest chyba powieść Brauna „Lewanty": dramatyczne opisy wysiłku stoczniowców muszą zaciekawiać i wzruszać.
W naszym dziesięcioleciu praca jest tą najważniejszą sprawą, dzięki której wyrastają ludzie. Wyrastać - nie znaczy to przecież paradować z podobizną Pstrowskiego na piersi, zostać przodownikiem pracy lub dyrektorem fabryki, w której za sanacji czyściło się szambo. Wyrastać - to także uczyć się pracy, fachu, życia, mówienia, jedzenia: wszystkiego, co tylko może nauczyć człowieka codzienne obcowanie z wieloma innymi ludźmi. Mamy dziesiątki fabryk, mostów, domów, okrętów - nie ma jednak książek o pracy tych ludzi, którzy stworzyli mosty i drogi; nie ma prawdy o trudzie ich pracy.
Swego czasu brałem udział w walce o drzewo; były to lata 1949-1951. Drzewa potrzebowała Warszawa i Nowa Huta, fabryki i stocznie, kopalnie i wsie. Wszystko, co zdążyło się wyrąbać i „spuścić" - ginęło natychmiast. Praca w lesie - to jedna z najniebezpieczniejszych prac w ogóle; procent wypadków śmiertelnych jest o wiele większy niż gdziekolwiek indziej. „Paged" nie dysponował ani odpowiednim sprzętem, ani odpowiednio przeszkolonymi ludźmi. I ludzie ginęli. W czasie zrębu i w czasie transportu. Nie było odpowiednich do przewozu drzewa samochodów; jeździliśmy na starych Studebakerach i Dżemsach. Ponieważ jeździliśmy w górach, po ostrych zakrętach i bezdrożach - co kilka dni zdarzały się wypadki. Wielu ludzi zraniły i zabiły drzewa na moich oczach.
Mieszkaliśmy w lesie - w szałasach, chłopskich chałupach, a latem - bo tak kalkulowało się najtaniej i... najzdrowiej - pod gołym niebem, w szoferce. Byliśmy tylko z sobą, tygodniami nie widzieliśmy miasta, kina, książki. Można było nauczyć się pracować. Ale można było także nauczyć się pić, kraść, łajdaczyć; można było nienawidzić partii lub rozumieć ją i starać się jej pomóc. Tam, z „Pagedu" wyszli rozmaici ludzie. Lecz żaden z nich nie przypomina bohaterów książek, które wtedy powstały. Ani jeden dzień pracy w lasach - nie przypominał opisu dnia pracy, jakie potem przeczytałem. Literatura dziesięciolecia może poszczycić się takimi czy innymi osiągnięciami, lecz z prawdą o pracy rozminęła się chyba na zawsze. Żaden z dni, które przepracowaliśmy w kopalniach, lasach czy stoczniach - nie powróci do nas już nigdy; ani jeden z tych dni nie jest utrwalony w całej swej prawdzie. To nic. Będą inne budowy, inne dni.
Hemingway pokazał nam starego człowieka, który walczył samotnie z morzem. I rybak ten wygłaszający monologi godne Fausta - postać zgoła fantastyczna - jest prawdziwy tylko dzięki swemu stosunkowi do pracy.
Być może, że jest on jedynym pięknym robotnikiem we współczesnej literaturze amerykańskiej nie będącej literaturą postępową. Robotnikiem, dla którego życie straci sens dopiero, kiedy ręce jego nie będą silne i sprawne, aby dalej pracować. A my takich robotników mamy wielu. Może się mylę, ale wydaje mi się, że żadnej książki nie przeczytałbym tak zachłannie jak właśnie książkę o pracy. O prawdziwej pracy. Tokarki nie kręcą się same, nie kręci ich także socjalizm. I nie trzeba chyba dodawać, że prawdziwie potrafią pracować tylko prawdziwi ludzie. Literatura polska czeka na wielką powieść o pracy.
„Po prostu" 18/1955, Warszawa
Okrutna wojna
,,Po wielkim zmęczeniu - nawet sukces wydaje się kosz marnym snem..." - mówi narrator filmu „Okrutne morze". Dowódca bohaterskiego okrętu mówi do swego przyjaciela - pierwszego oficera: „Na początku wojny było inaczej. Byliśmy inni dla ludzi. Martwiliśmy się, czy nas rozumieją i lubią, opiekowaliśmy się nimi. A teraz po prostu zabijamy wrogów; wojna odbiera uczucie..." W innej sytuacji do tego samego dowódcy inny człowiek powiada: „Wojna się skończy. Ale o wojnie nikt nie potrafi zapomnieć. Skończy się wojna, ale myśli pozostaną..." W atmosferę filmu wprowadza nas narrator - Conradowskim zdaniem: „Jest to opowieść o garstce ludzi i o okrutnym morzu, które jeszcze okrutniejszym uczynił człowiek".
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]