[ Pobierz całość w formacie PDF ]

John Henry Newman (1)
Wyznania konwertyty
 

DZIEJE MOICH POGLĄDÓW RELIGIJNYCH OD 1833 DO 1839.

(...) Znalazłem się w trudnościach wskutek pragnienia, by iść tak daleko w interpretacji Artykułów [wyznania anglikańskiego] w kierunku dogmatu rzymskiego, jak to było możliwe, bez wyjawiania tego, co czynię, tym grupom osób, z których wątpliwościami się spotykałem; gdyby zrozumieli od razu pełną rozciągłość swobody, jaką przyznawały Artykuły, mogłoby ich to zachęcić do pójścia jeszcze dalej, niż się w owym czasie czuli do tego powołani.

Na drodze jednak takiego usiłowania zjawia się natychmiast zarzut, że "Artykuły były naprawdę zredagowane przeciwko «papizmowi»" i że przeto przypuszczenie, że papizm w jakiejkolwiek formie – wiary patrystycznej, dogmatu trydenckiego lub popularnego zniekształcenia autorytatywnie sankcjonowanego – byłby zdolny schronić się pod ich tekstem, byłoby doskonałym absurdem i obelżywym. Zaprzeczyłem tej przesłance. Pierwotnie angielska idea "papizmu" w czasie Reformacji wcale nie była doktryną religijną, ale zasadą polityczną. A jakaż to była zasada polityczna i jak można by ją najlepiej zniweczyć w Anglii? Co było wielką kwestią w czasach Henryka i Elżbiety? Supremacja; otóż czy wypowiadałem choć jedno jedyne słowo na korzyść supremacji Stolicy Apostolskiej, na korzyść obcej jurysdykcji? Nie, sam w nią nie wierzyłem. Czy Henryk VIII sumiennie wierzył w Rozgrzeszenie przez samą tylko wiarę? Czy nie wierzył w Czyściec? Czy Elżbieta popierała gorliwie małżeństwo księży? Czy sumienie jej sprzeciwiało się Mszy? Supremacja Papieża była esencją "papizmu", wobec którego Naczelna głowa czy Rządca Kościoła Angielskiego zajął tak gwałtownie wrogie stanowisko w czasie układania Artykułów.

I znowu mówiłem, co następuje: "Niechaj «papizm» znaczy, co chce, w ustach układających Artykuły, niech zawiera nawet – przyjmijmy to jako argument – doktryny tego Soboru Trydenckiego, który nie skończył się jeszcze, kiedy redagowano Artykuły i przeciw którym nie mogły one być po prostu skierowane, to jednak rozważcie, jakiż był cel Rządu w tym, że je narzucił narodowi? Tylko dlatego, żeby się pozbyć «papizmu»? Nie, miał dalszy cel zyskania «papistów». Jakaż więc była najlepsza droga, aby nakłonić umysły opierające się lub wahające, a te przypuszczam, stanowiły większość, do przystąpienia do nowego symbolu? Jak arianie ułożyli kiedyś swoje Wyznanie Wiary? Czy nie było to na zasadzie użycia niejasnej i dwuznacznej mowy, by tym, którzy je przyjmowali, zdawała się posiadać sens katolicki, ale w końcu po jej wypracowaniu okazałyby się heterodoksyjną? (2). Wobec tego istniało z góry wielkie prawdopodobieństwo, że jakkolwiek namiętnie by Artykuły wyglądały, to ich szczekanie mogłoby się okazać gorszym, niż ich ugryzienie. Mówię, istniało z góry prawdopodobieństwo, ponieważ do jakiego stopnia ten domysł byłby prawdziwy, można by sprawdzić tylko przez badanie". (...)
 
 

DZIEJE MOICH POGLĄDÓW RELIGIJNYCH OD 1839 DO 1841.

(...) Jeszcze jedna uwaga o starożytności i Via Media (3). Z biegiem czasu nie wątpiąc w siły dowodu anglikańskiego czerpanego ze Starożytności, czułem także, że to nie tylko był nasz specjalny punkt obrony, ale i nasz jedyny. Czułem również, że Via Media, która miała go przedstawiać, miała być rodzajem przemodelowanej i przystosowanej Starożytności. Podkreśliłem to i w "Myślach o kraju za granicą" i w artykule w "British Critic", który powyżej zanalizowałem. Ale okoliczność ta, że ostatecznie musimy robić użytek z prywatnej oceny Starożytności, stworzyła pewien rodzaj nieufności w ogóle do mojej teorii, którą wyrażam w ten sposób w konkluzji pracy o "Urzędzie Proroczym" (1836–7): "Teraz, kiedy nasze dyskusje zbliżają się do końca, myśl, z którą wdaliśmy się w nasz temat, może wrócić, gdy opadło podniecenie wywołane badaniem, a przyszło zmęczenie, że to, co zostało powiedziane, jest tylko snem, przyjemnym ćwiczeniem raczej niż praktycznymi wnioskami umysłu". I kończę ten ustęp godzeniem się z góry na linię myśli, w której, w tym wypadku, prawie byłem zmuszony schronić się. "Ostatecznie" – mówię – "Kościół jest zawsze niewidzialny w swoim dniu, a tylko wiara go obejmuje". Cóż to było innego, jak wyrzeczenie się całkowite Znaków widzialnego Kościoła, czy to Znaku Katolickiego czy Apostolskiego.

Wielkie wakacje 1839 roku rozpoczęły się wcześnie. Było wielu gości w Oxfordzie od Wielkanocy do dnia Kommemoracji; a grupa dra Pusey'a zwróciła na siebie więcej uwagi, niż w jakimkolwiek poprzednim roku. Odsunąłem był od siebie spór z Rzymem na więcej niż dwa lata. Tematu tego nigdy nie wprowadzałem do moich kazań parafialnych: przez dwa lata ani w Traktatach ani w "British Critic" nie było słowa o charakterze polemicznym. Wróciłem na wakacjach do serii lektur, które wiele lat temu wybrałem jako specjalnie osobiste. Nie mam powodu przypuszczać, że w ogóle myśli o Rzymie przeszły mi przez głowę. Około połowy czerwca zacząłem studiować i opanowywać dzieje monofizytów. Byłem zaabsorbowany kwestią doktrynalną. Trwało to od około 13 czerwca do 30 sierpnia. Właśnie w czasie tych lektur po raz pierwszy nawiedziła mnie wątpliwość, czy anglikanizm da się utrzymać. Przypominam sobie, że 30 lipca wspomniałem pewnemu spotkanemu przyjacielowi, jak te dzieje są godne uwagi, pod koniec sierpnia zaś byłem poważnie zaalarmowany.

Opisałem w jednym z poprzednich dzieł, jak te dzieje na mnie wpłynęły. Twierdzą moją była Starożytność; tymczasem tu, w połowie V wieku, znalazłem, jak mi się wydawało, odbicie chrześcijaństwa XVI i XIX wieku. Zobaczyłem moją twarz w tym zwierciadle i byłem już monofizytą. Kościół Viae Mediae był w położeniu wyznania wschodniego, Rzym był tam, gdzie jest teraz, a protestanci byli eutychianami. Z wszystkich wydarzeń historii, od czasu jej istnienia, któż by był pomyślał o podjęciu powiedzeń i czynów starego Eutychesa, tego delirus senex (4), jak zdaje mi się, Petavius go nazywa i do okropności pozbawionego zasad Dioscurusa – aby nawrócić do Rzymu.

Niechże to będzie tu zrozumianym po prostu, że nie piszę polemicznie, lecz wyłącznie w tym celu, by opowiedzieć o sprawach kolejno rozgrywających się w trakcie mego nawrócenia. To mając na widoku zacytuję ustęp ze sprawozdania, które złożyłem w 1850 roku o moich rozumowaniach i uczuciach w 1839:

"Trudno było odgadnąć, w jaki sposób eutychianie czy monofizyci byli heretykami, o ile by protestanci i anglikanie także nie byli heretykami; trudno znaleźć argumenty przeciw Ojcom Trydenckim, które by nie przemawiały przeciw Ojcom Chalcedońskim; trudno potępić Papieży XVI wieku bez potępienia Papieży V wieku. Dramat religii i walka prawdy i błędu były zawsze jednakie. Zasady i sposób postępowania Kościoła teraz były zasadami i sposobami postępowania Kościoła wówczas; zasady i postępowanie heretyków ówczesnych były zasadami i postępowaniem protestantów teraźniejszych. Odkryłem, że tak jest – prawie ze strachem; zachodziło straszliwe podobieństwo, straszliwsze, bo tak milczące i beznamiętne, pomiędzy martwą historią przeszłości a gorączkową kroniką teraźniejszości. Piąty wiek rzucał cień na szesnasty. Było to, jak duch powstający ze wzburzonych wód dawnego świata, o kształcie i rysach nowego. Kościół ówczesny, jak teraźniejszy, można by nazwać nieruchomym i twardym, stanowczym, wyniosłym i nieugiętym; heretycy zaś byli chytrzy, zmienni, pełni rezerwy i podstępni, zawsze starający się o względy władzy świeckiej i nigdy nie godzący się z sobą, chyba przy jej pomocy; a władza świecka zawsze zmierzała do rzeczy uchwytnych, usiłując usunąć z widoku to, co niewidzialne i zastąpić wiarę korzyścią. Jakiż był pożytek z kontynuowania sporu czy bronienia mojej pozycji, jeśli ostatecznie kułem argumenty dla Arinoza lub Eutychesa i stawałem się advocatus diaboli przeciw wielce cierpliwemu Atanazemu i majestatycznemu Leonowi? Niech będzie dusza moja ze świętymi! i czyż mam podnieść rękę przeciw nim? Prędzej może niech zapomni prawa ręka swego sprytu; od razu uschnie, jak tego, co niegdyś wyciągnął ją przeciwko prorokowi Boga! Klątwa na całe plemię Cranmer'ów, Ridley'ów, Lazimer'ów i Jewel'ów! Niech zginą imiona Bramhall, Ussher, Taylor, Stillingfleet i Barrow z oblicza ziemi, jeśli nie upadnę u ich stóp z miłością i czcią owych ludzi, których obraz zawsze miałem przed oczami i których słowa pełne muzyki były zawsze w moich uszach i na moim języku".

Zaledwie doszedłem do końca mych lektur, gdy przyjaciele bardziej przychylni sprawie Rzymu, niż ja, wetknęli mi w ręce "Dublin Review" z tegoż sierpnia. Był w nim artykuł dra Wiseman'a o "Pretensji Anglikańskiej". Było to około połowy września. Artykuł dotyczył donatystów z zastosowaniem do anglikanizmu. Przeczytałem go i nie znalazłem w nim wiele godnego uwagi. Kontrowersja donatystów była mi znana od kilku lat, jak się to już pokazało. Wypadek ten nie był równoległy do wypadku Kościoła Anglikańskiego, św. Augustyn w Afryce pisał przeciw donatystom w Afryce. Było to szalone stronnictwo, które dokonało schizmy w obrębie Kościoła Afrykańskiego; i nie wyszło poza jego granice. Był to przypadek Ołtarza przeciw Ołtarzowi, dwu osób zajmujących ten sam stolec biskupi, jak między "Non-jurors" w Anglii i Kościołem Państwowym; nie wypadek jednego Kościoła przeciw drugiemu, jak Rzymu przeciw Wschodnim monofizytom. Ale mój przyjaciel, skrupulatnie religijny człowiek i wówczas i teraz bardzo mi drogi, protestant dotąd, wskazał mi na zwycięskie słowa św. Augustyna, zawarte w jednym ze streszczeń zrobionych w "Review", a które uszły mojej uwagi. "Securus judicat orbis terrarum" (5). Powtarzał te słowa ciągle i ciągle, a gdy odszedł, dźwięczały mi ustawicznie w uszach. "Securus judicat orbis terrarum"; były to słowa wychodzące poza sprawę donatystów: odnosiły się do sprawy monofizytów. Dawały one artykułowi przekonywującą siłę, która mi początkowo uszła. Decydowały one kwestie kościelne na mocy prostszej reguły, niż reguła Starożytności; św. Augustyn był jedną z naczelnych wyroczni Starożytności; tu więc Starożytność decydowała przeciw sobie samej. Jakież światło padało dzięki temu na każdy spór w Kościele. Nie, by tłum na chwilę nie mógł się zachwiać w swym sądzie, nie, by w huraganie ariańskim nie ugięło się więcej stolic biskupich przed jego furią i odpadały od św. Atanazego, nie, by tłum wschodnich biskupów nie potrzebował był podtrzymania głosem i okiem św. Leona, – ale, że rozważny sąd, w którym w końcu cały Kościół znajduje odpoczynek i na który cały Kościół się zgadza, stanowi nieomylne zarządzenie i ostateczny wyrok przeciw jego częściom, protestującym i odstępującym od niego. Kto może odpowiadać za wrażenia, jakie odbiera? Jako proste tylko zdanie te słowa św. Augustyna uderzyły mnie z taką siłą, jakiej nie odczułem przy żadnych innych słowach przedtem. Żeby przytoczyć znany przykład, były one jak owe dźwięki "Turn again Whittington", albo, żeby dać przykład poważniejszy, były one jak "Tolle lege – Tolle lege" dziecka, co nawróciły samego św. Augustyna. "Securus judicat orbis terrarum". Przez te wielkie słowa starożytnego Ojca, interpretujące i podsumowujące długi i urozmaicony przebieg historii Kościoła, teoria Viae Mediae została doszczętnie starta na proch.

Byłem podniecony widokiem, jaki się w ten sposób otworzył przede mną. Właśnie rozpoczynałem serię wizyt i wspomniałem o stanie mego umysłu dwom najbliższym przyjaciołom; zdaje się, że nikomu więcej. Po chwili uspokoiłem się i w końcu rozwiało się żywe wrażenie wywarte na mojej wyobraźni. Co o tym mniemałem po namyśle, postaram się zaraz opisać. Musiałem określić logiczną wartość tego i wpływ na mój obowiązek. Tymczasem to było pewne, – ujrzałem cień ręki na murze. Było jasne, że miałem się wiele jeszcze nauczyć w kwestii Kościołów i że może jakieś nowe światło spływało na mnie. Ten kto zobaczył ducha, nie może być takim, jakby go nigdy nie widział. Niebiosa się otwarły i zamknęły znowu. Na chwilę zjawiła się myśl: "Ostatecznie okaże się, że Kościół Rzymski ma rację", a potem zniknęła. Moje dawne przekonania pozostały niezmienione. (...)
 
 

DZIEJE MOICH POGLĄDÓW RELIGIJNYCH OD 1841 DO 1845.

(...) Nie mogłem trwać w tym stanie, ani w świetle obowiązku ani rozumu. Trudność polegała na tym: raz zostałem bardzo oszukany; jak mogłem być pewny, że nie jestem oszukiwany drugi raz? Wtedy myślałem, że mam słuszność, jak miałem być pewny, że teraz mam słuszność? Przez tak wiele lat uważałem za pewne to, co teraz odrzucałem. Jak mógłbym kiedykolwiek znowu mieć do siebie zaufanie? Jak w r. 1840 słuchałem powstającego zwątpienia na korzyść Rzymu, tak teraz słuchałem słabnącego zwątpienia na korzyść Kościoła anglikańskiego. Być pewnym, to wiedzieć, że się wie; jaką miałem wewnętrzną rękojmię, że się znowu nie zmienię, stawszy się katolikiem? Miałem jeszcze lęk przed tym, choć myślałem, że przyjdzie czas, kiedy to ustąpi. Jednak należało postawić jakąś granicę tym obawom; muszę zrobić wszystko, co mogę, a potem pozostawić jakiejś wyższej Sile, aby to pobłogosławiła. Tak to przy końcu 1844 r. doszedłem do postanowienia napisania Essai o Rozwoju Doktrynalnym, a następnie, jeśli pod koniec tej pracy moje przekonania korzystne dla Rzymu nie osłabną, poczynienia potrzebnych kroków, abym został przyjęty na jego łono.

W tym czasie stan mojego umysłu był ogólnie znany i nie robiłem z niego wielkiej tajemnicy. Zilustruję to moimi listami, które dostały się do mych rąk.

"16 listopada 1844. Przechodzę przez to, przez co przejść muszę, i ufam tylko, że każdy dzień bólu jest o tyleż odliczany od koniecznego ich szeregu, jaki musi być wyczerpany. Nie ma (po ludzku mówiąc) jeszcze przez długi czas obawy, abym zmienił wyznanie. Wynikło to bez mego zamierzenia; ale tak jest dobrze. O ile sam siebie znam, moją jedyną wielką troską jest trudność, niepewność, trwoga, sceptycyzm, które wywołuję u tak wielu, a także utrata życzliwych uczuć i dobrej opinii ze strony tak wielu ludzi znanych i nieznanych, którzy życzyli mi dobrze. A z tych dwu źródeł bólu pierwsze jest stałe, wciąż żywe, niezłagodzone.

Przez całe dnie miałem literalny ból koło serca; a od czasu do czasu wydawało się, że wszystkie skargi Psalmisty są moimi.

I o ile się znam, najgłębszą przyczyną tego, iż biorę pod rozwagę zmianę [wyznania], jest moje głębokie niezmienne przekonanie, że nasz Kościół znajduje się w schizmie i że moje zbawienie zależy od przyłączenia się do Kościoła Rzymskiego. Mogę używać argumentu ad hominem wobec tej, czy innej osoby, ale nie czuję, abym żywił urazę lub niechęć do jakiejkolwiek rzeczy, jaka mi się zdarzyła. Nie mam jakichkolwiek wizji nadziei, żadnych planów działania w jakiejkolwiek sferze bardziej dla mnie odpowiedniej: nie mam obecnie jakichś sympatyj wśród rzymskich katolików; prawie nigdy nie byłem, nawet za granicą, na jakimś z ich nabożeństw; nie znam nikogo z nich, nie podoba mi się, co słyszę o nich.

A poza tym, z jak wielu rzeczy rezygnuję w różnych dziedzinach! i są to ofiary dla mnie nie do naprawienia, nie tylko wskutek wieku, w którym ludzie nienawidzą zmian, ale i wskutek szczególnej miłości do dawnych związków i do przyjemności wspomnień. Nie jestem także świadomy jakiegokolwiek poczucia, entuzjastycznego czy trzeźwego, przyjemności z ofiary; nie mam nic, co by mnie tu podtrzymywało.

Co mnie jeszcze zatrzymuje, to jest to, co zatrzymywało mnie długo, obawa, że poddaję się złudzeniu; ale przekonanie pozostaje mocne we wszelkich warunkach, przy wszelkich nastrojach umysłu. I to bardzo poważne uczucie wzrasta we mnie, mianowicie, że powody, dla których wierzę tyle, ile naucza nasz system, muszą poprowadzić mnie do wiary w coś więcej, oraz, że nie wierzyć więcej oznacza wpaść z powrotem w sceptycyzm.

Tysiączne dzięki za Twój przezacny i pocieszający list; chociaż nie mówiłem jeszcze o tym, był on wielkim darem".

Wkrótce napisałem do tego samego przyjaciela w ten sposób: "Moją intencją jest, jeśli mi się nic nie przydarzy, czego nie mogę przewidzieć, spokojnie pozostać in status quo przez znaczny przeciąg czasu ufając, że przyjaciele będą łaskawie pamiętać o mnie i o mej próbie w swych modlitwach. I zrezygnowałbym z członkostwa w Kolegium na jakiś czas przedtem, zanim zaszłoby cośkolwiek".

Była pewna pani, teraz zakonnica u Wizytek, do której w tym czasie napisałem następujące listy:

1. "7 listopada 1844. Jestem jeszcze tam, gdzie byłem; nie ruszam się. Dwie rzeczy jednak wydają się jasne, a to: że wszyscy są przygotowani na takie wydarzenie, a następnie, że każdy tego oczekuje po mnie. Niewielu jest zaprawdę, nie uważających tego za odpowiednie, jeszcze mniej takich, którzy nie uważają tego za prawdopodobne. Mimo to nie uważam tego ani za odpowiednie ani za prawdopodobne. Bardzo mam mało powodów do wątpliwości co do wyniku sprawy, ale kiedy i jak się to stanie, to jest znane Temu, od którego pochodzą, ufam, tak bieg rzeczy jak i wynik. Wielką siłę ma wymowa opinii i ukryte i powszechne uczucie co do mnie, istniejące po obu stronach i wśród wszystkich grup. Kładę na to nacisk, ponieważ mam wielką obawę przed pójściem za moimi własnymi uczuciami, aby mnie nie wprowadziły w błąd. Musi się iść za swoim poczuciem obowiązku; ale fakty zewnętrzne pomagają tak postępować".

2. "8 stycznia 1845. Co mam powiedzieć w odpowiedzi na list Pani? Doskonale wiem, że powinienem dać Pani więcej poznać me uczucia i stan mojego umysłu, niż Pani wie. Ale jak to jest możliwe w kilku słowach? Wszystko co powiem, musi być urywkowe; nic nie mogę powiedzieć takiego, co by nie pozostawiło uczucia zakłopotania, jako wymagające wiele wytłumaczeń i jako izolowane i jak gdyby nie umiejscowione i nic nie mające w sobie, co by wykazywało wpływ tego na inne części zagadnienia.

Teraz, wierzę w pełni, zgodnie z listem Pani, że jeśli będzie ruch w naszym Kościele, bardzo niewielu weźmie w nim udział. Wątpię, czy dwu lub trzech z mieszkających w Oxfordzie. I nie wiem, czy mam sobie tego życzyć. Stan katolików rzymskich jest teraz tak niezadowalający. Tego jestem tylko pewny, że nic, tylko prosty, bezpośredni nakaz obowiązku jest usprawiedliwieniem, aby ktokolwiek opuścił nasz Kościół: żadne większe upodobanie do innego Kościoła, żaden zachwyt jego nabożeństwami, żadne nadzieje większych postępów religijnych w nim, żadne oburzenie, żadne obrzydzenie do ludzi i rzeczy, wśród których możemy się znaleźć w Kościele Anglikańskim. Prostym pytaniem jest: czy mogę (jest to osobiste, nie, czy ktoś inny, ale czy ja mogę) być zbawionym w Kościele angielskim? Czy jestem bezpieczny, gdybym umarł dziś w nocy? Czy jest to śmiertelnym grzechem dla mnie, nie przyłączyć się do innej wiary?

P. S. Zupełnie nie widzę, jakbym miał, choćby okolicznościowo, brać udział w nabożeństwach w kaplicy rzymskokatolickiej, chyba, że ktoś się zupełnie zdecydował rzeczywiście do niej wstąpić. Inwokacje nie są żądane w Kościele Rzymskim. Jakoś nie lubię ich używać, wyjąwszy na mocy sankcji Kościoła, a to czyni mnie niechętnym do uznania ich u członków naszego Kościoła".

3. "30 czerwca. Teraz powiem Pani więcej, niż wie ktokolwiek, z wyjątkiem dwu przyjaciół. Moje własne przekonania są tak silne, jak tylko przypuszczalnie mogą się stać; tylko, że jest tak trudno wiedzieć, czy to jest nakaz rozumu czy sumienia. Nie mogę dojść, czy nakłania mnie to, co wydaje się jasne, czy poczucie obowiązku. Może Pani zrozumieć, jak bolesną jest ta wątpliwość; tak więc czekałem, mając nadzieję, że otrzymam światło, i wspominając słowa Psalmisty: «Pokaż jakiś znak nade mną». Ale przypuszczam, że nie mam prawa wciąż jeszcze czekać na to. Wreszcie czekam, ponieważ przyjaciele bardzo troskliwie pamiętają o mnie i proszą o pokierowanie nimi; i zdaje mi się, że zająłbym się wszelkimi nowymi uczuciami, jakie by mnie nawiedziły, gdyby to był skutek ich dobroci. A następnie czekanie to służy celowi przygotowywania umysłów ludzkich. Mam strach przed urażaniem ludzi i przed wywoływaniem niepewności u nich. W każdym razie, nie mogę uniknąć zadawania nieobliczalnego bólu. Tak więc, jeślibym mógł robić co chcę, chciałbym czekać ażdo lata 1846 r., co byłoby pełnych siedem lat od czasu, jak moje przekonania zaczęły mi się po raz pierwszy narzucać. Ale nie myślę, że wytrwam tak długo.

Teraźniejszym moim zamiarem jest zrezygnowanie z członkostwa w Oxfordzie i ogłoszenie jakiejś pracy czy traktatu między tą chwilą, a Bożym Narodzeniem. Pragnę, aby ludzie wiedzieli, dlaczego działam, równie dobrze, jak co robię: niweczy to owe niejasne i kłopotliwe zdziwienie «Co mogło sprawić, że on to uczynił?»".

4. "1 czerwca. Co Pani mi mówi o sobie, czyni jasnym, że jest Pani obowiązkiem trwać w spokoju i cierpliwości, aż Pani zobaczy jaśniej, gdzie Pani jest; w przeciwnym razie – skacze Pani w ciemność.

