[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Harry Harrison      

Planeta Śmierci 2

 

Rozdział 1

- Chwileczkę - powiedział Jason do mikrofonu, odwrócił się na chwilę i zastrzelił szarżującego diabłoro-ga. - Nie, nie robię nic ważnego. Zaraz przyjdę i może będę mógł ci pomóc.

Wyłączył mikrofon i obraz radiooperatora zniknął z ekranu. Kiedy mijał nadwęglonego diabłoroga, be­stia w ostatnich przebłyskach swego wrednego życia zgrzytnęła rogami po jego metaloplastykowym bucie. Jason kopniakiem zrzucił cielsko z muru w leżącą poniżej dżunglę. Meta zerknęła na niego, uśmiechnęła się i znów zaczęła wpatrywać się w tablicę kontrolną.

- Idę na wieżę radiową kosmoportu - oznajmił Jason. - Na orbicie jest jakiś statek, który stara się nawiązać łączność, ale używa jakiegoś nieznanego języka. Może będę mógł pomóc.

- Pośpiesz się - odparła Meta i sprawdziwszy szybko, że wszystkie lampki świecą zielenią, odwróciła się na krześle i objęła go. Jej ramiona były muskularne i silne jak u mężczyzny, ale wargi miała gorące, kobiece. Oddał jej pocałunek, ona jednak wyswobo­dziła się równie szybko, znowu całą uwagę poświęcając systemowi alarmowo-obronnemu.

- W tym cały problem z Pyrrusanami - powiedział Jason. -Zbyt duży współczynnik wydajności. - Pochy­lił się i ugryzł ją delikatnie w kark, ona zaś roześmiała się i klepnęła go żartobliwie, nie odrywając wzroku od indykatorów. Odsunął się, ale nie dość szybko i wy­szedł, rozcierając stłuczone ucho. - Damski ciężaro­wiec! - mruknął pod nosem.

Radiooperator dyżurował w wieży kosmoportu sam. Był to nastolatek, który nigdy dotąd nie opusz­czał planety i w związku z tym znał jedynie język pyrrusański, podczas gdy Jason, dzięki swej karierze zawodowego gracza., władał wieloma językami, a nie­które tylko rozumiał.

- Jest teraz poza zasięgiem - powiedział operator. - Zaraz znowu się pojawi. Mówi jakoś inaczej. - Włą­czył głośnik i przez trzask zakłóceń atmosferycznych zaczął przebijać się obcy głos.

- ...jeg kań ikkeforsta... Pyrrus, kań dig hor mig...?

- Nie ma sprawy - stwierdził Jason, sięgając po mikrofon. - To nytdansk, mówią nim na większości planet regionu Polaris. - Przycisnął włącznik.

- Pyrrus til rumfartskib, odbiór - powiedział. Natychmiast w tym samym języku nadeszła odpo­wiedź:

- Proszę o zezwolenie na lądowanie. Jakie są wasze koordynaty?

- Nie zezwalam lądować i stanowczo zalecam poszukać sobie zdrowszej planety.

- To niemożliwe. Mam wiadomość dla Jasona dinAlta i poinformowano mnie, że znajduje się tutaj.

Jason spojrzał na potrzaskujący głośnik z nowym zainteresowaniem. - Informacja prawdziwa, tu dinAlt.

Co to za wiadomość?

- Nie mogę przekazać otwartym kanałem łączno­ści. Schodzę po waszym sygnale kierunkowym. Czy dostanę instrukcje?

- Czy zdaje sobie pan sprawę, że zapewne popełnia pan samobójstwo? To najbardziej śmiercionośna pla­neta w całej galaktyce i wszystko co żyje, od bakterii po pazurosokoły, które są rozmiarów pańskiego statku, jest wrogie człowiekowi. Mamy teraz coś w rodzaju zawieszenia broni, ale dla kogoś z zewnątrz, takiego jak pan, to pewna śmierć. Czy mnie pan słyszy?

Odpowiedzi nie było. Jason wzruszył ramionami i spojrzał na ekran radaru podejścia.

- Cóż, to pańska głowa nie moja. Proszę jednak nie mówić wydając swe przedśmiertne tchnienie, że pana nie ostrzegaliśmy. Sprowadzę pana do lądowa­nia, ale tylko pod warunkiem, że pozostanie pan na statku. Przyjdę sam, w ten sposób będzie pan miał pięćdziesiąt procent szansy, że system odkażania śluzy pańskiego statku zdoła zniszczyć miejscową mikrofau-nę i mikroflorę.

- Zgoda - nadeszła odpowiedź - wcale nie mam ochoty umierać, tylko chciałbym przekazać wiado­mość.

Jason sprowadzał statek, obserwował jak wyłania się z niskiej warstwy chmur, zawisa i rufą w dół opada wreszcie ze zgrzytliwym łoskotem. Amortyzatory wy­gasiły większą część siły uderzenia, ale mimo to statek miał wygięty wspornik i stał wyraźnie przechylony na bok.

- Koszmarne lądowanie - mruknął radiooperator i odwrócił się w stronę swej aparatury, zupełnie nie

interesując się przybyszem. Pyrrusanie nie odznaczali się czczą ciekawością.

W przeciwieństwie do Jasona. Ciekawość sprowa­dziła go na Pyrrusa, wplątała w planetarną wojnę i prawie zabiła. Teraz zaś ciągnęła do statku. Kiedy zdał sobie sprawę, że radiooperator nie zrozumiał jego rozmowy z obcym pilotem i nie wie, że Jason ma zamiar wejść na pokład, zawahał się przez moment. Jeżeli grożą mu jakieś kłopoty, nie może liczyć na żadną pomoc.

- Sam dam sobie radę - powiedział do siebie ze śmiechem i gdy uniósł rękę, pistolet wyskoczył z auto­matycznej kabury umocowanej do wewnętrznej strony jego przegubu i wpadł prosto do dłoni. Palec wskazują­cy był już przygięty i gdy pozbawiony osłony język spustowy trafił weń, huknął pojedynczy strzał spopie­lając odległego lianooszczepnika.

Był dobry i wiedział o tym. Nie miał najmniejszych szans, by osiągnąć poziom rodzimego Pyrrusanina, który urodził się i wychował na tej planecie śmierci o podwójnej sile ciążenia, ale był szybszym i bardziej śmiercionośnym przeciwnikiem niż jakikolwiek czło­wiek spoza Pyrrusa. Podołałby każdemu problemowi, który by wyniknął - a mógł się tego spodziewać. W przeszłości bywało już, iż wywiązywały się różnice zdań pomiędzy nim a policją, czy też innymi władzami planetarnymi. Z drugiej jednak strony nie mógł sobie wyobrazić, że komukolwiek zechciałoby się wysłać policję w przestrzeń międzygwiezdną tylko po to, aby go aresztować.

Po co przyleciał ten statek?

Na rufie kosmolotu widniał numer rejestracyjny

i skądś mu znany znak rozpoznawczy. Gdzie go już widział?

Jego uwagę odwróciło otwarcie zewnętrznego wła­zu śluzy. Wszedł do środka i gdy tylko luk zatrzasnął się za nim, zamknął oczy, podczas gdy ultradźwięki i promieniowanie nadfioletowe cyklu odkażającego robiły co w ich mocy, by zniszczyć rozmaite formy życia, które mogły się znajdować na powierzchni jego ubrania. Proces ten wreszcie się zakończył i gdy wewnętrzny luk zaczął się otwierać, przywarł mocno do niego, gotowy przeskoczyć przez właz natychmiast, gdy tylko zdoła się przezeń przecisnąć. Jeżeli miała tu być jakaś niespodzianka, to sam chciał być jej auto­rem.

Gdy znalazł się za drzwiami, poczuł nagle, że pada. Pistolet wskoczył do jego dłoni i Jason zdołał unieść go, kierując lufę w stronę człowieka w skafandrze siedzącego w fotelu pilota.

- Gaz... - zdołał tylko powiedzieć, zanim stracił przytomność i runął na metalowy pokład.

Świadomość powróciła przy akompaniamencie koszmarnego bólu głowy. Jason poruszył się, skrzywił z bólu, a kiedy otworzył oczy, przeraźliwie rażące światło sprawiło, że szybko znowu zacisnął powieki. Czymkolwiek go załatwiono, musiał to być jakiś szybko działający i szybko utleniający się preparat. Ból głowy przekształcił się w delikatne ćmienie i wreszcie mógł otworzyć oczy nie odnosząc przy tym wrażenia, że ktoś wbija w nie rozpalone igły.

Tkwił w standardowym fotelu pilota wyposażo­nym dodatkowo w uchwyty krepujące ręce i kostki nóg. W sąsiednim fotelu siedział mężczyzna, pochylo­ny w skupieniu nad przyrządami sterowniczymi. Sta­tek leciał i znajdował się dość daleko od Pyrrusa. Nieznajomy pracował przy komputerze programując przejście do lotu w podprzestrzeni.

Jason wykorzystał tę okazję, by poobserwować tego człowieka. Wydawało mu się, że jest on zbyt stary na policjanta, ale na dobrą sprawę trudno było określić jego wiek. Siwe włosy miał tak krótko ostrzyżone, że przypominały myckę, natomiast zmarszczki na wygar­bowanej na rzemień skórze wyglądały raczej na rezul­tat działania słońca i wiatru niż świadectwo podeszłego wieku. Wysoki, trzymający się prosto, sprawiał wraże­nie nieco niedożywionego, ale Jason wkrótce zoriento­wał się, że na człowieku tym nie było zbędnego grama. Wyglądało to tak, jakby słońce paliło go, a deszcz chłostał dopóty, dopóki nie pozostały jedynie kości, ścięgna i mięśnie. Gdy poruszył głową, muskuły napię­ły się pod skórą jego szyi jak liny, a ręce na przyrządach sterowniczych przypominały szpony jakiegoś ptaka. Przycisnął włącznik uruchamiający sterowanie lotem w podprzestrzeni, potem zaś odwrócił się do tablicy kontrolnej i spojrzał na Jasona.

- Widzę, że się obudziłeś. To był łagodny gaz. Użyłem go niechętnie, ale tak było najbezpieczniej.

Gdy mówił, jego usta otwierały się z bezapelacyjną powagą bankowego sejfu. Głęboko osadzone, lodowa­to niebieskie oczy spoglądały niewzruszenie spod gęstych, ciemnych brwi. W wyrazie twarzy i wypowia­danych słowach nie było nawet cienia czegoś, co

sugerowałoby poczucie humoru.

- To nie był zbyt przyjazny gest - rzekł Jason, delikatnie próbując krępujące go więzy. Trzymały mocno. - Gdybym przypuszczał, że ta ważna, osobista wiadomość sprowadza się do porcji obezwładniające­go gazu, jeszcze raz przemyślałbym metodę sprowa­dzenia pańskiego statku do lądowania.

- Kto podstępem wojuje, od podstępu ginie - od­parł trzaskającym głosem nieznajomy. - Gdybym mógł pojmać cię w inny sposób, niewątpliwie bym to uczynił. Biorąc jednak pod uwagę twą reputację bez­względnego zabójcy, a także fakt, że masz na Pyrrusie przyjaciół, pochwyciłem cię jedynym możliwym sposo­bem.

- To bardzo szlachetne z pańskiej strony, bez wątpienia. - To bezkompromisowe przekonanie roz­mówcy o własnej słuszności zaczynało wyprowadzać Jasona z równowagi. - Cel uświęca środki i tak dalej, to niezbyt oryginalny argument. Wpakowałem się jednak w tę pułapkę z własnej woli i nie mam zamiaru się uskarżać. - “Nie bardzo", pomyślał z goryczą. Następną rzeczą, jaką powinien zrobić, po tym jak obniósłby tego zgreda na kopach, to samemu kopnąć się w tyłek za własną głupotę. - Ale jeżeli nie będzie to nadużywaniem pańskiej uprzejmości, to może ze­chciałby mi pan powiedzieć, kim pan jest i po co zadał pan sobie tyle trudu,' by wejść w posiadanie mej skromnej osoby.

- Jestem Mikah Samon. Wiozę cię z powrotem na Cassylię, abyś stanął tam przed sądem i otrzymał wyrok.

- Cassylia... Miałem wrażenie, że znaki rozpozna-

wcze tego statku są mi znane. Sądzę, iż nie powinienem być zaskoczony słysząc, że wciąż są zainteresowani sprawą odnalezienia mnie. Powinien pan jednak wie­dzieć, że z tych trzech miliardów i siedemnastu milio­nów kredytek, które wygrałem w waszym kasynie, pozostało już bardzo niewiele.

- Cassylia wcale nie chce zwrotu tych pieniędzy - oznajmił Mikah włączając autopilota i obracając się w fotelu. - Nie chce również ciebie, jesteś bowiem ich narodowym bohaterem. Kiedy umknąłeś ze swym nieuczciwie zdobytym łupem, uzmysłowili sobie, że nigdy już nie zobaczą tych pieniędzy. Uruchomili więc swą maszynkę propagandową i jesteś teraz znany we wszystkich sąsiednich systemach gwiezdnych jako “Trzymiliardowy Jason", żywy dowód uczciwości ich nieuczciwych gier i przynęta dla słabych duchem. Stanowisz pokusę do tego, by grali o pieniądze, nie zaś uczciwie je zapracowali.

- Proszę oi wybaczyć, że jestem dziś nieco ociężały umysłowo - rzekł Jason, potrząsając gwałtownie gło­wą, by odblokować zatkane zatoki. - Mam niejakie trudności ze zrozumieniem pańskiej wypowiedzi. Nie pojmuję, jaką policję pan reprezentuje, skoro aresztuje mnie pan i chce postawić przed sądem na podstawie umorzonych oskarżeń?

- Nie jestem policjantem - oznajmił surowo Mi­kah, zaciskając mocno swe długie palce. - Jestem człowiekiem, który wierzy w Prawdę - i nic poza tym. Skorumpowani politycy rządzący Cassylia postawili cię na piedestale. Otaczają czcią ciebie, jeszcze bar­dziej, jeśli to możliwe, od nich skorumpowanego człowieka. Ale za twoim obrazem, który stworzyli,

ukrywają jedynie lukrowaną pustkę. Ja jednak mam zamiar ukazać Prawdę i zniszczyć ten obraz, a gdy to uczynię, zniszczę również zło, które go stworzyło.

- To dość wygórowane plany, jak na jednego człowieka - odparł Jason ze spokojem, którego wcale nie odczuwał. - Ma pan papierosa?

- Oczywiście, że nie.Na pokładzie tego statku nie ma ani tytoniu, ani alkoholu. I wcale nie jestem sam - mam współwyznawców. Partia Prawdy jest już liczącą się siłą. Poświęciliśmy wiele czasu i trudu, by cię wytropić, ale nie na próżno. Szliśmy twoimi grzeszny­mi śladami w przeszłość, na Planetę Mahauta, do kasyna “Mgławica" na Galipto, śladami twych rozli­cznych, plugawych występków, które wywołują obrzy­dzenie u każdego uczciwego człowieka. Mamy nakazy aresztowania wystawione w każdym z tych miejsc, a w niektórych przypadkach nawet akta i wyroki śmierci na ciebie.

- Przypuszczam, że nie obraża pańskiego poczucia praworządności fakt, iż procesy te były toczone za­ocznie? - zapytał Jason. - Albo to, że wyłącznie oskubywałem szulerów i kasyna - tych, którzy żyli z oskubywania naiwnych?

Mikah Samon rozwiał te zastrzeżenia jednym ruchem ręki.

- Zostały ci udowodnione liczne przestępstwa. Żadne wykręty nie zmienią tego faktu. Powinieneś być wdzięczny, że twoja obrzydliwa kariera w rezultacie posłuży dobrej sprawie. Będzie to dźwignia, dzięki której obalimy przekupny rząd Cassylii.

- Muszę coś zrobić z tą moją przeklętą ciekawo­ścią - oznajmił Jason. - Proszę spojrzeć! - Szarpnął

uwięzionymi przegubami i uruchomione impulsem czujników serwomotory zawyły przez chwilę, zaciska­jąc pęta na nadgarstkach i jeszcze bardziej ogranicza­jąc swobodę ruchów. - Niedawno cieszyłem się zdro­wiem i wolnością, aż tu nagle wezwał mnie pan, bym porozmawiał z nim przez radio. Wtedy, zamiast po­zwolić panu rąbnąć w stok wzgórza, sprowadziłem statek do lądowania i nie zdołałem opanować chętki wpakowania swego głupiego łba do pułapki. Muszę się nauczyć przezwyciężać te odruchy.

- Jeżeli miałeś zamiar w ten sposób błagać o łaskę, to było to obrzydliwe - rzekł Mikah. - Nigdy nie jestem stronniczy ani też nigdy nic nie zawdzięczałem ludziom twego pokroju.

- Nigdy i zawsze, to cholernie długi czas - odparł bardzo spokojnie Jason. - Chciałbym podzielać pań­skie niezachwiane przekonanie co do właściwego po­rządku rzeczy.

- Twoja uwaga pozwala przypuszczać, że jest jeszcze dla ciebie cień nadziei. Może będziesz zdolny poznać Prawdę, zanim umrzesz. Pomogę ci, przemó­wię do ciebie i wyjaśnię.

- Lepszy już szafot - oznajmił Jason zduszonym głosem.

Rozdział 2

- Ma mnie pan zamiar karmić, czy uwolni mi pan ręce, żebym mógł zjeść? - zapytał Jason. Mikah stał nad nim z tacą nie mogąc się zdecydować. Jason podpuszczał go, bardzo ostrożnie, bo jeżeli cokolwiek można było zarzucić Mikahowi, to na pewno nie głupotę.

- Oczywiście, wolałbym, żeby mnie pan karmił, byłby z pana wspaniały służący.

- Sam możesz się obsłużyć - odparł natychmiast Mikah, wsuwając tacę w szczeliny fotela Jasona. - Ale musi ci wystarczyć jedna ręka, bo gdybym cię uwolnił, mógłbyś narobić kłopotów. - Dotknął przycisku na oparciu fotela i opaska na prawym przegubie odsko­czyła. Jason rozprostował ścierpnięte palce i ujął widelec.

W czasie gdy jadł, jego wzrok nie spoczywał nawet na chwilę. Nie rzucało się to w oczy, ponieważ zainteresowanie gracza nigdy nie jest wyraźnie widocz­ne, ale można wiele dostrzec, jeżeli ma się oczy otwarte, uwagę zaś skierowaną pozornie gdzie indziej - nieocze­kiwany widok czyichś kart, maleńka zmiana wyrazu twarzy, wszystko to może zdradzić, jak silny jest partner. Pozornie błądzące bez celu spojrzenie Jasona rejestrowało, szczegół po szczególe, wyposażenie kabi­ny. Pulpit sterowniczy, ekrany, komputer, ekran nawi-

gacyjny, sterowanie lotem w podprzestrzeni, schowek na mapy, półka z książkami. Wszystko zostało do­strzeżone i zapamiętane. Niektóre z tych przedmiotów mogły przydać się w jego planach.

Jak na razie miał zaledwie początek i koniec pomysłu. Początek - jest uwięziony na statku i wiozą go na Cassylię. Koniec - nie będzie już więźniem i nie powróci na Cassylię. Brakowało mu tylko dość istot­nego środka. Zakończenie nie zdawało się być chwilo­wo poza zasięgiem jego możliwości, ale Jason nigdy nie przyjmował do wiadomości, że coś może mu się nie udać. Postępował zawsze zgodnie z zasadą, że człowiek sam jest twórcą swego losu. Jeżeli działał wystarczają­co szybko - miał szczęście. Jeżeli zastanawiał się nad możliwościami i przegapił okazję - miał pecha.

Odsunął pusty talerz i zamieszał cukier w filiżance. Mikah jadł niewiele, ale zaczynał już drugą porcję herbaty. Pijąc, patrzył przed siebie niewidzącym wzro­kiem. Drgnął lekko, gdy Jason odezwał się do niego:

- Skoro nie ma pan papierosów w swoich zapa­sach, to może pan pozwoli, że zapalę mojego własne­go? Musi pan wyciągnąć je z mojej kieszeni, bo tak jestem przykuty do fotela, za sam nie jestem w stanie do niej sięgnąć.

- Nie mogę nic dla ciebie zrobić - odparł Mikah nie ruszając się z miejsca. - Tytoń jest środkiem podrażniającym, rakotwórczym, narkotykiem. Gdy­bym dał ci papierosa, to tak, jakbym wpędzał cię w chorobę.

- Nie bądź pan hipokrytą! - warknął Jason, czując wewnętrzne zadowolenie na widok rumieńca pokry­wającego twarz Mikaha. - Przecież elementy rako-

twórcze usunięto z nich wieki temu. A nawet gdyby tak było, to co za różnica? Wiezie mnie pan na Cassylię po pewną śmierć. Po cóż więc troszczyć się o przyszły stan moich płuc?

- Nie rozpatrywałem tego pod tym kątem. Po prostu są pewne prawa w życiu...

- Doprawdy? - przerwał mu Jason przejmując inicjatywę. - Nie ma ich tak znów wiele, jak pan przypuszcza. I wy wszyscy, którzy zawsze marzycie o takich prawach, nigdy nie zastanawiacie się nad tym problemem wystarczająco długo. Jest pan przeciwko narkotykom. Którym narkotykom? A co z teiną w herbacie, którą pan pije? Albo z kofeiną? Pełno w niej kofeiny - specyfiku, który jest zarówno silnym środkiem podniecającym, jak i moczopędnym. Dlate­go właśnie nikt nie znajdzie herbaty w zasobnikach z napojami umieszczonych w skafandrach. W tym przypadku zakaz ma istotnie swój sens. Czy może pan równie dobrze usprawiedliwić swój zakaz palenia papierosów?

Mikah chciał się odezwać, ale zamiast tego pomy­ślał przez chwilę. - Być może masz rację. Jestem zmęczony i w końcu to nieważne. - Ostrożnie wyjął papierośnicę z kieszeni Jasona i położył ją na tacy. Jason nie próbował nic zrobić. Mikah z nieco przepra­szającą miną nalał sobie trzecią filiżankę.

- Musisz mi wybaczyć, Jasonie, że próbowałem cię przekształcić zgodnie ze swymi przekonaniami. Kiedy dąży się do wielkiej Prawdy, mniejsze Prawdy czasami umykają naszej uwadze. Nie jestem nietolerancyjny, ale mam skłonność do wymagania od innych ludzi, by żyli według pewnych zasad, które ustanowiłem sam dla

siebie. Pokora jest cechą, o której nigdy nie powin­niśmy zapomnieć i dziękuję ci, że mi o tym przypo­mniałeś. Poszukiwanie Prawdy jest trudne.

- Nie ma czegoś takiego jak Prawda - odparł Jason. Złość i obraźliwy ton zniknęły z jego głosu, chciał bowiem wciągnąć swego strażnika do rozmowy. Wciągnąć do tego stopnia, by na chwilę zapomniał o jego wolnej ręce. Uniósł filiżankę do ust i dotknął wargami herbaty, nie pijąc jednak nawet łyka. Na wpół opróżniona filiżanka była wspaniałą wymówką dla swobodnej ręki.

- Nie ma Prawdy? - Mikah zagłębił się w myślach.

- Chyba nie mówisz tego poważnie. Cała galaktyka jest wypełniona Prawdą, to kryterium samego Życia. To coś, co odróżnia Ludzkość od zwierząt.

- Nie ma czegoś takiego jak Prawda, Życie czy Ludzkość. W każdym razie wartości te nie istnieją w takim sensie, jaki stara się pan im nadać.

Skórę na czole Mikaha pobruździły zmarszczki.

- Może mi to wyjaśnisz - powiedział. Wyrażasz się niejasno.

- To pan się wyraża niejasno. Tworzy nie istnieją­ce byty. Prawda - przez małe p - jest określeniem, wyrażeniem stosunku. Sposobem określenia stanu, narzędziem semantycznym. Natomiast prawda przez duże P jest wyimaginowanym słowem, dźwiękiem bez znaczenia. Udaje rzeczownik, ale nie ma desygnatu. Niczego nie przedstawia i nic nie znaczy. Kiedy mówi pan “Wierzę w Prawdę" w rzeczywistości znaczy to “Wierzę w nic".

- Jesteś w straszliwym błędzie! - rzekł Mikah, pochylając się do przodu z wyciągniętym palcem

wskazującym. - Prawda jest abstrakcją filozoficzną, jednym z instrumentów, którymi posłużył się nasz umysł, by wydobyć się ponad zwierzęta, jest dowodem, że nie jesteśmy zwierzętami, lecz wyższym gatunkiem stworzenia. Zwierzęta mogą być prawdziwe - ale nie znają Prawdy. Zwierzęta mogą widzieć, ale nie widzą Piękna.

- Wrrr! - warknął Jason. - Nie sposób z panem rozmawiać, a jeszcze trudniej cieszyć się wymianą jakichś zrozumiałych myśli. Nawet nie mówimy tym samym językiem. Gdybyśmy zapomnieli o tym, kto ma rację, a kto jest w błędzie, moglibyśmy powrócić do podstaw i przynajmniej uzgodnić znaczenie słów, którymi się posługujemy. Na początek - czy może pan zdefiniować różnicę pomiędzy etyką a etosem?

- Oczywiście. - Oczy Mikaha rozświetlił błysk rozkoszy na samą myśl o czekającym go dzieleniu włosa na czworo. - Etyka jest dyscypliną naukową, która rozważa, co jest dobre, a co złe, co słuszne, a co niesłuszne. To także moralne obowiązki i powinności. Etos - to przewodnie idee, wierzenia lub standardy, które charakteryzują grupę lub społeczność.

- Bardzo dobrze. Widzę, że spędzał pan tu długie noce siedząc z nosem w książkach. A teraz upewnijmy się, że różnica pomiędzy tymi dwiema definicjami jest bardzo precyzyjnie przeprowadzona, stanowi to bo­wiem sedno naszego małego problemu. Etos jest nierozerwalnie związany z konkretnym społeczeńst­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl