[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Gorące dniGustaw Alef-BolkowiakPamięci towarzyszy broni poległych w walce oraz moich rodziców i sióstr zamordowanychprzez hitlerowskiego okupanta wspomnienia te poświęcamSpis treściI. Pierwsze krokiII. Warszawa - Prawa PodmiejskaIII. Na LubelszczyźnieIV. W lasach parczewskichV. Za BugiemVI. PowrótVII. Oddział specjalny ALVIII. Razem na NiemcaIX. Bez „Anatola“X. Lublin, Otwock, PragaMapaIlustracjeI. Pierwsze krokiRozkaz Sztabu Głównego Gwardii Ludowej z 15 maja 1942 roku, wydany w związkuz wymarszem w pole pierwszego oddziału partyzanckiego Gwardii Ludowej pod dowództwem„Małego Franka” (Franciszka Zubrzyckiego), wytrącił mnie z równowagi.W pamięć wryły mi się zwłaszcza końcowe słowa rozkazu:Działajcie śmiało i bezwzględnie. Mścijcie na wrogu każdą jego podłość popełnioną napolskiej ziemi.Bezpośrednią naszą rezerwą i zapleczem jest cały Naród Polski, jest każdy uczciwy Polakspotkany na drodze Waszej walki. Idźcie zgodnie do walki z każdym, kto jej szczerzepragnie.Nie jesteście ostatni. Za Wami pójdą setki i tysiące...Rwałem się do lasu, do partyzantki. Praca organizacyjna, którą w owym czasie wykonywałem,już mi nie wystarczała. Pragnąłem bezpośredniej walki.Byłem młody, silny i wysportowany. Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Na próżno „Krystyna”(Krystyna Kowalska) i „Janek” (Jakub Drejer) tłumaczyli, że przygotowywanie kadr dopartyzantki - czym się w tym okresie zajmowałem jako dowódca dzielnicy Gwardii Ludowej -jest nie mniej ważne niż bezpośrednia walka, że moja praca organizacyjna przynosi więcejkorzyści Ruchowi niż mój bezpośredni udział w partyzantce. Rozumiałem, zgadzałem sięnawet z nimi, ale mimo to wciąż w rozmowach wracałem do swego. Chcę iść do lasu, dooddziału.Wreszcie „Krystyna” obiecała, że skontaktuje mnie z „Frankiem” (Franciszek Jóźwiak -„Witold”), który zadecyduje, czy mam pozostać przy pracy organizacyjnej, czy też pójść dopartyzantki.Z niecierpliwością oczekiwałem tego spotkania.Mieszkałem w tym czasie w Warszawie przy ulicy Chocimskiej 27, w oficynie, na czwartympiętrze. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi w układzie amfiladowym, małego korytarzykai kuchenki.Dziwne to było mieszkanie - pełno w nim blankietów, kenkart, metryk, świadectw ślubu i zgonu,odcinków meldunkowych, pieczęci i różnego rodzaju papieru. Znajdował się tam równieżi mały arsenalik broni - kilka pistoletów, granaty i amunicja, które służyły członkom centralnejgrupy specjalnej Gwardii Ludowej (oddział im. Waryńskiego) do wykonywania akcji bojowych.Gospodarzem tego mieszkania był „Heniek” (Henryk Kotlicki) były kapepowiec i były więzieńBerezy Kartuskiej. Z polecenia Komitetu Warszawskiego PPR wielokrotnie przekraczałz narażeniem życia bramy getta, przewożąc dla kierownictwa partyjnego getta instrukcje,materiały informacyjne, prasę i broń.W lipcu 1942 roku „Heniek” przekazał bojowcom getta pistolet, z którego padł pierwszy strzałw getcie warszawskim, strzał, który był jakby zapowiedzią powstania w kwietniu 1943 roku.Bojowcy żydowscy, członkowie organizacji bojowej bloku antyfaszystowskiego, któregoorganizatorami i przywódcami byli komuniści „Stary” (Józef Lewartowski) i „Andrzej Szmidt”(Pinkus Kartin), dokonali zamachu na ówczesnego komendanta policji żydowskiej w getcie,pułkownika Szeryńskiego, byłego nadinspektora policji państwowej, strzelając do niego z tegowłaśnie pistoletu.„Heniek” pełnił w tym czasie równocześnie funkcje sekretarza PPR dzielnicy Starówka orazkierownika paszportówki Sztabu Głównego Gwardii Ludowej. Zdobywał, a częstokroć samz dużą precyzją wykonywał fałszywe dokumenty dla naszych działaczy i partyzantów. Międzyinnymi i ja otrzymałem od niego wspaniale wykonaną kenkartę oraz świadectwo pracyw zakładach samochodowych Opla.Żona „Heńka”, „Halina”, młoda lekarka, była współpracowniczką służby sanitarnej GL.Chocimska 27 była terenem spotkań wielu działaczy PPR i partyzantów. Dla gwardzistówdrzwi tego prawdziwie partyzanckiego mieszkania zawsze stały otworem. Wystarczyłozapukać w umówiony sposób: trzy szybko po sobie następujące uderzenia, potem krótkaprzerwa i znów dwa uderzenia, aby drzwi się otwarły i ciepło domowego, rodzinnego ogniskaogarnęło przybysza, częstokroć wygłodniałego, zziębniętego i chorego. Znajdował on tampomoc, ułatwienie w nawiązaniu utraconego kontaktu organizacyjnego, radę, strawę i opiekęlekarską. Na Chocimskiej 27 często zostawiano zdobytą w akcjach broń, pieniądze czydokumenty.W listopadzie 1942 roku przeprowadzono brawurową akcję na KKO, podczas której centralnagrupa specjalna GL pod dowództwem „Wiktora” (Jan Strzeszewski) odebrała milion złotychkontrybucji nałożonej przez hitlerowców na ludność Warszawy. Część tych pieniędzybezpośrednio po akcji zawędrowała również na Chocimską 27.Mieszkanie to było często schronieniem dla towarzyszy żydowskich, uciekinierów z getta,dopóki nie znaleźli innego pomieszczenia.„Heniek” z racji swoich funkcji spotykał się często z członkami kierownictwa GL. On teżprzyniósł mi dobrą wiadomość. Na Chocimską ma przyjść „Franek”. Nareszcie rozstrzygnie sięmój los.„Franek” był wówczas szefem Sztabu Głównego Gwardii Ludowej, cieszył się wielkąpopularnością i szacunkiem wśród naszych działaczy. Szczególnie łubiany był przez braćpartyzancką, która nazywała go „Ojcem”.Wiedziałem, że jest to stary, doświadczony działacz kapepowski, były wieloletni więzieńsanacyjny i były więzień obozu w Berezie Kartuskiej. Oczekiwałem tego spotkania zezrozumiałą tremą.Nie wiem, dlaczego wyobrażałem sobie „Franka” jako postawnego, dobrze zbudowanegomężczyznę. Toteż w pierwszej chwili bardzo byłem rozczarowany, gdy ujrzałem przed sobąszczupłego mężczyznę lat około czterdziestu pięciu z dobrotliwym uśmiechem i w okularach.Miał na sobie wytarte ciemne ubranie i wyglądał jak robotnik, który dopiero co odszedł odmaszyny fabrycznej po wyczerpującej pracy. W myśli szukałem argumentów, które miałybyprzemówić za moim pójściem do lasu. Od razu też po przywitaniu zacząłem gorączkowoprzedstawiać swoją prośbę.„Franek” zdjął okulary i czyszcząc szkła chusteczką spoglądał na mnie dobrotliwie, choćzarazem ironicznie. Zdetonowany milczeniem „Franka” przerwałem i spojrzałem na niegopytająco, ale ten machnął ręką.- Mów, mów dalej! - powiedział.Z anielską cierpliwością wysłuchał mnie do końca, nie przerywając ani razu. Zauważyłem, żespojrzenie jego stało się cieplejsze.- Widzisz „Bolek” - powiedział spokojnie - partia potrzebuje ludzi nie tylko w partyzantce, możew większym jeszcze stopniu potrzeba nam doświadczonych organizatorów i propagandzistów.Masz już trochę doświadczenia w tej dziedzinie, jak mi wiadomo, umiesz się dogadać z ludźmi,a to bardzo ważne. Wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli jednak zostaniesz przy robocieorganizacyjnej, więcej korzyści przyniesiesz sprawie. Skierujemy ciebie do Pruszkowa,będziesz współdziałał ze sztabem Okręgu. Więc co, zgoda? - zapytał. Ujrzawszy zaś cieńwyraźnego zawodu na mojej twarzy, dodał trochę jakby rozczarowany:- No cóż, zmuszać ciebie nie będziemy. Trzeba będzie coś z tobą zrobić. Uparłeś się widać,a upór to niedobra cecha. Komunista winien zdawać sobie sprawę z ważności każdegozadania, jakie wypełnia, a nie grymasić jak rozhisteryzowana panna. Czekaj na odpowiedź,naradzę się z towarzyszami. Dam ci za pośrednictwem „Krystyny” znać o decyzji.Pożegnał się ze mną, poklepał po ramieniu i wyszedł, rzucając na odchodnym słowa, któremnie szalenie uradowały:- Tylko pamiętaj, nie zblamuj się w lesie!Po trzech dniach „Krystyna” przyniosła mi dobrą nowinę. Zostałem mianowany zastępcądowódcy oddziału partyzanckiego.Radość moja nie miała granic. Wreszcie osiągnąłem to, o czym marzyłem od chwili, gdydowiedziałem się o wymarszu w pole pierwszego oddziału Gwardii Ludowej.Zasięg działania „mojego” oddziału miał obejmować podmiejskie tereny Warszawy, leżące polewej stronie Wisły i podlegające organizacyjnie dowództwu Okręgu Warszawa - LewaPodmiejska. Dowódcą Okręgu w tym czasie był „Czarny Antek” (Antoni Grabowski). Oddziałwłaściwie znajdował się w stadium organizacji i na swoim koncie nie miał jeszcze żadnychakcji bojowych. Fakt ten nie zmniejszył mojego entuzjazmu. „Starczy i dla nas okazji do końcawojny” - pomyślałem sobie.Do oddziału skierowano oprócz mnie dwunastu młodych „absolwentów” tzw. „szkołypartyzanckiej”, którą z ramienia Sztabu Głównego GL prowadził „Wojtek” (Janusz Zarzycki),popularnie w kołach gwardzistów zwany „rektorem akademii partyzanckiej”. Dowódcą zaśoddziału mianowany został „Wilk” (Józef Rogólski). „Wilka” osobiście nie znałem, ale dużo onim słyszałem. Brał już udział w wielu akcjach bojowych, opisanych w „Gwardziście”, organieSztabu Głównego GL. Za bojową postawę i bohaterstwo „Wilk” został mianowany oficerem GLoraz otrzymał najwyższe w owym czasie odznaczenie GL, pochwałę I stopnia.Była pierwsza połowa sierpnia. Z niecierpliwością oczekiwałem zetknięcia się z „Wilkiem”, noi oczywiście rozpoczęcia swojej działalności partyzanckiej. Wreszcie oczekiwany dzieńnadszedł. Z „Wilkiem” miałem się spotkać we Włochach pod Warszawą. Punkt spotkania:przystanek kolejki EKD, skąd o godzinie szóstej rano mieliśmy wyruszyć na miejsce zbiórkioddziału.Wobec tego, że nie znaliśmy się, dla uniknięcia nieporozumień pierwsze nasze spotkaniemiało się odbyć w obecności znającego nas obu sekretarza Okręgu Warszawa - LewaPodmiejska „Andrzeja” (Andrzej Piwiński).Przed wyjazdem, gdy żegnałem się z przyjaciółmi, rzuciło mi się w oczy nędzne, nawet jak nastosunki okupacyjne, ubranie „Wieśka” (Wiesław Sobierajski).Marnie ubrany „Wiesiek” zostawał na robocie organizacyjnej w Warszawie, ja zaś odchodziłemdo lasu niczym elegancki mieszczuch i miałem na sobie prawie nowe szare ubranie megoszwagra. Niedługo się namyślałem.- Zdejmuj spodnie, chłopie - zwróciłem się do „Wieśka” - zamieniamy się ubraniami.„Wiesiek” początkowo nie chciał się zgodzić, mówiąc, że mu dobrze we własnych ciuchach.Zacząłem go przekonywać, przyłączyli się do mnie „Heniek” i „Krystyna”. Wreszcie się zgodził.Obydwaj zyskaliśmy na tej zamianie. On wyglądał elegancko, a ja, gdy włożyłem jeszczemaciejówkę, upodobniłem się do chłopa spod Warszawy.Wieczorem wyjechałem do Włoch. Przenocować tam miałem u Jagiełły, właściciela małejkawiarenki, towarzysza partyjnego.Na miejsce przyjechałem w przeddzień spotkania, ostatnim przed godziną policyjną pociągiemz Warszawy.Któż, kto przeżył koszmarne lata okupacyjne, nie pamięta pełnej napięcia, podniecenia,pośpiechu i lęku atmosfery ostatnich chwil przed nadejściem godziny policyjnej. Tak było i tymrazem. Pociąg z Warszawy wyrzucił ze swego wnętrza wraz ze mną tłum ludzizdenerwowanych, spieszących do domu, aby nie natknąć się na znienawidzony patrolhitlerowski. Mnie szczególnie zależało na uniknięciu tego spotkania, byłem bowiemobładowany bibułą przeznaczoną dla oczekujących na nią z niecierpliwością członkówoddziału oraz terenowych organizacji partyjnych i Gwardii Ludowej.Włoch nie znałem, nie wiedziałem też, gdzie się znajduje kawiarenka Jagiełły. Chwileczkęstałem bezradny, czasu jednak na błądzenie nie było, zdecydowałem się więc zapytaćprzechodzące obok mnie i wyraźnie spieszące się dwie kobiety. Gdy wymieniłem nazwiskowłaściciela kawiarni, kobiety na moment zatrzymały się zaskoczone. Jedna z nich, starsza,przyglądając mi się bacznie zapytała:- Po co pan tak późno wybiera się do kawiarni, przecież jest już na pewno zamknięta?Zdetonowany - na ogół podczas okupacji tego rodzaju pytań nie zadawano przygodnymrozmówcom - na poczekaniu wymyśliłem jakąś najbardziej, jak mi się wydawało,prawdopodobną bujdę. Powiedziałem, że jestem bliskim krewnym Jagiełły i przyjechałem doniego w odwiedziny. Kobiety oświadczyły, że idą w tym samym kierunku i gotowe są wskazaćmi drogę.Przez kilka minut szliśmy w milczeniu. W pewnej chwili młodsza kobieta zaczęła sięinteresować stopniem mojego pokrewieństwa z Jagiełłą, pytała, skąd pochodzę itd. Niepozostało mi nic innego, jak brnąć dalej. Szybko skojarzyłem nazwisko Jagiełły zWileńszczyzną i odpowiedziałem, że ja i moja rodzina pochodzimy z Wileńszczyzny, stamtądrównież pochodzi mój kuzyn Jagiełło. Widocznie odpowiedź ta zadowoliła je, bo już do samejkawiarni nie zadawały mi pytań.Gdy przybyliśmy na miejsce, lokal był już zamknięty, ale ku mojemu zdziwieniu starsza z kobietwyjęła klucz z torebki i otwierając drzwi zaprosiła mnie do wnętrza mieszkania. Trzeba trafu, żemoimi przewodniczkami były żona i córka Jagiełły, które przypadkowo wróciły z Warszawy tymsamym co ja pociągiem.Jagiełło, uprzedzony przez „Andrzeja” o moim przyjeździe, przyjął mnie bardzo serdecznie.Podczas wspólnej kolacji długi czas śmieliśmy się z „kuzyna z Wileńszczyzny”. Jak siębowiem okazało, skojarzenia moje nie były zbyt trafne. Jagiełło ani nie pochodził z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]