Wczesną porą tego roku, jeśli nie wcześniej, krążyła pogłoska, że moje wycofanie się z Kościoła Anglikańskiego było spowodowane zniechęceniem w związku z odsunięciem mnie na bok, a zarazem, że nikt nie stanął po mojej stronie. Mówiono, zdaje mi się, o rozmaitych środkach zaradczych w związku z tym przypuszczeniem. Równocześnie ukazał się nadzwyczajnie życzliwy artykuł o mnie w pewnym kwartalniku, w jego kwietniowym numerze. Autor chwalił mnie w słowach życzliwych i pięknych znacznie ponad moje zasługi. W toku swych uwag powiedział, mówiąc o mnie jako o proboszczu Panny Marii: «Słuchała go przyszła rasa duchownych. Czy cenił to i troszczył się o to i czy trzymał się uparcie swego stanowiska?... Wcale nie... Nie było to może żadną ofiarą dla niego, nie dbał o takie rzeczy»".

Była w tych słowach nagana, jakkolwiek ukryta, a robił on aluzję do następującego listu, zaadresowanego do bardzo bliskiego przyjaciela:

"3 kwietnia 1845... Przyjmij to usprawiedliwienie, mój kochany Church, i przebacz mi. Gdy to mówię, łzy cisną mi się do oczu; dzieje się to w związku z dzisiejszą rezygnacją z tylu rzeczy, które kocham. Właśnie teraz zdenerwował mnie artykuł James (Jakuba) Mozley'a w "Remembrancer"; ale naprawdę, mój kochany Church, nie miałem nigdy ani na chwilę nawet pokusy żałować, że opuściłem Oxford. Uczucie żalu nie przyszło mi nawet na myśl. Jak mogło przyjść? Jak mogłem zostać u Panny Marii jako hipokryta? Jak mogłem odpowiadać za dusze (i życie tak niepewne) z tymi przekonaniami, czy przynajmniej przeświadczeniami, jakie miałem? Jest to zaprawdę odpowiedzialnością działać tak, jak to robię; i bez przerwy czuję na sobie ciężką rękę Tego, który jest całą Mądrością i Miłością tak, że umysł i serce są umęczone całkiem podobnie, jakby czyjeś członki mogły być umęczone ciężarem dźwiganym na plecach. Ten to rodzaj tępego bólu jest moim udziałem; ale moja odpowiedzialność naprawdę jest niczym w porównaniu z tym, czym byłaby, gdybym był odpowiedzialny za powierzone mi dusze, dusze kochające, z moimi przekonaniami w Kościele angielskim. Serdeczne wyrazy dla Mariott'a i oszczędź mi cierpienia przesłania do niego choćby jednej linii".

Jestem teraz blisko daty mego przyjęcia do Kościoła Katolickiego; na początku roku skierował do mnie list bardzo drogi mi przyjaciel, teraz nieżyjący, Karol Mariott. Cytuję kilka zdań z niego z miłości, jaką czuję dla niego i dla wartości, jaką przypisuję jego dobremu słowu.

"15 stycznia 1845. Znasz mnie dość dobrze, aby uświadamiać sobie, że z początku nigdy nie przenikam żadnej rzeczy. Twój list do Badeley'a rzuca mrok na przyszłość, co możesz zrozumieć, jeśli mnie zrozumiałeś, a sądzę, że tak było. Ale mogę powiedzieć od razu z tego, co widzę i czuję i nie wątpię, że będę zawsze czuł: że całe Twoje postępowanie wobec Kościoła angielskiego i wobec nas, którzy staraliśmy się i jeszcze staramy się szukać sami Boga i ożywić prawdziwą religię wśród innych, pod jego władzą i przewodem, było szlachetne i rozważne i gdyby to słowo było odpowiednie, pełne obowiązkowości do takiego stopnia, jaki prawie nie uważałbym za możliwy, i więcej wyzute z siebie, niż, jak byłbym sądził, natura mogła znieść. Boleśnie odczułem każde ogniwo, które zerwałeś, i nie stawiałem pytań, ponieważ czułem, że powinieneś mierzyć zakres wyjawiania Twych myśli stosownie do okoliczności i pojętności tych, do których mówiłeś. Piszę w pośpiechu, wśród zobowiązań samych przez się absorbujących, które częściowo jednak straciły swój urok, a częściowo stały się gorzkimi dzięki temu, co usłyszałem; ale chętnie powierzę nawet Ciebie, którego najbardziej kocham na ziemi, w ręce Boga, z serdeczną modlitwą, żebyś był tak użyty, jak jest najlepiej dla świętego Kościoła Katolickiego".

W lipcu pewien biskup uważał, że warto wyjawić światu, iż adherenci pana Newmana są nieliczni. Krótki czas prawdopodobnie wystarczy, żeby udowodnić ten fakt. Dobrze wiadomo, że przygotowuje się on do odstępstwa, a gdy wydarzenie to nastąpi, okaże się, jak niewielu pójdzie za nim.

Zacząłem mój Essai o rozwoju Doktryny na początku 1845 r. i mocno pracowałem nad nim przez cały rok aż do października. W miarę, jak w pracy postępowałem, moje trudności tak się wyjaśniały, że przestałem mówić o "katolikach rzymskich" i odważnie nazywałem ich katolikami. Zanim doszedłem do końca, zdecydowałem się być przyjętym i książka pozostaje w tym stanie, w jakim wówczas była, niedokończona.

Jeden z przyjaciół moich z Littlemore został przyjęty do Kościoła w dzień św. Michała w Domu Pasjonistów w Aston, koło Stone, przez Ojca Dominika, superiora. Na początku października O. Dominik przejeżdżał przez Londyn do Belgii; ponieważ byłem w pewnym kłopocie, jakie przedsięwziąć kroki, by samemu być przyjętym, zgodziłem się na uczynioną mi propozycję, żeby ten dobry kapłan włączył Littlemore w swoją drogę w tym celu, by mi oddać tę samą miłosierną usługę, jaką oddał mojemu przyjacielowi.

8 października napisałem do pewnego grona przyjaciół następujący list:

"Littlemore, 8 października 1845. Oczekuję dziś wieczorem Ojca Dominika, Pasjonistę, który od młodości doszedł do wyraźnych i bezpośrednich pojęć, naprzód o krajach północy, potem o Anglii. Po 30 latach (prawie) czekania, został on, bez przyczynienia się do tego ze swej strony, przysłany tutaj. Ale mało miał do czynienia z nawróceniami. Widziałem go tu przez kilka minut w dzień św. Jana Chrzciciela ubiegłego roku.

Jest to prosty świątobliwy człowiek, obdarzony zarazem niezwykłymi zdolnościami. Nie wie on o moim zamiarze, lecz chcę go prosić o przyjęcie mnie na Jedyne Łono Chrystusa...

Mam tak wiele listów do napisania, że to musi wystarczyć tym wszystkim, którym się podoba pytać o mnie. Z najlepszymi uczuciami dla drogiego Karola Marriott'a, którego nie możesz zrozumieć itd. itd.

P. S. Nie odejdzie to, dopóki nie będzie po wszystkim. Naturalnie nie wymaga to odpowiedzi".

Przez jakiś czas po moim przyjęciu, zamierzałem wziąć się do jakiegoś świeckiego zawodu. Napisałem w ten sposób w odpowiedzi na bardzo łaskawy list gratulacyjny, przysłany mi przez kardynała Acton'a:

"25 listopada 1845. Mam nadzieję, że Wasza Eminencja przewidywała, zanim ją wyraziłem, ową wielką radość, którą mi sprawił Jej list. Ta radość była jednak umniejszona przez obawę, że z odległości dobrzy i troskliwi ludzie przywiązują więcej znaczenia do mojego kroku, niż się mu rzeczywiście należy. Dla mnie oczywiście jest to naturalnie zysk nieoceniony; ale ludzie i rzeczy wydają się wielkimi z odległości, nie są zaś takimi oglądane z bliska; a gdyby Wasza Eminencja mnie znała, zobaczyłaby, że jestem jednym z tych, o których znacznie więcej mówiono dobrze czy źle, niż na to zasługuję i od którego poczynań znacznie więcej się spodziewano, niż wynik usprawiedliwi.

Tak jak nigdy, ufam, nie zmierzałem do czegoś innego, jak do posłuszeństwa względem własnego poczucia słuszności i zostałem wyniesiony do roli kierownika partii...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl