[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Guy Gilbert
Ksiądz wśród bandziorów
Gerardowi, Alainowi, Line, Philippe'owi, Djouidowi, Blackowi; wszystkim spod "czterdziestki szóstki"; wszystkim tym, którzy bez rozgłosu, a często nie zrozumiani, wykonują pracę podobną do naszej Jesteś jednym z nas Paryż, dzielnica dziewiętnasta: Spotkanie z chłopakami. Od pewnego czasu jeden z nich - przywódca bandy - odnosi się do mnie wrogo. Teraz nagle bluzga na mnie stekiem najwulgarniejszych, najbardziej obraźliwych wyzwisk. Czuję, że pozostali czekają na moją reakcję. Nie mam ochoty się bić, ale będę musiał: inaczej się nie, dogadamy. Doskakujemy do siebie, lecz prowadzący spotkanie wyrzuca nas: "Idźcie się bić gdzie indziej!" Musimy zjechać z jedenastego piętra. Przy windzie płaczą dwaj chłopcy: jeden mówi, żebym nie szedł, że to wariat... Drugi - żeby jechać. "Zaczepił cię, to idź się bić..." Spotykamy się na trawniku. Nie mam wprawy w ulicznych bijatykach, ale walczę ze wszystkich sił. Mój przeciwnik szaleje: gryzie mnie do krwi, wali bykiem, stosuje niedozwolone chwyty. Nie daję się. W końcu nas rozdzielają. Do domu wracam obolały, z twarzą we krwi. Następnego dnia jeden z twardzieli z tej bandy podchodzi do mnie: "Teraz jesteś jednym z nas". Dobrze wiem, że nigdy nie będę naprawdę jednym z nich. Ale wiem też, co znaczy podporządkować się regułom środowiska: żeby kontynuować pracę z tą młodzieżą, musiałem zrobić to, co zrobiłem. Gdybym nie zareagował na obelgi i nie poszedł się bić, chłopcy nie przyjęliby mnie do siebie. Ich prawo opiera się na stosunku sił: chociaż występowałem z pozycji wychowawcy, a nie przywódcy, facet poczuł we mnie rywala i chciał mi pokazać, gdzie jest moje miejsce, żebym mu się nie wcinał... Musiałem więc sobie miejsce wywalczyć - i tyle. Przyjęli do wiadomości, kim jestem, i od tej pory nikt już mnie nie obrażał. Na spotkanie ze światem przemocy byłem zupełnie nie przygotowany. W roku 1965 pracowałem jako wikary w niewielkim, położonym czterdzieści pięć kilometrów od Algieru mieście Blida. Chrześcijanie byli tam nieliczni, kościół przemieniono na meczet, miałem niewiele obowiązków duszpasterskich - więc zająłem się młodzieżą. Oczywiście garnęły się do mnie głównie dzieci ludzi zamożnych, wychowujące się w kulturalnych i pełnych forsy domach. Zaczynałem się zastanawiać, co ja tam właściwie robię... Kiedyś wracałem do domu na motorze, była mniej więcej pierwsza w nocy. Patrzę, ktoś siedzi na chodniku. Chłopiec. Wiedziałem o nim tyle, że się nazywa Alain, że ma dwanaście lat, rozwiedzionych rodziców, wredną macochę i w ogóle niewesołą sytuację rodzinną. Pytam go, co tu robi, a on, że do domu nie wróci, że mu dają jeść w psiej misce. Po psie... Wziąłem go do siebie na noc. Spędził u mnie siedem lat. I tak się to wszystko zaczęło. Najpierw nauczyłem się cierpliwości. Alain nie odzywał się przez rok. Mówił najwyżej: "jestem głodny", "chce mi się pić", "poszedłbym do kina". Kiedy algierscy znajomi pytali mnie żartem, jak tam moja hodowla, mówiłem sobie w duchu, że kiepsko... Aż raptem, po przebyciu ciężkiej choroby, Alain przemówił. Wypił tamtego wieczoru trochę piwa i chyba to go rozruszało. Powiedział: "Wiesz, jak miałem gorączkę, to mi się majaczyło, że ktoś podchodzi i podaje mi rękę. Obraz był zamazany i nie wiedziałem, kto to jest. Teraz wiem: to byłeś ty. To ty przyszedłeś i wyciągnąłeś mnie z bagna. Tylko jak mnie teraz zostawisz, to ze mną będzie koniec". Wyobrażacie sobie? Rok. Dwunastoletni szczeniak potrzebował roku, żeby przemówić. Tak bardzo go upokorzono, zdeptano, przybito, że przez rok musiał milczeć. To była dla mnie wielka lekcja: nauczyłem się czekać. A potem odkryłem, że Alain jest sam, że należy do niewielkiej bandy młodych ludzi, tak samo pogubionych jak on. Ja, księżulo, miałem już swojego "ubogiego" i ten jeden by mi zupełnie wystarczył. Ale on powiedział: "są jeszcze moi kumple, musisz coś z nimi zrobić!" I otworzył przede mną świat młodych uliczników. Najpierw była Blida, potem Algier. Po pięciu latach uznałem, że tamtejsza młodzież jest już w stanie sama kierować swoim życiem i przyjechałem do Paryża. Na Pigalle zjawiłem się w roku siedemdziesiątym. Mieszkałem wówczas przy rue de Flandre, na trzecim piętrze, tuż przy skrzyżowaniu - światła, hałas, samochody... Dla mnie, przybysza z małej plebanii pachnącej kwiatami pomarańczy, było to straszne. Towarzyszyłem wówczas ojcu Jean-Marcowi, księdzu zajmującemu się młodzieżą z ulicy. Twierdził, że nie należy mieszkać tam, gdzie się pracuje. Myślę dzisiaj, że nie miał racji: trzeba być możliwie blisko dzieciaków, a od czasu do czasu wyskoczyć na wieś i zregenerować siły. Pracowaliśmy razem przez rok. A potem Jean-Marc wyjechał i zostawił mnie na dziewięć miesięcy samego. I wtedy odkryłem metro. II Zbliżenia Widziałem ostatnio film z Charlesem Bronsonem: zbiry gwałcą mu żonę i zabijają córkę. On chce je pomścić, więc szuka tych zbirów po całym Nowym Jorku i w końcu ich znajduje - w metrze. Tam próbuje ich podejść na rozmaite sposoby: pokazuje biżuterię, pieniądze... Faceci chwytają przynętę i w końcu padają z jego ręki. Jedno jest w tej historii bardzo prawdziwe: metro nieodparcie przyciąga młodych z ulicy. Również w Paryżu. W metrze terminują i tam najczęściej schodzą na drogę przestępstwa. Spędzałem w metrze mnóstwo czasu. Najpierw po prostu obserwowałem ludzi, zamiast mijać ich nie patrząc, jak ci wszyscy, którzy pędzą do pracy i z pracy. Najpierw po prostu błądziłem po korytarzach, przesiadałem się z pociągu do pociągu, patrzyłem. Pewnego wieczoru... Młody chłopak. Sposób, w jaki idzie, jego rozbiegane oczy, jego wolne ręce od razu zwracają moją uwagę... Przed nim - facet z portfelem wystającym z tylnej kieszeni. Chłopak już chwyta za portfel. Kładę dłoń na jego ręce. Metro właśnie staje, chłopak wypada na peron, rzucam się za nim i doganiam go. Patrzy na mnie jak na glinę. Pytam: "Chcesz forsy?" - teraz musi mnie brać za pedała. Dałem mu tysiąc, niczego w zamian nie żądając. Ci chłopcy niewiele mówią, nie zadają pytań, ale nieprawdopodobnie dużo widzą. Nie pasowałem do jego norm: ani pedał, ani glina, co jest grane? Nie było to nasze ostatnie spotkanie. Metro to świat ograniczony, w którym dość łatwo na siebie trafić. Kiedy zaczął mi zadawać pytania, powiedziałem mu, że zajmuję się chłopakami, którzy mają kłopoty. Dlaczego to robię? Opowiedziałem mu, jak kiedyś spotkałem zabłąkanego chłopaczka i zrozumiałem, że warto ludziom pomagać w wyłażeniu z bagna. Mówiłem szybko. Oni są trochę jak dzikie zwierzęta: czujni, bardzo płochliwi, skorzy do ucieczki. Dałem mu adres. Wkrótce wpadł w tarapaty i zadzwonił do mnie. A przez niego poznałem innych. Inna znajomość: wracałem kiedyś wieczorem na motorze (to ważne: miałem wtedy Hondę 500). Staję na czerwonym świetle obok grupy młodych ludzi; słyszę, że rozmawiają o glinach, o jakimś napadzie. Wyłączam silnik. Chłopcy podchodzą do mnie, oglądają motor, wznoszą okrzyki nad tym czy innym szczegółem, zadają mi pytania, ja odpowiadam. Od słowa do słowa, opowiadają mi swój ostatni wyczyn. Rozmawiali na parterze jakiegoś budynku, a była to, jak zwykle, dyskusja dosyć hałaśliwa. Na klatce schodowej, z jej akustyką, musieli robić niezły harmider. Jakaś babcia wyszła z mieszkania na pierwszym piętrze i kazała im się zamknąć. Chłopcy na to:."Spierdalaj, starucho". Wywiązała się przyjazna pogawędka, w wyniku której chłopcy zostali oblani wybielaczem do tkanin... To była niedziela, mieli na sobie czyste ciuchy, byli z dziewczynami. Szlag ich trafił, weszli na pierwsze piętro i wywalili kobiecie drzwi. Skarga na policji: babcia - siedemdziesięciopięcioletnia - twierdzi, że wyłamali jej drzwi i chcieli zgwałcić. Następnego dnia poszedłem z nimi na komisariat. Usiłowania gwałtu nie brano pod uwagę, ale za włamanie do mieszkania trochę chłopcom napędzono stracha. W końcu poradzono nam pójść do kobity, przeprosić, naprawić drzwi i spróbować ją namówić, żeby wycofała skargę. Tak się też stało. W ten sposób poznałem Jacky'ego. Miał piętnaście, może szesnaście lat. Należał do tej bandy. W parę dni po zajściu przyszedł do mnie, przysiadł bez słowa na kuble do śmieci i patrzył, co się dzieje, kto do mnie przychodzi, do kogo dzwonię. Przez pół roku przychodził i siadał na kuble... Pewnego dnia powiedział: "Chodź, pokażę ci dzielnicę!" Po nawiązaniu pierwszych kontaktów zrozumiałem, że muszę zamieszkać w ich dzielnicy, w dziewiętnastce. Wynająłem trzypokojowe mieszkanie na parterze dziewięciopiętrowego budynku. W ten sposób mieszkam wśród ludzi, ale jestem niezależny: chłopcy mogą do mnie przychodzić o dowolnej porze, nie przeszkadzając innym lokatorom - spotykają ich jednak na korytarzu, nie są od nich odcięci. Początki nie były łatwe. Pewnego razu zajeżdżam motorem pod dom. Dwie babcie rozprawiają, słyszę, jak mówią: "Podobno w budynku mieszka jakiś ksiądz... "Oprócz mnie żadnego księdza w budynku nie było, więc podszedłem. Jednak moja aparycja - skórzana kurtka, długie włosy - napędza babciom niezłego stracha. "Czego pan chce, nie widzi pan, że rozmawiamy?" Nie daję za wygraną: "Zdaje się, że była mowa o księdzu... - Ależ panie... - Ja jestem tym księdzem". Na to jedna ze staruszek dowcipnie: "A ja Matką Boską!" Trochę była pomarszczona, więc jej odpowiadam: "Coś podobnego, nie tak Ją sobie wyobrażałem". Następnego dnia zastukała do moich drzwi z przeprosinami. Była u proboszcza, żeby mu powiedzieć, że jakiś pomyleniec podaje się za księdza... "To naprawdę jest ksiądz", odparł proboszcz. Potem już było sympatycznie. Zanim mieszkańcy zaakceptowali nas takich, jakimi jesteśmy, minęło trochę czasu. Ale już od początku zdarzały się z obu stron bardzo przyjazne gesty. Kiedyś jeden z chłopców przyszedł do mnie o drugiej nad ranem. Nie było mnie w domu, więc zdenerwowany zaczął się wydzierać: "Gdzie jest Guy?" Przechodził ktoś z mieszkańców, zatrzymał się: "Szukasz Guy? Nie wiem, gdzie jest, ale póki co, chodźmy się czegoś napić!" I zabrał chłopaka o drugiej w nocy na Gare de I'Est czy gdzie tam, wypili po szklaneczce, potem go odwiózł. Strasznie to było fajne! A z naszej strony - w Boże Narodzenie jeden z chłopców zdobył skądś dwadzieścia pięć kartek świątecznych (prawdopodobnie gdzieś je podwędził, ale to już inna sprawa...) i powrzucał je do skrzynek na listy w naszym budynku, z dopiskiem: "My, którzy nie mamy rodzin, życzymy Wam bardzo radosnych i bardzo rodzinnych Świąt". Więź tworzą właśnie takie drobne gesty. Z naszych wypraw do Prowansji przywozimy bukieciki lawendy i wrzucamy do wszystkich skrzynek na listy. To nie jest żaden chwyt, robimy to, żeby pokazać ludziom, że nie jesteśmy dzikusami i że na swój sposób ich lubimy. Myślę, że ta sympatia jest odwzajemniana. W Wigilię zawsze znajdujemy pod drzwiami drobne prezenty. Czasami ktoś dzwoni, ale zanim otworzymy, znika w windzie, tak że nie wiemy, od kogo pochodzą. Ta anonimowa przyjaźń jest strasznie ważna. Niektórzy mieszkańcy znają już chłopców z imienia. Od czasu do czasu zapraszają ich do siebie, ale tylko kiedy wyraźnie pozwolę, bo w zasadzie chłopcom nie wolno wchodzić na piętra. To wzajemne poznawanie się jest korzystne dla obu stron. Od pięciu lat nie było w budynku żadnego włamania, podczas gdy wszędzie dookoła zdarzają się dość często. Jesteśmy piorunochronem, ludzie czują się bezpieczniej, a chłopcy nie są odcięci, odrzuceni. Strach rodzi strach. Tutaj to błędne koło zostało przerwane. III Ulica Chłopcy z naszej dzielnicy zaczynają uciekać na ulicę już w jedenastym, dwunastym roku życia. Chłopcy, nie dziewczęta. Wśród dziesięciu przestępców jest siedmiu chłopców i tylko trzy dziewczyny - dziewczynom zostawia się mniej swobody. Jeżeli w domu się nie układa, jeśli ojciec nie żyje, jeżeli doszło do rozwodu lub separacji, jeśli ojciec nie zajmuje się dzieckiem po powrocie z pracy (trudno się dziwić: dojazd zajmuje mu dwie godziny, powrót tyle samo, po czym jest tak skonany, że nic do niego nie dociera) - wówczas dzieciak, widząc, że go nie chcą, że nie jest potrzebny - daje nogę. Idzie na ulicę. A tam spotyka innych, którzy zwiali z domu... Przestępczość nieletnich nie jest uwarunkowana zamożnością rodziny. Występuje ona tam, gdzie nie są spełnione warunki, niezbędne dziecku do życia: chodzi tu przede wszystkim o zainteresowanie rodziców. W normalnej rodzinie, jeżeli dzieciak nie wraca do domu kwadrans po lekcjach, matka wpada w panikę, chce dzwonić na policję... Mały wraca, woła, że chce na podwieczorek czekolady, mama go przytula... już dobrze! Chłopcy z ulicy tego nie znają. Jeden z nich mówił mi: "U mnie w domu jest tylko pusta lodówka... "Ale uwaga, nikt tu nie potępia rodziców, często pracujących ponad siły, wyzyskiwanych i żyjących w skrajnym ubóstwie. Chłopcy właściwie ich nie osądzają; zaczynają o nich mówić dopiero po długim czasie, a ja, szanując ich, nigdy im na ten temat nie zadaję pytań. Pamiętam dziennikarkę, która przyszła do nas na dyżur, żeby napisać jakiś artykuł. Przychodzi, gada, a po dwóch minutach zwraca się do chłopaka, który akurat u mnie był: "Czy mógłbyś mi opowiedzieć o swoich rodzicach?" Powiedziałem babie, że ma się zamknąć. Pewnie potem napisała, że jesteśmy bandziory, nie wiem i nie dbam o to, ale wtedy nie dopuściłem jej do słowa: "Coś niesamowitego, ja tego chłopaka znam od miesięcy i nawet nie wiem, kim są jego rodzice, a ty od razu włazisz z buciorami w jego prywatne życie... Tu nie zoo! Ja nie pokazuję tresowanych niedźwiedzi! Jak chciałaś coś napisać, to trzeba było spokojnie pogadać. Na chłopaków nie wolno tak naskakiwać! Dobrze, że tu byłem bo mogłaś oberwać, i to na własne życzenie..." Pamiętam Tony'ego. Piętnastolatek. Przez osiem miesięcy przychodził do nas na dyżury, potem przestał. Było lato, wyjeżdżaliśmy na obóz do Maroka naszą starą ciężarówką. Nagle słyszę gwizd, chłopaki mówią: "To Tony". Zatrzymujemy się. Tony chwyta się krawędzi ciężarówki i pyta, dokąd jedziemy. "Do Maroka. - Jadę z wami!" Zawracam, wskakuję po jego paszport i w drogę. Jego rodzice nic nie wiedzieli. Wracamy po miesiącu. Tony mówi: "Chodź zobaczyć moich starych". Wchodzimy do jednoizbowego mieszkania o powierzchni paru metrów kwadratowych. Rodzice są w domu. Tony idzie prosto do lodówki, wyjmuje butelkę coli. Rodzice pytają: "Gdzie byłeś? - W Maroku!" - i schodzimy. To wszystko. Kiedy był mały, matka uprawiała nierząd, a jego zamykała na ten czas w komórce. Ojciec dużo pił, a pracował chyba jako śmieciarz. Nikt na dzieciaka nie czekał, nikt go nie witał. Więc dzieciak odszedł. Na ulicę. A tam zaczyna się życie w bandzie. Praktycznie nigdy nie są sami. Banda jest ich prawdziwą rodziną, zastępuje im wszystko. Sprawą podstawową jest solidarność. I siła: każdy z nich musi pokazać, że umie się bić. Jest ich w bandzie niewielu: sześciu lub siedmiu, bo większe grupy zbyt łatwo namierzyć. Co wieczór włóczą się po tych samych miejscach. Każda banda ma swoje terytorium; jeżeli zapuszcza się na cudzy teren to po to, żeby wywołać konflikt. W rezultacie dzielnica jest podzielona na strefy należące do różnych band. Nawet policjanci zapuszczają się tam niechętnie. A jeżeli już, to większą grupą: pięć wozów, pięćdziesięciu gliniarzy z bronią w garści. Zatrzymany ostatnio przez policję o drugiej nad ranem, usłyszałem: "Co pan robi na ulicy o tej porze?" Można zrozumieć takie pytanie. Ulica jest dziwnym światem. Fascynującym również dla samej młodzieży, która w nim żyje. Nocne bary pękają w szwach, często zdarzają się bójki... Po jakiejś odzywce Marc znalazł się o krok od śmierci, z poderżniętym gardłem. Uratowała go przytomność i sprawność kolegów. Mouloud zginął w takim barze od noża. Bruno dostał grubym śrutem w brzuch... Jesteśmy wzywani natychmiast albo wkrótce po zajściu. Dobrze znamy oddział pomocy doraźnej w szpitalu Saint-Louis. Prawie wszyscy chłopcy tam lądują jeden po drugim, na tym samym łóżku. Zdarza się też, że to my odwozimy poszkodowanych w wypadku, pijanych do nieprzytomności albo kogoś, kto zasłabnie. Cierpiąca ludzkość, której pomoc niesie banda zwalistych meneli. Zdumieni policjanci patrzą, jak z ciężarówki wysiadają dobrzy - i dobrze skądinąd im znani - Samarytanie... Nocne aresztowania gromadzą w prefekturze barwny tłumek z marginesu. Niektórzy trafiają tam za zwykłe włóczęgostwo, inni - za najczarniejsze zbrodnie. Jest w tym też coś z westernu: ulicami pędzą kradzione samochody, za nimi policja na sygnale. Pozbawiona zajęcia młodzież wybija szyby w czterech różnych miejscach, włączają się alarmy, przyjeżdża oddział policji..., na próżno, bo taktyka została przez chłopców dopracowana w każdym szczególe... A przecież te dzieciaki tak naprawdę nie są groźne. Widać to choćby po wysiłkach, jakie robią, żeby na groźnych wyglądać... Po czym poznaje się menela? Po zachowaniu, zarazem aroganckim i płochliwym, po mniej lub bardziej pokiereszowanej gębie, po tym, że przednie zęby ma wyszczerbione w bójkach, a na skórze nosi tatuaże... Treść tych tatuaży jest istotna: często są to litery "DN", dziecko nieszczęścia... Tatuaże robią w więzieniu, gdzie własna skóra stanowi jedyne centymetry kwadratowe wolności, jakie im pozostały. Tatuaż to kod, to prawdziwy język. A język młodych z ulicy jest bardzo ubogi. Ci, z którymi się stykam, mają zazwyczaj zasób słownictwa nie większy niż czterysta wyrazów. Mówiłem o tym kiedyś na wykładzie w Państwowej Szkole Sędziów, a moi słuchacze zanotowali gorliwie: "Młodzi przestępcy, z którymi ma się do czynienia, nie znają więcej niż czterysta słów". Menele rzeczywiście ledwie umieją czytać i pisać, większość uczy się w więzieniu. Nie czytają nic, a w pismach ilustrowanych, komiksach i świerszczykach oglądają tylko obrazki. Dużą trudność sprawia im rozumowe pojmowanie rzeczywistości. Mają tylko problemy bieżące: "Co będzie dzisiaj w domu? Czy jeszcze się będą na siebie darli? Gdzie będę spał? Co będę jadł?" Szkołę opuszczają w wieku dwunastu lat. To oczywiste, że szkoła nie jest dla nich. Włóczą się więc po barach: bilard, automaty na pieniądze, papierosy, alkohol... Jest wśród nich masa alkoholików. W zasadzie nie wolno sprzedawać nieletnim napojów alkoholowych, ale są one tańsze od innych, a poza tym policja często ma układy z kelnerami lub właścicielami barów, którzy bywają kapusiami... Dlatego toleruje się lokale otwarte do trzeciej w nocy dla smarkaczy czternasto- piętnastoletnich! W ten sposób spycha się ich w alkoholizm i przestępstwo. Bo wiele wykroczeń to wynik picia: piją, gadają, szykują skok, a pod wpływem alkoholu nie potrafią ocenić ryzyka. Zresztą często wpadają na skutek hałasu, jaki robią, i rozmów, jakie prowadzą przed albo po rozróbie. Przede mną siedzi Jeannot, z rękami w kajdankach. Ma niespełna szesnaście lat, blond włosy i niebieskie oczy. Jego rodzice przenieśli się z Bretanii do Paryża dwadzieścia lat temu. Przyłapano go w nocy na gorącym uczynku, gdy kradł. Wcześniej zdołał splądrować dwanaście samochodów i jedno mieszkanie. Współdziałał z trzydziestoletnim mężczyzną, poznanym parę godzin wcześniej w jakimś barze w dziewiętnastce... Jeszcze jeden rzezimieszek, zamknąć go! Już jest zamknięty. Od blisko szesnastu lat, od dnia swoich narodzin. W dwunastometrowej klitce, pozbawionej światła i powietrza (okno wychodzi na mur oddalony o metr). Dusił się w tej norze, wspólne przebywanie z rodzicami stało się nieznośne i w czternastym roku życia poszedł na ulicę. Jedynym przyjaznym miejscem wydawały mu się okoliczne bary. Zaczął od jednego kufla; teraz wypił ich już tysiące, siedząc pod dobrze znanym napisem zabraniającym sprzedaży alkoholu nieletnim. Wypija dziennie dziesięć, piętnaście, dwadzieścia kufli piwa. Nie wiem, ile razy zbierałem go pijanego do nieprzytomności z jakiegoś chodnika albo spod moich drzwi, do których doczołgiwał się w nocy po zamknięciu barów. Mówił mi: "Piwo jest najtańsze. A poza tym, mam powyżej uszu tej mojej zarzyganej rudery, ojca, zalanego jak zwykle... Jak się sam urżnę, to o wszystkim zapominam..." Wobec świadomego zabijania młodzieży, wobec wszechpotęgi pieniądza, wobec ludzi, którzy przymykają oczy, zamiast je szeroko otworzyć - nie znajduję słów, aby wyrazić gniew i rozpacz, które mnie ogarnęły na widok jego skutych rąk... IV Przemoc Jego pięść ląduje na moich ustach. Pęka mi warga, tryska krew. Nie ruszam się, tylko na niego patrzę. Widać zaspokoił już swoją potrzebę krwi, bo odchodzi bez słowa. Nigdy wcześniej go nie widziałem. A przecież wszystko zaczęło się dobrze. Festyn piwny, podczas którego miał miejsce ten incydent, cieszył się dużą popularnością, więc i my wybraliśmy się tam pewnego wieczoru całą bandą. Było świetnie. Mieliśmy już wychodzić, gdy jeden z naszych nastąpił przypadkiem na nogę chłopakowi z innej bandy. Doszło do wymiany grzeczności z paryskich rynsztoków, a zaraz potem - do bójki... W ciągu paru minut podest dla tańczących zamienił się w ogarnięty szałem walki ring. Wszystko fruwało w powietrzu: krzesła, stoły... Jedyne, co może w takiej sytuacji zrobić wychowawca, to chronić najmłodszych. Na tym wówczas polega nasza rola. Wobec rozszalałej agresji wszystkie słowa, wszelkie próby pojednania są bezskuteczne: trzeba się wycofać, z bandą w rozsypce. Zdarza się też oberwać, jak w tym wypadku, i w ten sposób zakończyć wieczór, który zapowiadał się spokojnie. Żyjąc wśród nich, obcuje się z przyczajoną agresją, która wybucha nagle i w sposób niepohamowany. Przejawia się ona w prowokacyjnym zachowaniu albo w agresji słownej, która eksploduje z powodu przepychanki w metrze lub czyjegoś pogardliwego spojrzenia. Znajduje też ujście w przemocy fizycznej, angażującej całe ciało, a wynikłej z instynktownego strachu, jaki budzi w dziecku stojący naprzeciw dorosły. Agresję budzi też ustalony porządek społeczny, wszystko, co pachnie zbytkiem i luksusem. Podczas jednego z weekendów w Dauville zatrzymujemy naszą ciężarówkę w pobliżu plaży i zaczynamy jeść. Nagle woła nas jeden z chłopaków: w restauracji obok mocno dziane towarzystwo napycha kałduny za ciężką forsę. Podchodzimy całą grupą pod drzwi restauracji, słyszymy, jak szef sali anonsuje potrawy: "Homar po termidoriańsku dla pani hrabiny!" Chłopaki stają naprzeciw ze swoimi kanapkami po trzy franki i jedzą w milczeniu. Spoglądają wyzywająco na ludzi, którzy siedzą wewnątrz. Napięcie rośnie. Niektórzy klienci przestają jeść, ktoś mówi: "Jacyż oni malowniczy!" Wtedy dwaj chłopcy podchodzą do okna i zaczynają zaczepiać siedzących w środku. Awantura wisi na włosku, ogryzki gruszek lądują na ścianie restauracji. Wraz z drugim wychowawcą dyskretnie interweniujemy. Pakujemy się wszyscy do ciężarówki. Nieco później na molo jeden z chłopców podchodzi wkurzony do jakiejś damulki w norkach, dotyka cennego futra i cedzi przez zęby: "Cuchnie ten twój królik! Dobrze się człowiek czuje w takiej padlinie? Już nie wiesz, gdzie ładować forsę, co?" Kobieta, oniemiała, wystawia nos ze swoich norek i mierzy "łobuza" pogardliwym wzrokiem. Królowa Saby patrząca na psie gówno... Kto dobrze zna świat marginesu, ten wie. Wie, że za agresją kryje się smutne, czasami przerażające dzieciństwo, w którym krzyk i bicie były chlebem powszednim. Agresji Toniego nie sposób zrozumieć, jeśli się nie wie, że gdy spóźnił się pięć minut ze szkoły, czekała na niego rozgrzana na kuchence metalowa szczotka, na której musiał klęczeć, aby odpokutować spóźnienie... Mieszkał daleko i żeby być na czas, musiał ze szkoły wracać biegiem. Z kolei Majid nigdy nie zasypiał przed czwartą rano. Jego ojciec wracał do domu po pierwszej, zawsze pijany. Rodzina czuwała, nie wiedząc, czy po powrocie nie złapie za nóż, grożąc wszystkiemu, co żyje, albo czy nie zacznie demolować kuchni. Nieprzewidywalne reakcje Majida są bezpośrednią konsekwencją tych trwających bez końca godzin oczekiwania i strachu. Agresję przejawiają nie tylko dzieci dręczone. Są też dzieciaki żyjące w ciasnych, niewygodnych osiedlach, nieustannie wypychane na ulicę. Widziałem niedawno w naszej okolicy dwunastoletnie dzieci, uzbrojone w żelazne pręty, ściągnięte z jakiegoś rusztowania. Biły się nimi na ulicy, nie wzbudzając niczyjej reakcji: przechodnie tylko je omijali, żeby nie oberwać... W maju był pogrzeb jednego z takich chłopców. Wlazł na dach opuszczonej fabryki (to był ich ulubiony teren zabaw, innego nie mieli, a poza tym ryzyko przyciąga ich nieodparcie); wpadł do środka przez oszklony dach. Upadek z wysokości piętnastu metrów zakończony śmiercią... Czterech jego kolegów już spadło z tego samego miejsca, trzem szczęśliwie nic się nie stało, jeden połamał się w dziewięciu miejscach. A Christophe, ostatni, złamał kręgi szyjne... Jak opisać przemoc ubogich dzielnic, gdzie ludzie żyją stłoczeni, w warunkach urągających higienie? A przecież dziewiętnastka jest najeżona rusztowaniami... W grę wchodzą jednak za duże pieniądze. Kiedy zaczęto wyburzać rudery, byłem szczęśliwy. Piekielny hałas koparek brzmiał w moich uszach słodko, bo myślałem, że zwiastuje koniec przestępczości... Naiwność! Na miejscu ruder powstają wielkie betonowe bloki, w których ludzie znowu będą odcięci jedni od drugich, schwytani w pułapkę. A mieszkania te i tak będą za drogie, więc biedni będą musieli opuścić Paryż, przenieść się na peryferie, jeszcze dalej od miejsc pracy. Trzeba znać zachłanność przedsiębiorców budowlanych! Tutaj miał być teren zielony o powierzchni hektara: sfałszowali plany, żeby na jego miejscu postawić wieżowiec... W tym osiedlu, liczącym pięć tysięcy mieszkańców, z których trzy tysiące to młodzież, przewidziano jeden mały klub. Dla trzech tysięcy młodych ludzi! Nie mają żadnego miejsca dla siebie, zewsząd są przeganiani przez dozorców: nie wolno wchodzić na trawnik, na teren zabaw najmłodszych... Tymczasem w okolicach Paryża właściciele ogromnych posiadłości prywatnych mają czelność wywieszać takie napisy: "Zakaz wstępu pod karą grzywny. Pułapki! Trucizna!" Chłopcy tak się wściekli widząc ten napis, że gwizdnęli tabliczkę i postawili u mnie na biurku. Przyznaję, że ją zachowałem: jest symbolem... Podstawowym narzędziem przemocy są w gruncie rzeczy pieniądze. Młodzież daje się nabrać. Mami się ją tysiącem nieosiągalnych rzeczy. Te męki Tantala, ta przymusowa, rozszalała i nigdy nie nasycona konsumpcja jest jednym z podstawowych źródeł agresji. Nieludzkie mieszkania, za niskie zarobki, rozdarte rodziny, szkoły nie odpowiadające potrzebom, beznadziejne kształcenie zawodowe - spełniono wszystkie warunki, by fermentował bunt i kwitła przestępczość. Nie mówiąc o szkodliwej roli części prasy, która codziennie, przy każdej okazji prowadzi ohydną kampanię dyskryminacji młodzieży, oskarżając ją, sądząc i potępiając. Władza też przyczynia się do powstawania przemocy: gdy toleruje, wspiera lub kryje afery, z których czerpią zysk bogacze. I gdy mnoży bariery biurokratyczne zamiast decentralizować, buduje hierarchie zamiast demokratyzować, represjonuje zamiast zezwalać... Tyle się mówi o "społeczeństwie permisywnym", a przecież dla młodzieży jest ono straszliwie zniewalające, zimne, nieludzkie i niesprawiedliwe. Chłopcy są oczywiście winni popełnionych przestępstw. Ale nic nie wydaje mi się smutniejsze i bardziej szalone niż zdanie, które często umieszczają w swoich listach z więzienia: "Muszę spłacić swój dług wobec społeczeństwa..." Jak gdyby społeczeństwo nie było im nic winne. Bo przecież w sprzyjającej atmosferze chłopcy potrafią być zupełnie inni. Opowiem o tym jeszcze, gdy będę pisał o naszej prowansalskiej owczarni. Ale jest też przykład 14 Lipca. 14 Lipca jest dla całej paryskiej żulii bardzo ważnym dniem. To jej święto, święto ludu, dzień wolności! Odczuwają to bardzo silnie. Nie wiem, czy pamiętają o zdobyciu Bastylii, ale bardzo przeżywają tę tradycję, symbol mocno zakorzeniony w ludowej pamięci. Myślę, że strasznie nam brakuje świąt, zwłaszcza w Paryżu. Ciągle się gdzieś pędzi, nie wolno tracić czasu, chodzi tylko o to, żeby więcej zarobić i więcej wydać. Życie jest monotonne. 14 Lipca to jedno z nielicznych świąt, jakie jeszcze pozostały. Już dawno zauważyłem, że chłopcy miesiącami odkładają pieniądze, żeby kupić na ten dzień petardy. Dwa lata temu kilku z nich przyszło do mnie czternastego po południu: "Może urządzimy defiladę?" Rano widzieli w telewizji prezydenta na defiladzie wojskowej. Mówię: "Dobra!" Bierzemy jeepa i ciężarówkę, i oto jesteśmy na Champs-Elysees. Tyle, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli: na jeepie jest piętnastu chłopaków, w ciężarówce trzydziestu, ale przed nami, otwierając pochód, jedzie co najmniej czterdzieści motocykli, a na każdym chłopak z dziewczyną! Poczułem się niepewnie, co roku 14 lipca są w naszej dzielnicy bójki na noże, strzelanina, gliny są w pogotowiu. Zastanawiałem się, jak to się skończy... Ale nie! Nasza defilada była bardzo udana przechodnie się śmiali. O dziesiątej wieczorem obejrzeliśmy sztuczne ognie i iluminacje, a potem chodziliśmy z jednej ulicznej zabawy na drugą. O pierwszej, wybalowani, wracamy do siebie. I tam, niesłychana sprawa! Jeep się zepsuł, więc setka chłopaków siada dookoła na ziemi, w spokoju. Nie pili wcale albo prawie wcale. Wyżyli się drąc się w czasie defilady, ich agresja uleciała. O trzeciej dwóch chłopaków odjeżdża na motorach. Kradzionych. Policja ich zauważa, zaczyna gonić. Jeden z chłopców wywraca się, łamie sobie rękę. Wezwano karetkę policyjną, to wszystko. Gliniarze nie mogli wyjść ze zdumienia: "Co się dzieje? Ani razu nas nie wzywano! Nie pili, nie było bójek! Jak ksiądz to zrobił?" A to był cud 14 Lipca. V Gliny We Francji stosuje się tortury. W pełni odpowiadam za te słowa. Pobicie przez policję jest praktyką - delikatnie mówiąc - nierzadką i niesłusznie uważa się je za normalne. W wypadku zatrzymania - bez względu na to, czy rozrabiają, czy nie - chłopcy są bici. Oczywiście nie pozostają dłużni: tacy jak oni nie dadzą się uderzyć bezkarnie. Jednak wobec przewagi liczebnej muszą ulec, zakłada się im kajdanki, pakuje do suk, a tam często bije się ich dalej metrowymi drewnianymi pałami. Po przyjeździe na komisariat tłucze się ich jeszcze mocniej, a towarzyszą temu rasistowskie obelgi typu: "brudas pierdolony!", "arabski skurwiel", "myślisz, że obozy koncentracyjne to dla kogo wymyślono?" Czasami wrzuca się ich do ciemnego pomieszczenia, a tam gliniarze (których nie będą mogli potem zidentyfikować) biją ich z niesłychaną brutalnością. Jeden z chłopców został w ten sposób doprowadzony do stanu śpiączki mózgowej, inny miał złamany kciuk i tak poharataną rękę, że trzeba mu było założyć czternaście szwów. Jego przestępstwo polegało na zeznaniu, że widział policjantów bijących leżącego na ziemi chłopaka. Zdarza się też, że gliny wyrywają lub wycinają chłopcom całe garście włosów. Albo kajdankami przymocowują ich do kaloryfera i biją w dłonie linią. Widywałem ręce spuchnięte tak, że były dwa razy większe niż normalnie. Uważam te praktyki za groźne. Dopuszczają się ich policjanci źle przygotowani do swojego zawodu i wykonujący go - nie przeczę - w trudnych warunkach. Chłopcy twierdzą, że bywają legitymowani przez nietrzeźwych funkcjonariuszy. Naczelnik jednego z więzień powiedział mi: "Wszyscy młodzi ludzie, którzy przybywają tu oskarżeni o napaść na funkcjonariusza, mają na ciele pełno siniaków. Najczęściej są to chuchra i jak człowiek na nich patrzy, to się zastanawia, jak mogli zaatakować..." Jednak opinia publiczna, tendencyjnie informowana przez większość gazet, skłonna jest w każdej sytuacji popierać i chronić policję. Oczywiście nie wkładam wszystkich policjantów do jednego worka. Pamiętam żandarma, który nas zatrzymał na szosie (nasz wygląd sprawia, że w czasie przejażdżek ciężarówką dość łatwo wpadamy glinom w oko) i powiedział mi, patrząc na chłopaków: "Ja ich rozumiem. Kiedyś zatrzymałem piętnastoletniego chłopca, a ten mi krzyknął: "I tak nawieję! Jak ja was nienawidzę!", Musieli swoje przejść..." W glinie widzę przede wszystkim człowieka i uważam, że zasługuje on na szacunek. Ale widzę również kogoś, kto sprawuje funkcję: ma władzę, nosi broń i praktycznie przesądza o życiu i śmierci innych. To my, obywatele, powierzamy mu tę funkcję: mamy zatem prawo kontrolować jej sprawowanie. Ja, który żyję wśród chłopaków z ulicy, który chcę dzielić ich los, by pomóc im wziąć odpowiedzialność za samych siebie - muszę być po ich stronie. Jeden przykład: Właśnie skończyłem kazanie. Przy wyjściu z kościoła podchodzi do mnie jakiś facet: "Jestem policjantem. To, co ksiądz robi, jest naprawdę wspaniałe". Parę dni później, idąc w towarzystwie kilku chłopców, spotkałem tego policjanta na ulicy. Podszedł i wyciągnął do mnie rękę - a ja się odwróciłem. Ludzie powiedzą, że to skandal, żeby ksiądz!... Ale nie mogłem postąpić inaczej, chłopcy by nie zrozumieli, pomyśleliby, że dla niego pracuję. Spotkałem go później. Naskoczył na mnie: "To niedopuszczalne, taka postawa tylko podsyca wrogość wobec policji..." Powiedziałem mu: "Przykro mi, stary, ale z uwagi na to, jak postępujecie z tymi chłopcami, nie mogę się z wami bratać. Szanuję waszą pracę, ale chłopcy nie zrozumieliby, gdybym ci przybijał piątkę. To tak jakbyśmy byli w zmowie przeciwko nim". Jako ksiądz i wychowawca, pracujący z młodzieżą z ulicy, jestem w trudnej sytuacji. Początkowo byłem dla glin przede wszystkim "tym księdzem od trudnej młodzieży", dobrze mnie przyjmowali na komisariatach, prawili komplementy, często wydawali mi zatrzymanych chłopaków. W sumie gliny patrzyły na mnie jak na kogoś silniejszego od nich, byłem nad nimi, a w każdym razie rozmawialiśmy jak równy z równym. Minęło trochę czasu, zanim zrozumiałem, że to pułapka. Czytając po raz kolejny Ewangelię pojąłem, że Jezus nigdy nie stawiał się na równi z możnymi, że żył tak, jak ubodzy, że został pojmany, skazany i ukrzyżowany jako biedak... W ciągu siedmiu lat przeszedłem długą drogę. Solidarność z najuboższymi sprawiła, że musiałem pogodzić się z nienawiścią gliniarzy, chociaż nie chciałem jej wywołać. Jeden z chłopców powiedział: "Musisz wybrać, po czyjej jesteś stronie. Może ci się nie podobać całe to nasze bagno: włamania, przestępstwa, napady, ale albo jesteś z nami, albo z nimi!" Przed tym dylematem stanąłem wyraźnie, kiedy przesłuchiwano mnie w sprawie właśnie zatrzymanego, a dobrze mi znanego chłopca. "Czy spał u księdza tej nocy?" Potwierdzając dostarczyłbym chłopakowi alibi, zaprzeczając, potwierdziłbym zarzuty, które mu stawiano... Odmówiłem zeznań. Nie zasłaniałem się tajemnicą spowiedzi, lecz oparłem się na wyroku trybunału kasacyjnego z 4 listopada 1971 roku, zgodnie z którym wychowawca zobowiązany jest odpowiadać wyłącznie przed sędzią. W ten sposób bronię pozycji wychowawcy. Nie wszystkim się to podoba, więc usiłowano mnie wrobić przy pomocy paru chwytów poniżej pasa. Za pierwszym razem podczas mojej nieobecności w Paryżu gliny, posługując się moją pieczątką i podpisem, chciały ze mnie zrobić kapusia... To było grubymi nićmi szyte, ale niewiele brakowało, żeby chłopcy dali się nabrać. Miałem czterdzieści osiem godzin na udowodnienie swojej niewinności. Zdołałem to zrobić dzięki chłopcom, którzy wyszukali dowody. Policja chciała mnie skompromitować, robiąc ze mnie swojego człowieka, a tylko pogłębiła dzielącą nas przepaść. To wtedy jeden z chłopców powiedział mi: "Teraz już wybrałeś!" Niedawno zastawiono na mnie poważniejszą pułapkę. Ważę teraz każde słowo, bo wiem, że zaprzeczy się wszystkiemu, czemu zaprzeczyć będzie można, i że będę oskarżany o zniesławienie. Oto fakty: jeden z chłopców przyszedł mi powiedzieć, że policja, schwytawszy go na kradzieży, wypuściła go, jednak pod warunkiem, że umieści u mnie pod wanną narkotyki. Zgodził się, ale ostrzegł mnie. Wkrótce wsadzili go za coś innego. Policja prowadzi tu niebezpieczną grę. Niektórzy policjanci to rozumieją, niektórzy sędziowie i prokuratorzy również. Pozycja wychowawców nie jest łatwa: trzeba odmówić zarówno współdziałania z przestępcami, jak i współpracy z policją. Chłopcy dobrze wiedzą, w jakim zakresie mogą na nas liczyć. Któregoś dnia wracaliśmy ciężarówką z wesołego miasteczka. Nagle spostrzegam pod siedzeniem piękny, zupełnie nowy magnetofon. Pytam, do kogo należy. Cisza. Przejeżdżaliśmy akurat przez most. Zatrzymałem samochód i bez słowa wyrzuciłem cacko do wody. Chłopcy doskonale pojęli, gdzie kończy się moja lojalność. Chciałbym, żeby pojęli to również policjanci. Próbowałem to jednemu z nich wyjaśnić: "Nasza praca opiera się na zaufaniu. Zbliżamy się do młodych, jesteśmy do ich dyspozycji w dzień i w nocy. Przedtem nikt się nimi nie interesował. Kiedy poczują, że ktoś ich słucha, że ktoś ich rozumie, potrzeba kontaktu z wychowawcą staje się bardzo silna. Ufają nam całkowicie. Nie możemy ich zdradzić. Musimy pomóc im wydostać się z pętli, która się wokół nich zaciska - nie pochwalając ich zachowań przestępczych, a jednocześnie dobrze rozumiejąc, dlaczego znaleźli się w tej sytuacji. Ale to my musimy tę sprawę rozegrać - sami..." Polega to na tym, by wraz z nimi likwidować mechanizmy, skazujące ich na osamotnienie, strach i beznadzieję. Na tym, by pomóc im zrozumieć, że nie w każdym policjancie siedzi wróg albo zwierzę, że nie każdy sędzia jest automatem bez serca, który analizuje sprawę tak, jak się kroi kurę. Chodzi też o to, aby zbliżyć ich do ludzi, pomóc w nawiązaniu kontaktów, zlikwidować przepaść, która dzieli młodzież i dorosłych. Wyeliminować to, co ich wyklucza i spycha na margines. Walczymy na ulicy, gołymi rękami, a naszą jedyną bronią jest pewność, że ci odtrąceni chłopcy są ludźmi w pełnym tego słowa znaczeniu. I że muszą być traktowani jak ludzie. VI Więzienia Otchłanie rozpaczy. Oto czym są więzienia. Wchodzą do nich chłopcy, a wychodzą dzikie zwierzęta. Pod tym względem Francja jest jednym z najbardziej zacofanych krajów, jakie znam. Tyle się gada o "czterogwiazdkowych hotelach", w których skazani są luksusowymi pensjonariuszami! Co za brednie! Te "wzorowe" więzienia są chyba najgorsze... Na przykład więzienie Fleury Merogis: ludzie zjeżdżają się z całego świata, żeby je oglądać, a jest w nim więcej samobójstw i więcej prób samobójczych niż gdziekolwiek we Francji, a może i w Europie... Siedzi tam, w warunkach sterylnej izolacji, blisko trzy tysiące skazanych. Wszystko jest zautomatyzowane. Młodzi wolą już więzienia Sante albo Fresnes, gdzie jest obrzydliwie, gdzie są szczury, ale przynajmniej można z kimś porozmawiać. Mieć kontakt z ludźmi. Większość więźniów spędza czas bezczynnie: prawie żaden nie ma wykształcenia zawodowego, niewielu przedtem pracowało; a zajęcia, jakie im się w więzieniu proponuje, to na przykład nawlekanie koralików przez osiem godzin dziennie. Płatne od dwóch do pięciu franków za godzinę, z czego odlicza się jednego franka i piętnaście centymów podatku... W dziedzinie resocjalizacji wiele jest do zrobienia. W Ameryce podejmuje się na tym polu interesujące próby. We Francji natomiast chłopcy spędzają miesiące lub lata bez pracy, bez miłości. Jakże mieliby być lepsi, wychodząc stamtąd? Znam kilku, którzy zdołali zrobić w więzieniu zawodówkę. Bardzo im to pomogło złapać równowagę. Najgorsza jest izolacja, brak styczności ze światem zewnętrznym. A przecież pobyt w więzieniu jest okresem ciężkiej próby charakteru, kiedy chłopcom potrzebny byłby kontakt i czyjaś obecność. Dlatego często piszemy do więźniów. Mam zawsze mały zapas kartek pocztowych, kopert ze znaczkiem, ołówków. Chłopcy, przychodząc do mnie, mówią często: "Daj no kartkę!", i czterdziestu więźniów, których znamy, otrzymuje regularnie korespondencję. Niektórzy z nich mówili, że cała ściana w ich celi jest zawieszona kartkami pocztowymi. Zdarza się, że "nasi" więźniowie piszą: "Napisz do tego a tego. Siedzi tu od roku, a nie dostał ani jednej kartki". W ten sposób w niektórych więzieniach mamy po kilkunastu korespondentów, których nigdy nie widzieliśmy. Wystarczy poczytać ogłoszenia w sobotniej "Liberation", żeby się przekonać, ilu więźniów chce nawiązać korespondencję. Każdy może napisać do więzienia i w ten sposób zmniejszyć przepaść, która z czasem mogłaby się stać nieprzekraczalna. Są jeszcze odwiedziny. I przekazy pieniężne. I paczki. Przy całym podziwie, jaki mam dla osób odwiedzających więzienia społecznie, muszę powiedzieć, że nic nie zastąpi wizyty ludzi, którzy znali chłopaka w jego środowisku, w jego dzielnicy. Zamiast mówić: "Nie zadajemy się z nimi, ich syn siedzi w więzieniu", trzeba raczej zapytać: "Czy możemy dla waszego syna coś zrobić?" Niestety, ci chłopcy są już zepchnięci na margines, zanim znajdą się w więzieniu. Albo sami palą za sobą mosty, albo ktoś to robi za nich: mają nieliczne grono znajomych. A dla nas prawdziwy kontakt z chłopakiem poznanym na ulicy zaczyna się dopiero w więzieniu. Niestety, dopiero tam chłopcy mają czas się zastanowić, bywa, że po raz pierwszy w życiu. Lecz jeśli nie mają nikogo, kto by wysłuchał ich zwierzeń, ogarnia ich najczarniejsza rozpacz. Świadectwem niech będzie ten list (zachowuję oryginalną pisownię), jeden z wielu (kilka z nich zamieszczam w "Aneksie"): cześć Guy, dostaniesz list od fajnego gościa. Guy zrób coś dla niego. Guy nie rób jusz nic więcej dla mnie ja jestem skończony. dobrze wiem że jestem do niczego Widziałem sie z R. i jak mi podał ręke to zrozumiałem że jestem skończony. Guy dla mnie byłeś jak ojciec. Teraz wiem że jestem nic i nic sie już nie liczy. Wiesz dla czego zaczełem sie śmiać (w sądzie) bo sobie pomyślałem że sędzia jest dozorcą zwierząt a ja jestem zwierze. Dla tego ja już nie chce być na tym świecie chce umrzeć. Jak proces sie skonczy potem może zobacze inne życie niewiem jak to powiedzieć ja sie nie boje tylko wogule nie mam oparcia. w każdym razie jeżeli przyjdziesz do mnie to ja ci wytłumacze i powiesz że mam racje. X... do mnie napisał, ale B... (jego dziewczyna) nie i ja myśle że mnie olała. Dozobaczenia Yves twói brat Kiedy pojmiemy, jak bardzo ci chłopcy pragną być osądzani nie tylko według swoich występków, ale również wedle swoich planów i nadziei, tak jak każdy z nas - wówczas wiele rzeczy się zmieni. Warto przy tym pamiętać, że młody człowiek może dostać trzy miesiące za kradzież motorynki, a tymczasem - niedaleko szukać - jeden z byłych deputowanych z naszej dzielnicy okradł swoich współobywateli na setki milionów i nadal jest na wolności... W sprawie więzień chciałbym jeszcze powiedzieć, co następuje: powoli zaczynają uchylać się niektóre drzwi, podejmuje się już pewne wysiłki. Zatem, zanim radykalnie przekształcimy cały system, pakujmy się w te uchylone drzwi i nie pozwólmy im się znowu zatrzasnąć. A potem chłopcy wychodzą z więzienia. To niesłychanie ważny moment. Odstawieni od wolności, odstawieni od alkoholu, chłopcy piją, żeby uczcić zwolnienie: stąd bijatyki, gliny i... więzienie! Zdarzało się to wiele razy. Dlatego teraz organizujemy uroczystości powitalne. Odbywa się to u nas na dyżurze: jak tylko któryś z chłopaków ma wyjść, wszyscy pozostali o tym wiedzą, mają jakieś antenki czy co? Zlatują się jak stado wróbli. Urządzamy wyżerkę. Jest oczywiście alkohol, nie można im przecież zaserwować lemoniady; ale do jedzenia są tłuste, mięsne potrawy w dużych ilościach. Każdy z nich je za trzech, tyle samo pije, i jakoś nic się nie dzieje. W końcu jedziemy na lody na Champs-Elysees. Kosztuje to dosyć drogo, ale taką okazję trzeba uczcić. Gość, który siedział w więzieniu, dostał za swoje i dużo wycierpiał. Więc taka mała feta jest dobrym sposobem, żeby znowu polubił życie. Trzeba powiedzieć, że od dawna żaden z chłopców nie wylądował w więzieniu zaraz po wyjściu na wolność. VII Przybrane rodziny "Wychodzę z paki. Mam dość. Teraz chcą mnie wsadzić do ośrodka readaptacyjnego. Nie chcę. Jak mam się z tego wygrzebać, to muszę zacząć żyć inaczej. Poszukaj mi małżeństwa, które się mną zajmie. Będę płacił za żarcie i za spanie. Znajdź mi kogoś". Z tej prośby zrodziła się idea "przybranych rodzin". Mamy ich teraz dwadzieścia pięć. Dobierane są zawsze przez kontakty bezpośrednie, nigdy korespondencyjnie. Jakie warunki muszą spełniać kandydaci? Muszą mieć w sobie czułość i siłę. Jeden z chłopaków powiedział: "Dotąd żyłem na piasku. Czekam na skałę". Bywa, że podczas spotkań ze mną albo na ulicy ludzie pytają: "Czy możemy się zaopiekować jednym z twoich chłopców? Chcielibyśmy się na coś przydać". Wtedy idę obejrzeć rodzinę. Jak mają za dużo forsy, to w ogóle nie warto zaczynać. Kiedyś przyjaciel polecił mi pewną rodzinę: nie była to pełna rodzina, lecz rozwiedziona kobieta z osiemnastoletnią córką. Nie, żebym coś miał przeciwko osobom rozwiedzionym, ale życie w pojedynkę nie jest łatwe i chłopakom nie tego tak naprawdę potrzeba. Osiemnastoletnia córka też nie jest szczególnie wskazana: chłopcy takie cuda opowiadają o swoich wyczynach seksualnych (więcej w tym zresztą gadania niż prawdy), że lepiej, aby to była rodzina z małymi dziećmi: w takiej łatwiej odzyskać równowagę. No więc przychodzę z chłopakiem do tych kobiet, a z nami cała banda... Ugoszczono nas po królewsku. W pewnej chwili chłopcy, którzy jedzą jak Obelix z Asterixem, praktycznie rozwalili stół na dwie połowy. Dziewczyna zrywa się blada: "Mamo, nasz stół za osiem tysięcy!" Indyk stanął nam w gardle, wymknęliśmy się stamtąd i na tym się sprawa skończyła. Dla tych chłopców, wychowanych w nędzy, luksus jest prawdziwym aktem przemocy. Ale są jeszcze wymagania innego rodzaju. Zgłaszają mi rodzinę. Idę tam z chłopcem. Przy posiłku siedzi z nosem w talerzu, z włosami na oczach, nie odzywa się ani słowem. Wychodząc mówi: "Nie zostanę tu. Oni się nie kochają!" Pół roku później małżeństwo się rozpadło... Chłopcy mają jakiś zwierzęcy instynkt, jeżeli chodzi o te sprawy. Znają się na ludziach i nie można ich oszukać. Ale bez przesady. Inna rodzina. Przyjęli chłopca. Pierwszego wieczoru chłopak nie wraca. Ojciec rodziny leci go szukać, wreszcie znajduje, o pierwszej w nocy, najspokojniej rozmawiającego z kumplami: "Przecież ja na ciebie czekam! - No i dobrze. To możesz jeszcze poczekać. Nie jestem twoim synalkiem, a ty nie jesteś moim starym. Nie wkurwiaj mnie, spadaj, wrócę jak będę chciał. Mam klucz i nie będziesz mi mówił, kiedy mam wracać". Potrzeba tu pewnej dozy tolerancji... Chłopak koniecznie musi mieć pracę - żeby płacić za mieszkanie (inaczej będzie kradł) i żeby nie mieć za dużo wolnego czasu (bo zacznie się włóczyć i w końcu narozrabia). Zgoda na przyjęcie chłopca może mieć daleko idące skutki. Pewne małżeństwo nauczycieli zgłosiło taką chęć i powierzyłem im chłopaka. Mieszkali w dosyć eleganckiej dzielnicy. Kiedyś o północy przyszła do chłopca w odwiedziny cała banda. Stukają do dozorczyni, żeby zapytać o numer mieszkania. Konsjerżka była miła i mimo późnej pory wskazała piętro. Ale oni narobili na klatce takiego rabanu, że się wkurzyła i zwymyślała ich - znamy te miłe pogwarki z dozorczyniami! W każdym razie, chłopcy weszli, a raczej szturmem wzięli schody... Nazajutrz dozorczyni dokładnie wyjaśniła młodemu małżeństwu, co sądzi na temat takich nocnych wizyt... Pół roku później ludzie ci przeprowadzili się. Kupili niewielki dom pod Paryżem i tam bez przeszkód przyjmują całe gromady młodzieży... Na początku całej historii mówili mi: "Chcielibyśmy, żeby dzięki nam któryś z chłopców odmienił swoje życie". Po jakimś czasie wyznali: "Zdaliśmy sobie sprawę, że odkąd Tony jest z nami, nasz sposób widzenia świata zaczął się zmieniać. Z początku chłopiec był wobec nas nieufny, więc pozwoliliśmy mu żyć tak, jak przedtem. Z reguły nie wracał przed drugą lub trzecią w nocy, z rzadka widywaliśmy się wieczorami. Z czasem - coraz częściej. Któregoś dnia przyprowadził całą swoją bandę. Na początku trochę się wystraszyliśmy. Byli okropnie hałaśliwi, zaczęły sie kłopoty z dozorczynią. W krótkim czasie z "bardzo przyzwoitych ludzi" staliśmy się "tą parą, do której złażą się wszystkie męty z okolicy". Nasz spokój został raz na zawsze zburzony. Dawny tryb życia był nie do pogodzenia z obecnością Tony'ego. Szybko zrozumieliśmy, że jego banda jest mu potrzebna jak powietrze. Tylko dzięki niej mógł żyć i mieć nadzieję. Dlatego wpuściliśmy ich do domu. Nigdy nic nie zginęło, ale po każdej wizycie wszędzie było pełno niedopałków, płyty były porysowane, rzeczy nie na swoim miejscu... Lecz przede wszystkim po każdych odwiedzinach było coś nowego w nas. Patrząc na nich i słuchając ich, zdawaliśmy sobie stopniowo sprawę, jak wiele niepotrzebnych rzeczy i błahostek zaśmiecało dotąd nasze życie... Nie mogliśmy już żyć tak jak przedtem. W dodatku Tony, po ojcu, jest w połowie Algierczykiem. To również było dla nas czymś nowym. Jego rozdarcie między dwiema kulturami, jego gniew na permanentną niesprawiedliwość, przez którą cierpi on sam i tysiące jego braci, to wszystko nie mogło nas pozostawić obojętnymi. Kiedy zmienił się nasz sposób widzenia, zapragnęliśmy pójść dalej. Ten świat, jeszcze wczoraj nie znany, powoli wkraczał w nasze życie. Poczuliśmy nagle, do jakiego stopnia nasze życie było dotąd zachloroformowane przez wygodnictwo i egoizm, z których nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy. Dotąd dzieliliśmy się tylko resztkami z naszego stołu, kiedy nas proszono, oddawaliśmy to, co było nam zbędne, na rzecz Trzeciego Świata. Tak dłużej być nie mogło. Teraz przeznaczamy część naszych zarobków na to, aby mieszkańcy Afryki żyli w wolności i godności. Chcemy, żeby mieli środki na samodzielne budowanie tego, co dziś zapewni im przetrwanie, a w przyszłości dobrobyt... Czy jesteśmy spokojni? Nie! Ale szczęśliwi - tak. Tony odmienił nasze życie..." Nie organizuję zebrań przybranych rodzin. Jak się chcą spotkać, to sami sobie radzą. Byli wychowankowie odwiedzają swoje przybrane rodziny, i bardzo dobrze. Ludzie pytają mnie często: "Co ty chcesz z nich zrobić? Chcesz ich przystosować?" Odpowiadam: Do czego? Do tego zasranego społeczeństwa, do kieratu "do roboty - z roboty - spać"? Zresztą - i tak się nie dadzą. Są przy...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]