[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Guzek Maciej

Śmierć króla olch

 

Goethemu za „Króla Olch "

 

Wschodni Wertyn, wrzesień roku 990 Ery Aganda

 

„Chłop potęgą jest i basta" - mówiło stare porzekadło dzierżców, popularne w Wertynie. Dzierżcy - czyli przedstawiciele szlachty wertyńskiej i faktyczni zarządcy olbrzymich majątków ziemskich, którymi to równinne księstwo było usiane, znali silę chłopstwa. Wszak to oni, plenipotenci feudałów, zawiadywali gospodarstwami, mieli pod swą pieczą pola uprawne idące w setki łanów, pilnowali tysięcy poddanych, odrabiających pańszczyznę na dobrach należących do możnych. Dzierżcy wiedzieli, kiedy jest czas zasiewu, czas orki, kiedy nadchodzi pora żniw, kiedy czas odpoczynku, a kiedy... czas buntu.

Feudałowie, prawni właściciele majątków, nie mieli do spraw wsi głowy, ich interesował książęcy dwór -wylęgarnia intryg, ich interesowały suto zakrapiane uczty, a zwłaszcza to, co działo się po nich, w cieniu alkowy, niektórych zajmowała też wojaczka - w takim stopniu, w jakim można było się na niej szybko i bezboleśnie wzbogacić. Gospodarka interesowała ich o ty le, że chcieli ze swej ziemi określony dochód. Brudem za paznokciami, smrodem gnojówki, wizytowaniem chlewów, a nade wszystko kontaktami z chłopstwem zwyczajnie się możni Wertynu brzydzili.

Lud odwzajemniał się im dokładnie tym samym. Jednakże prawdziwą i szczerą nienawiść żywił w stosunku do dzierżców. Ci ostatni bowiem odpowiadali źa to, żeby pan i dziedzic majątku otrzymał swoje - nieważne w jaki sposób, nie ważne, ilu chłopów padnie przy pracy, musiało starczyć na uciechy Jaśnie wielmożnych mościów" - i to nierzadko pod groźbą dania gardła.

Gardła dzierżcy rzecz jasna.

Pospólstwo jednak z dzierżcą identyfikowało opresję i biedę, to ów dzierżcą był znienawidzoną twarzą, ba, mordą ich pana i gnębiciela. I właśnie w tę znienawidzoną mordę uderzyli chłopi, kiedy nastał czas buntu. Rabacja rozgorzała ogniem krwawych stosów, zasnuła tłustym dymem palonych ciał gościńce, dwory i majątki. Dżin buntu, raz uwolniwszy się z butelki, opętał masy chłopskie jak Wertyn długi i szeroki - a w zasadzie jedynie długi, bo gdyby ktoś rzucił okiem na mapę Czemnokreiny, księstwo to objawiłoby mu się jako długa kiszka, ciągnąca się ze wschodu na zachód, przytulona do opasłego cielska Rangardu. Chłopski bunt to był owej kiszki skręt - i jak to z chorobami bywa, nikt - nawet przywódcy rabacji nie mieli dość siły i charyzmy, by żywioł okiełznać i skanalizować. Rebelianckie masy przypominały stugłowego lewiatana - przy czym każda z owych głów ciągnęła w swoją stronę. Skutek był taki, że potwór gdzie się nie ruszył, siał zniszczenie i pożogę. Kiedy zaś przywódcy zrozumieli, że posunęli się za daleko, że dla nich nie ma i nie może być przebaczenia, kiedy wywlekli z majątków kilkunastu bezbronnych feudałów, których dla przykładu zamordowali - a nie była to śmierć ani chwalebna, ani prędka, ani bezbolesna - wtedy postawili wszystko na jedną kartę. Z tej przyczyny wydarzenia potoczyły się w myśl okrutnych schematów rewolucji i zgodnie z logiką „kto nie z nami,4en przeciw nam". Bunt niby śniegowa kula przybierał na sile i rozmachu; jak przystało na rewolucję, niszczył przywódców rozsądnych i umiarkowanych, a na ich miejsce pojawiali się coraz to bardziej radykalni i coraz głupsi, tacy, co to najpierw mordowali nie patrząc, a dopiero potem pytali, czy kto możny, dworzanin, skryba czy kupiec.

„Chłop potęgą jest i basta" - powtarzał z przekąsem Oracz, dzierżcą Złej Hory - olbrzymiego majątku, położonego na wschodnich krańcach Wertynu. Umknął on był z zaniku, kiedy tylko zobaczył stada kruków - heroldów rabacji, które stały się nieodłącznymi towarzyszami potężnej chłopskiej armii. Choć armia to słowo zbyt poważne i dostojne, lepiej byłoby rzec - kupa zbrojna, niezorganizowana i nieprzewidywalna, wyszkolona byle jak i uzbrojona w byle co - w zdobytym majątku były żerdzie, brali żerdzie; w stodole znaleziono cepy, zbrojono się w cepy; były kosy - powstawał szwadron kosynierów.

„Głupki" - klął w myślach dzierżcą Złej Hory. - „Darmozjadów i nierobów banda! Do pracy się brać, nie wojaczki. Niechże was porwą czarci z jaskiń Holii, niechże pokaże was Bogini, niechże zajmie się wami smok trój głowy. A tego waszego Lorda Gnojowicę to na stos. Najpierw na pal, potem na stos. A potem wy-batożyć! Nie, zara... wybatożyć przedtem."

Mógł sobie dzierżcą Oracz dumać, mógł rabację przeklinać, ale powstrzymać jej nie był w stanie. Lord Gnojowica, jak nazwali obecnego przywódcę buntu jego wrogowie, czy też Lord Ubogi - jak nazwali go chłopi, z nabożną czcią wymawiający to miano, dając tym samym dowód, że tak czy owak, potrzeba im wodza, że bez silnego przywódcy nie znaczą nic - więc ów samozwańczy Lord, wiódł rabację od zwycięstwa do zwycięstwa, bijąc zamkowe załogi, wieszając ciury dworskie, aż gałęzie okolicznych drzew się uginały, wabił w zasadzki i wyrzynał w pień drużyny książęce, wysłane ze stolicy w celu poskromienia buntu.

A teraz ów Lord Gnojowica-Ubogi zmierzał w stronę Złej Hory, miast godła niosąc zmumifikowaną i wbitą na żerdź głowę znienawidzonego przez chłopstwo dziedzica Rozdroża, sztandary zastępując puklami włosów oskalpowanych własnoręcznie przez Ubogiego dzierżców - chłopi nazywali tę upiorną manifestację Chorągwią Ostateczną.

Za kilka godzin Chorągiew Ostateczna miała powiewać nad Złą Horą. A dzierżca tego zameczku, dysponując raptem dwudziestoma piechurami, dwoma kusznikami i wszystkiego pięćdziesiąt kamieniami, które mógłby zrzucić na atakujących z murów, nie miał najmniejszej ochoty podziwiać Chorągwi Ostatecznej z bliska.

Oracz spoglądał na łunę, która rozlała się po niebie, to znów mroczny skraj lasu. Nastało lato, czas żniw, zboże na polach było suche i paliło się błyskawicznie. Płomienie wyprzedziły pochód chłopskiej armii, już, już lizały mury Złej Hory, tylko czekać podmuchu, a popędzą dalej, prosto na dzierżcę, stojącego na skraju obsianych pól. Kto chciał się skryć w falującym morzu kłosów, próżna jego nadzieja - albo spłonie, albo poparzonego odnajdą chłopi, co w ostatecznym rozrachunku znaczyło tyle samo. Nie, jednak nie - dzierżca po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że wolałby spłonąć.

Znowu spojrzał w stronę lasu. Z nadzieją.

I ze strachem.

Płowa droga ginęła w czerni drzew, skręcając za potężną olchą i nurkując w las. Znał ten gościniec, podróżował nim wielokroć, ale na Boginię i jej Potomstwo, nie po zmroku! Kiedy tylko zaczynało szarzeć, każdy rozsądny człowiek przystawał, rozpalał ognisko, sowim pazurem kreślił dookoła siebie Krąg, wzmacniając to jeszcze proszkiem z suszonego tasznika, a jeśli kogoś było na to stać - również łuską ze smoczego grzbietu. Takie zabiegi zazwyczaj pomagały, choć bynajmniej nie zawsze - czasami znajdowano strzępy ubrania, czasem nawet strzępy samego poszkodowanego, który, niezdara, niedokładnie nakreślił Krąg. Ale jechać? - nie nigdy, tego unikał każdy, nawet największy chojrak. Podróżować przez Mrookbór nocą - nie, dziękuję, chybaście rozum postradali!

Widząc krwawą łunę, widząc łany kołyszących się na wietrze włóczni, cepów, kos i żerdzi, słysząc ponury, pełen fałszów zaśpiew tysięcy chłopskich gardeł, dzierżca Złej Hory nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że będzie jechał nocą. Inaczej: żegnaj głowo -jeśli będzie miał szczęście, jakaś prędka kosa szybko oddzieli kapitel od ciała, jeśli nie, Lord Gnojowica weźmie sprawy w swoje ręce - sprawy, a konkretnie najbardziej tępą z tępych kos i będzie piłował ruch za ruchem, cal po calu, metodycznie i bezlitośnie.

„Brrr... To już las lepszy" - pomyślał Oracz. - „Mimo że tam bazyliszki, jednorożce, że wiedźmy, duchy i tajemnicze cienie."

„I jeszcze ten bachor!" - irytował się dzierżca. Niechby go tylko zostawił na zamku, czarnej ciżbie na pożarcie! Nie miałby dokąd uciekać - jego pan, dziedzic Złej Hory, przebywający na dworze książęcym -a było to jedno z niewielu już bezpiecznych miejsc w Wertynie - osobiście obdarłby Oracza ze skóry.

„Jego pupil" - krzyczał w duchu dzierżca. - „Cholerny przybłęda. A pan nie lepszy -"zabawił się był onegdaj w wielkiego rycerza, pokazał szlachetny odruch, zabierając matkę z dzieckiem z jakiejś zapadłej wsi holijskiej, przywiózł, ale opiekować się, to już nie! Matką bachora, smukłą Veneth-Yien, owszem, ale matka miała smukłe nogi, jędrny biust i ogniste spojrzenie. Matką tak. Ale bachora zostawił dzierżcy - niechże ja się martwię!"

Chłopiec miał trzy lata, może trochę więcej, lecz już był ciężki i nieporęczny - Oracz miał poważne problemy, by usadowić go w siodle, zwłaszcza że dzieciak był bezwładny - miał silną gorączkę i co chwila tracił przytomność. Zdecydowanie opóźniał ucieczkę.

- Ha, trudno, mówi się. Trudno - powiedział Oracz głośno, dodając sobie otuchy. Dzieciak spał.

Dzierżca Złej Hory dał koniowi ostrogę i ruszył w stronę lasu.

„To nie będzie dobra noc" - pomyślał.

 

Rok wcześniej...

 

Stojąca samotnie kamienica była stara, mury poszarzały, płaskorzeźby zatarły się, malunki między oknami wyblakły, a jednak budynek wyglądał intrygująco.

Budził respekt.

Czarna postać przemknęła przez brukowaną ulicę i rozejrzała się na boki. Nikogo. Po zmroku niewielu miało chęć i odwagę spacerować po Arkonie. Postać zatrzymała się przed kamienicą, po chwili zastanowienia podeszła do drzwi. Dłoń w czarnej rękawicy ujęła kołatkę, która nagle zaskwierczała. Przybysz wiedział, że to kołatka magiczna, że mieszkańcy domu dostali właśnie komunikat „ktoś stoi u waszych drzwi", ba, oni już wiedzą, że ich gość nie jest zwyczajnym człowiekiem.

Lecz kim...? Pogrążony w cieniu przybysz zaśmiał się chrapliwie, nieludzko.

Ponownie załomotał kołatką. Po chwili zza drzwi dobiegł odgłos ciężkich kroków; dźwięki wskazywały na to, że dom wyposażony jest w stare, drewniane schody i kamienną podłogę.

- Kto tam? - zapytał ktoś zza drzwi.

Pytał pro forma, ot, siła przyzwyczajenia. Bo przecież nikt poza klientami nie przychodził do kamienicy.

- Mam sprhawę do Pana Vandemarha Crhoupa - zachrzęścił przybysz.

- Czas pana Croupa jest cenny. Bardzo... - zaczął stary, sądząc po głosie, odźwierny, lecz Cień nie czekał, tylko pospiesznie wsunął przez specjalnie do tego celu skonstruowaną szparę w drzwiach kilka rangardzkich złotych koron. Głos za drzwiami ucichł, słychać było tylko nieśmiałe szepty - to odźwierny liczył korony. Wynik musiał być zadowalający, bo oto szczęknęły ciężkie zamki, zazgrzytały masywne zasuwy i drzwi otworzyły się, jęcząc zawiasami.

- Zapraszam, jaśnie... hmmm - zaczął karzeł- -odźwierny i zaraz urwał, widząc, że przybysza żadną miarą nie można określić mianem „najjaśniejszego pana". Jeśli już, to „najciemniejszego" - ale to również nie brzmiało zbyt dobrze, dlatego po namyśle klucznik w ogóle zrezygnował z tytulatury.

- Zapraszam na pokoje! - odrzekł, w swoim mniemaniu bardzo przebiegle wybrnąwszy z niezręczności. Kiwając głową ruszył pierwszy, dłuuuuugim korytarzem. W lewej ręce karzeł trzymał świecznik, który w zestawieniu z jego nikczemnym wzrostem zdawał się olbrzymich rozmiarów.

- Tędy! - karzeł zakołysał świecznikiem, zadzwonił pękiem kluczy. Cień rozglądał się uważnie, popatrywał na stojące przy ścianach posągi, na kunsztowne obrazy i arrasy zdobiące ściany, na rozsiane po całym korytarzu trofea myśliwskie - począwszy od rogów jelenia, na łbie harpiuna skończywszy. Na końcu łowieckiego szpaleru, za uchylonymi drzwiami wieńczącymi korytarz, widać było przytłumione światło.

Zatrzymali się przed drzwiami do obszernej sali; karzeł skinął głową na przybysza sam zatrzymując się przy drzwiach, które skwapliwie zamknął, kiedy Cień wszedł do środka. Sala był duża, kolista, wypełniona książkami. Drwa wesoło skwierczały w kominku, ogrzewając i oświetlając pomieszczenie. W fotelu, stojącym nieopodal paleniska, siedział mężczyzna o obfitym białym zaroście i krzaczastych brwiach. Zarejestrowawszy wejście Cienia wstał, acz bez wielkiego pośpiechu.

- Vandemar Croup - przedstawił się starzec. - A pan to, jak sądzę...

- Cień - odparł Cień. - Po prhostu. Kontaktowaliśmy się wcześniej listownie.

Croup zachichotał.

- Barhdzo dobrhy awatarh - pochwalił przybysz, spoglądając na starca. - Nadzwyczaj prhofesjonalnie wykonany. Cóż, postęp... Lecz ja, mimo wszystko nie lubię ghadać z awatarhami. Wolałbym...

- To najlepszy awatar, jaki mam - wyjaśnił Croup.

- Zwykle robi bardzo dobre wrażenie. Pan rozumie: siwe włosy, zmarszczki, broda i wreszcie ten niski, poważny głos. To się automatycznie kojarzy z mędrcem, z profesjonałem, rzeczowym i niebylejakim. Klienci go bardzo lubią, a ja staram się wychodzić naprzeciw ich potrzebom. W tych ciężkich czasach trzeba do klienta frontem. Ale ja, panie... Cień, mam taką zasadę, że, no cóż, z klientami rozmawiam za pomocą takich czy innych awatarów. I w pańskim przypadku nawyków zmieniać nie zamierzam. Zwłaszcza że pan - tutaj Vandemar Croup zaśmiał się gwałtownie - sam również nie stawił się osobiście.

Cień zbliżył się do niego, rosnąc nagle.

- Myślisz, że ta maskarhada pomogłaby ci, gdybym chciał dowiedzieć się, jak naprhawdę wyglądasz? Myślisz, że oszukałbyś mnie przy pomocy tanich sztuczek? Mnie? Mnie?!!!

Awatar Croupa był rzeczywiście perfekcyjny; przestraszony mrugał powiekami, bladł i sapał ciężko.

- Myślę - powiedział słabym głosem, który lekko drżał - że przyszliście do mnie, Cieniu, bo potrzebujecie moich usług. Dlatego proponuję porzucić niepotrzebne swary i przejść do meritum.

Cień zatrzymał się w pół drogi do starca.

- Rhacja - potaknął, uspokajając się w jednej chwili. - Potrzebuję cię, celna uwaga. Potwierhdzająca, że jesteś niegłupi, Crhoup. Dobrze... Zadanie nie będzie łatwe.

- Sprawy trudne załatwiamy od ręki. Niemożliwe w tydzień - siwobrody, uśmiechając się chytrze, wyrecytował maksymę, z której znano Yandemara Croupa w całej Arkonie. - Tyle że nie jestem tani...

- Dostanieszsz, ile chceszsz, Crhoup - zasyczał Cień, gestem ucinając wszelkie dyskusje. - Tylko znajdź mi dziecko. Małego, niepozornego chłopca...

Przybysz nachylił się nad awatarem i długo szeptał mu coś na ucho.

- To niemożliwe! - wykrzyknął wreszcie białobrody.

- Zbyt mało danych, zbyt mało szczegółów. Szukanie igły w stogu siana to przy tym fraszka... niemożliwe!

- A zatem tydzień? - Cień zachrapał, a Croup dopiero po chwili zorientował się, że jego klient się śmieje. - Nie, dam ci więcej czasu. Powiedzmy... rok.

To rzekłszy odwrócił się, zafurczał powłóczystym płaszczem i wyszedł z sali nie czekając na odpowiedź.

Wiedział przecież, że Croup tak czy owak się zgodzi. Tyle złota, ile ważyć będzie znalezione dziecko - któżby zrezygnował z szansy tak znacznego zarobku. Z pewnością nie Yandemar Croup, chciwiec-najmita, gotów za pieniądze pozbawić życia króla Rangardu - czego, jak głosiły plotki, dokonał już dwukrotnie.

Cień przemknął przez korytarz i nie spojrzawszy nawet na karła, wyszedł na zewnątrz, trzaskając drzwiami. Noc była już w pełni. Padało. Czarna szata opadła na mokrą kostkę bruku. Znad porzuconego ubrania wzbiła się olbrzymia wrona, która uniósłszy się w niebo pofrunęła na południe, gdzieś w kierunku Holii.

Dwa kamienne maszkarony siedzące na gzymsie kamienicy Vandemara Croupa zwróciły ku sobie głowy i ze zdziwieniem łypnęły czerwonymi ślepiami.

 

Kilka dni później...

 

- Dziecko? - Juan Bellodevici prychnął i z niechęcią pokręcił głową. Spojrzał najpierw na Irmę Cobotaryu, potem na braci - krasnoludy: Traala i Falaara, wreszcie zawiesił wzrok na wilkołaku. Faun był zmęczony przymusową tułaczką. Los zaprowadził ich do Arkony, miasta-molocha, zwanego przez niektórych stolicą Czemnokreiny. Arkona co prawda w ciągu ostatniego stulecia podupadła w ślad za Rangardem, który jako byt administracyjny trzeszczał i rozpadał się w szwach, niemniej miasto wciąż pozostawało olbrzymie i ludne. Można w nim było odpocząć, można też było nieźle zarobić - a na fachowców pokroju Juana i jego kompanów popyt był szczególny. Rozleniwiona ludność straciła odwagę i zapał do działania, lecz wciąż gotowały się w niej najbardziej ludzkie uczucia: złość, zazdrość i nienawiść. Dobrze by jednak było, żeby za Arkończyków przysłowiową mokrą robotą zajmował się kto inny, najemny zbir, „łotr, birbant i wagabunda", a już najlepiej „nieludź", czyli mutant, pochodzący z okolic którejś z Bram. „Bo to, panie, wiadomo, co złego, to bez te nieludzie szkaradne!" - powiadali mieszkańcy Arkony, a drugą ręką szperali po sakwach, sprawdzając, czy stać ich na usługi „nieludzi". Zleceniodawca - według specyficznej arkońskiej moralności pozostawał czysty, nie nurzał wszak rąk we krwi, nie topił ciał w okolicznych jeziorach. A że władza państwowa osłabła, zaczynając się i kończąc tylko na władztwie podatkowym, to i zleceniodawców przybywało lawinowo. Niejeden wietrzył szansę zmiany skostniałych, blokujących awans społeczny układów. Ot, jakiś urzędnik pójdzie do piachu, spłonie jakaś karczma, złupią i obedrą ze skóry kupca handlującego tkaninami, wtedy na rynku zrobi się miejsce dla mnie -myśleli zleceniodawcy. Lecz ich ofiary, spostrzegłszy, że państwo ich nie obroni, zaczęły bronić się same.

Rzecz jasna nie osobiście, pospolity Arkończyk wiedział tyle, że miecz zazwyczaj ma dwa ostrza, i można się nim skaleczyć. Trzeba było skorzystać z usług... najemników, oczywiście! W ten sposób rósł jeszcze popyt na tych, którzy biegle władali bronią, a sektor usług ochroniarskich wbrew powszechnej recesji i marazmowi rozwijał się, kwitł. Juan ze swą kompanią przebywali w mieście ledwie półtora miesiąca, a już zdążyli dostać kilka dobrze płatnych zleceń. „To eldorado!" -piał Traal w zachwycie, a Falaar wtórował mu radosnym śmiechem, z entuzjazmem pobrzękując monetami. Juan Bellodevici, którego trzos schudł niebezpiecznie w wyniku ucieczki z Boregandu, też nie posiadał się z radości. Dlatego, kiedy klient, który właśnie przed nimi siedział, stwierdził, że trzeba będzie Arkonę opuścić, faun skrzywił się nieznacznie.

- Mam szukać dziecka? Chłopca? W Wertynie? - mruczał. - To jakiś miesiąc drogi od Arkony. Będzie to nic innego, jak szukanie igły w stogu siana. A Wertyn, wiadomo - niespokojna okolica.

Starzec, który przyszedł do nich ze zleceniem, tylko się uśmiechnął i pokiwał głową. Jego oczy wyglądały tak, jak gdyby pamiętały początki, Arkony, jakby wszystko już w życiu widziały i nic nie było w stanie ich właściciela zaskoczyć. Zmarszczki przecinające czoło były głębokie jak górskie wąwozy.

Starzec pachniał lasem.

- Igła w stogu siana... - powtórzył Juan, znów zezując na towarzyszy. W ich twarzach szukał wskazówki - jaką decyzję podjąć, przyjąć zlecenie czy ofertę odrzucić? Traal jak na złość odwracał głowę, wielce zajęty czymś, co zauważył pod powałą, Hayd wcisnął się w najbardziej mroczny z możliwych kąt izby, tak że prawie nie było go widać, a Falaar przysłonił oczy wielkim, drewnianym kuflem. „Jak on długo może pić? Kufel już próżny!" - krzyczał w duchu Juan, ale wiedział, że to on jest przywódcą, pozostali zrobią to, co im rozkaże. No, może z wyjątkiem Irmy. Zerknął w jej stronę - nie unikała, tak jak pozostali, jego spojrzenia. Jej poważne oczy, oczy, w których faun utonął od pierwszego wejrzenia, kryły jednoznaczną odpowiedź.

Sakiewka, którą postawił przed Juanem starzec, kryła ją również, jej zawartość była wystarczającym magnesem. „Góra pieniędzy" - gorączkował się faun. -„A jeśli, jeśli nam się powiedzie i odnajdziemy bachora

- drugie tyle!"

- Dobrze! - Juan skinął głową i szybkim ruchem sprzątnął ze stołu ciężką, wypełnioną złotem sakwę. - Bierzemy tę robotę! Teraz szczegóły. Wskazówki. Wszystko, co mogłoby nam pomóc.

Starzec uśmiechnął się dobrotliwie. Położył na dębowym blacie zrolowany plik starych pism i map. Piątka najemników pochyliła się nad stołem.

 

Kilka kolejnych dni później...

 

- Bajki, bajki! Juan Bellodevici, szczwany lis, uwierzył w bajki! - burczał Traal, kołysząc się w siodle. Jechali szerokim traktem, wiodącym z Arkony na południowy zachód. Wiał lekki wiaterek, a słońce świeciło im prosto w oczy.

- Eposy o szlachetnych rycerzach, którzy przygarniają wiejskie kapłanki, co to im się przez przypadek dziecko urodziło. Źli wieśniacy wygnali rozpustnicę ale światły wielmoża się nad nią ulitował! - grzmiał krasnolud. - Ha, jeśli faktycznie tak było, to nie ze szlachetności, ale przez to, że ta, jak jej tam, Veneth-Yien, co po naszemu znaczy Wiosenny Wiatr, pewnikiem ładna jak jasna cholera. Kobitę pewnie wziął był na wielkoksiążęcy dwór, a malca zostawił w jednym ze swoich zameczków - niech się nie pęta pod nogami, niech nie przeszkadza, kiedy jaśnie rycerz będzie z jego mamą ten, tego - Traal chrząknął znacząco.

- Cicho - skarcił go Hayd. Księżyc był w nowiu i wilkołak przechodził właśnie fazę ludzką, mógł więc bez przeszkód, tak jak pozostali, podróżować konno. - Klient płaci, klient wymaga.

- Wymaga, no właśnie! - wsparł brata Falaar. - Nie wydaje wam się, że trochę te wymagania dziwne? Tajemnicze? Przyprowadzić dzieciaka do Olchowego Jaru - gdziekolwiek to jest. Tam będzie czekała druga część zapłaty. Oby nie okazała się nią strzała w plecy.

- Przesadzasz, jak zwykle - skrzywił się faun. - Chociaż stary rzeczywiście był dziwny. Niby człowiek...

- A jednak człowiekiem nie był - wtrąciła nereida.

- Przypominał ożywiony posąg kuty w skale albo raczej wiekowe drzewo. Wyglądał na kogoś, kto pamięta czasy, gdy Arkona była jeszcze pastwiskiem dla turów.

- Tak - pokiwał głową Juan. - Ale płaci uczciwie. Dlatego i my naszą robotę musimy wykonać najlepiej, jak potrafimy.

- No ale jak to zrobić? - Traal skubał brodę i pluł na boki pestkami dyni. - Mało wiemy. Ot, kapłanka w jednej z holijskich wiosek, nieopodal góry Aganda, urodziła dziecko, czego pod żadnym pozorem robić nie powinna. Krewcy górale wygnali dziewkę ze wsi, ledwie przyszło rozwiązanie. Ta poszła na tułaczkę, błąkając się po całej Holii - nikt jej nie chciał, nikt jej nie żałował, dopiero jakiś szlachcic wertyński przejeżdżając tamtędy dziewkę przygarnął i razem z dzieckiem do Wertynu uwiózł. A dalej - kamień w wodę, nie wiadomo, dokąd pojechali. A my, trzy lata od tamtych zdarzeń, mamy znaleźć jej dziecko? Toż przecie mogło zemrzeć dziesięć razy.

- Stary zarzekał się, że chłopiec żyje... - przypomniał Juan.

- Wertyn niespokojny - powiedziała poważnie Irma Cobotaryu. - Wrze tam jak w garnku zawieszonym nad paleniskiem. Pytanie, kiedy para wysadzi pokrywkę.

Nereida przeczesała palcami długie włosy.

- Spotkałam w Arkonie jednego możnego pana, co z Wertynu właśnie przybył. Wspominał, że czerń podnosi głowy, że niepokoje, że on już do Wertynu nie wraca... W tym tyglu ktoś miesza, ktoś mąci.

- Przeklęty - krzyknęli jednocześnie Traal i Falaar.

- Wertyn to kraj rolniczy... - Juan podrapał się w głowę. - Odkąd Rangard podupadł, to stamtąd, jak słyszałem, idzie zboże do Arkony. Żeby sprostać rosnącemu zapotrzebowaniu, tamtejsi dzierżcy cisną chłopów okrutnie. Nietrudno tam mącić...

Juan już czuł, że zlecenie starca nie będzie przyjemną, krajoznawczą wycieczką. Oczyma wyobraźni widział bunt rozprzestrzeniający się jak zaraza, eksplodujący jak uśpiony krater. Widział masy chłopstwa, które niby lawa rozlewają się po całym kraju, palą, niszczą i mordują, a ich potędze nikt nawet nie będzie się przeciwstawiał. Oczyma wyobraźni ujrzał las pali i szubienic, czarne place po spalonych domach i głodującą -z braku dostaw zboża - Arkonę.

Wyobrażenia fauna były, jak się później okazało, bardzo bliskie prawdy.

- A stary gadał „uważajcie, nie będziecie sami" - Traal przypomniał o kolejnych potencjalnych kłopotach.

- Chłopca będzie szukał ktoś jeszcze. - Irma również pamiętała słowa siwowłosego. - Ktoś, kto nie cofnie się przed niczym, byle osiągnąć cel. Trzeba mu będzie przejść po waszych trupach, to przejdzie. Dla niego i jego pachołków życie ludzkie nic nie znaczy. Strzeżcie się. Póki co, on nie może działać bezpośrednio, nie przypuszczam nawet, by sam fatygował się do Wertynu. Ale przyśle swych ludzi, takich samych jak on - o czarnych sercach i czarnych myślach. Nawet te jego pionki są śmiertelnie niebezpieczne. Właściwie to nie pionki, to figury. A on gra czarnymi...

- Nie podoba mi się to - mruczał Juan. - Czuję, że wkładamy palec pomiędzy ciężkie drzwi a futrynę z brązu. Szpara jest wąska, a wicher miota skrzydłem drzwi. Baaardzo mi się to nie podoba...

Najemnicy, krok za krokiem, podążali w stronę Wertynu.

Nadchodziła zawieja.

 

Wschodni Wertyn, wrzesień roku 990, Ery Aganda

 

Las był straszny, po prostu straszny, pełen przerażających hałasów i złowrogich kształtów. „Za dnia człowiek może się czuć jego panem" - myślał dzierżca. -„Ale mrok oddaje bór we władanie zwierząt. I potworów."

Blade światło tu i ówdzie przedzierało się przez gęstwę gałęzi, wypełniając knieję upiornym blaskiem. Księżyc okolony był czapą światła. Do pełni zostały dwa dni.

Oracz cwałował gościńcem, co i rusz dając koniowi ostrogę. Droga to zwężała się, kiedy kępy bujnych zarośli zachłannie wyciągały w stronę jadącego swoje pędy, to znów robiła się szeroka, gdy dzierżca przejeżdżał przez dębowe gaje. Mleczny obłok zalegał nad traktem.

„Duchy" - pomyślał Oracz. Ciarki przeszły mu po plecach. - „Nie, nie, to mgła. Zwyczajna mgła" - uspokoił się zaraz, wjeżdżając z impetem w wilgotną chmurę. Złudzenie. Kolejne złudzenie. Las bawił się z nim w kotka i myszkę, wodził za nos, igrał z oszalałymi zmysłami. Raz Oracz przysiągłby, że przy drodze na skraju ubitego gościńca widzi żebraczkę, ba, słyszał nawet jej lament... Ale to był pień, tylko pień zmurszałej brzozy, porośnięty peleryną powojów. Z kolei gałąź sosny tak udatnie imitowała buntowniczą kosę, że dzierżca zaatakował ją gwałtownie i dopiero post factum zdał sobie sprawę z pomyłki. Najgorsze było jednak uczucie, że ktoś go śledzi, że ktoś krok w krok podąża za nim. Czuł się bez przerwy obserwowany, a bał się tak bardzo, że gotów był przysiąc, że to ów las ma duszę, rozum i nade wszystko oczy, wiele, wiele par oczu, które pilnie rejestrują każdy ruch dzierżcy. No bo kto w tej głuszy by na niego patrzył?

- Śmierć - wyszeptał Nor-Yian przez sen. Dzierżca o mało nie zemdlał, w następnej chwili

chciał uderzyć chłopca, skarcić, skatować, rzucić w krzaki - niechże sam się o siebie troszczy.

- Chyba powoli wariuję - mruknął. - A właściwie to nie powoli. Szybko jak jasna cholera. Gdzież ta leśna stanica? Niedaleko przecież była, niech ją, tfu, Przeklęty. Tam doczekam brzasku!

Nad głową Oracza zahukała sowa. W mroku nocy zaświeciły oliwkowe oczy. Dzierżca żgnął konia ostrogami, ponaglony rumak przyspieszył. Gdzieś w oddali zawył wilk. Oracz poczuł, jak ogarnia go przerażenie. Nie wierzył w zabobony, w te wszystkie głupie historie, którymi karmili lud wędrowni guślarze, plotąc o potworach, demonach i upiorach, o czarownikach, o smokach. .. i o Królu Olch. Oracz nie wierzył, a przynajmniej nie chciał wierzyć w magię.

Lecz z drugiej strony... widział kiedyś, jak mały Nor-Yian, ten sam, którego wiózł w siodle, bawił się jabłkami. Kilka sporych, rumianych owoców wirowało w powietrzu dookoła chłopca, który siedział na schodach wiodących do zamkowej kuchni i śmiał się perlistym śmiechem. Jabłka wirowały wciąż szybciej i szybciej.

Kiedy tylko dzieciak spostrzegł Oracza, wszystkie owoce runęły na schody, pomyślałbyś, niezgrabne dziecko upuściło pełny koszyk i stąd całe zamieszanie.

Ale dzierżca obserwował chłopca od dłuższej chwili i widział kwitujące jabłka bardzo dokładnie. Co to było, jak nie magia? No, co?

„Gorzałka" - skarcił się w myślach. - „To był nadmiar gorzałki poprzedniego dnia. Chłodnej. Pitej w dużych glinianych kubkach. Zagryzanej kwaszonymi ogórkami i soczystą karkówką. Dwa dni trzymała cholera, psia jej mać. Od razu widać, że towar ściągany ze wschodu... A ty, Oracz, nie wariuj. Spokojnie!" - monologował w myślach jeździec.

A jednak to złowrogie wycie... Wilk? A może wil-kołak? Słyszał, całkiem niedawno, jak baby w kuchni opowiadały sobie o lesie. O tym, że w gąszczu widziano wilkołaki. I inne monstra. „A nie dalej jak trzy tygodnie wstecz" - przypomniał sobie słowa starej, grubej posługaczki - „kilku drwali zaginęło w lesie. Ni widu, ni słychu. Nawet kości nie znaleźli. Kamień w wodę. Albo jakieś monstra ich zjedli na wieczerzę, albo Król Olch uniósł w zaświat."

A ci gajowi z Jodłowej Stanicy, której teraz Oracz z takim utęsknieniem wypatrywał? I oni, zdaje się, wspominali, że las ostatnimi czasy niebezpieczny. Że coś wisi w powietrzu. Że znajdują dziwne tropy.

- Tfu, do stu wężowych jaj! Nie ma żadnych potworów! Ani duchów! Ani upiorów! Ani Króla Olch! - wykrzyczał desperacko Oracz, budząc z gorączki Nor-Yianu. Znów ukłuł konia ostrogą i jak wiatr pomknął przed siebie.

Drzewa, a zwłaszcza czarne olchy, których w tym lesie było mnóstwo, obserwowały dzierżcę uważnie.

 

Pół roku wcześniej.. i

 

Na skraju obszernej leśnej polany stała niewielka chatka, kryta strzechą. Obok domu rozciągały się zabudowania gospodarskie - mała stodoła, obórka na dwie krowy i kilkanaście owiec, chlew, w którym wesoło chrumkała maciora, ciesząc się młodymi prosiętami, wreszcie rozgdakany kurnik. Wszystko to należało do Mirna Sochy. Mirno był to chłop niegdyś pracujący w majątku dziedzica Złej Hory. Jednakże niemal niewolnicza harówka i odrabianie kilkunastu dni pańszczyzny na tydzień prędko mu zbrzydły. Dlatego pewnej nocy, gdy księżyc był w nowiu, zabrał żonę, syna, cały swój majątek, a i trochę majątku należącego do dziedzica -jakieś srebra, narzędzia, kilka owiec, ot, co wpadło w ręce - i tak wyposażony, uciekł. A żeby nikt go nie ścigał, uciekł do lasu.

Od tamtej chwili minęło prawie dziesięć lat. Mirno był wolny, pracował dla siebie, dni nadal spędzał w polu i w obejściu, lecz było to jego pole i jego Obejście -co napełniało Sochę niebywałą dumą. A jednak wciąż "pamiętał o ostrym batogu dzierżcy i wciąż co rano przeklinał tak dziedzica Złej Hory, jak i Oracza. Kiedy tylko kogut zaczynał swe pienia, Mirno Socha warczał, marszczył krzaczaste brwi i wygrażał pięściami w kierunku Złej Hory. Tego ranka wstał lewą nogą, więc do standardowej wiązanki dorzucił jeszcze kilka grubych przekleństw i pikantnych złorzeczeń.

Nie tylko Mirno miał kiepski poranek - jego kogut również. Piał inaczej niż zwykle, chropowato i fałszywie. „Pójdzie na rosół" - pomyślał Socha, zasłaniając uszy.

- Tato, tato - drzwi od izby otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadła córka Sochy. „Urodzona na wolności" - pomyślał z satysfakcją. Dziewczynka niosła coś w rękach. Podniosła swą zdobycz wyżej i wtedy Mirno spostrzegł, że to jajko.

Duże. Nakrapiane brudnobrązowymi plamami, o beżowej skorupie. Na pewno nie kurze.

- Tato, nas kogucik zniósł jajecko - powiedziała dziewczynka, chichocząc. Mirno również się roześmiał i potargał czuprynę córki.

- Koguty nie znoszą jaj - powiedział poważnie. - Tylko kurki. A takie jajka - zaśmiał się znowu - znoszą do domu małe, niegrzeczne dziewczynki, które chcą zakpić ze swojego taty!

Córeczka, o dziwo, nie odwzajemniła uśmiechu. Nadąsana spuściła oczy.

- A właśnie, ze zniósł! Sama widziałam. Zniósł! - Mówiła poważnie, ale Mirno tylko się śmiał. Dziewczynka, obrażona na cały świat, wybiegła z izby, hen w las, unosząc swoje cenne znalezisko. Nie to nie, nie chcą uwierzyć, ich strata, schowa skarb i jajko, jakiego jeszcze nie było, będzie tylko dla niej! Tylko dla niej! Biegła tak w las długo, aż z upływem czasu dziwne jajko przestało ją interesować, coraz częstsze były natomiast myśli o smakowitym obiedzie. Wreszcie, stoczywszy ze sobą walkę, zawróciła do domu, kryjąc przedtem swoje jajko, swój skarb, pod kępą zeschłej trawy, w dziupli zwalonego dębu. Obiecała sobie, że po obiedzie wróci...

Obiad rzeczywiście był pyszny i syty, a potem trzeba było zabrać się do pracy, pomagać rodzicom. A potem przyszedł wieczór, kolacja... A potem noc i słodki sen. Dziewczynka zapomniała o dziwnym jajku. Kiedy po kilku dniach przypadkiem zajrzała na polanę, na której leżał zwalony dąb, z jajka została tylko rozłupana skorupka. „Pewnie dobrał się do niego jakiś lisek. Albo ptaszek" - pomyślała i pogwizdując pobiegła w stronę domu.

 

//„Bassilicus", zwany pospolicie imieniem Bazyliszka, względnie Katurnikiem, to stwór ze wszech miar ohydny i obmierzły, będący przeciw naturze występkiem. Hibryda takowa to kogut, któremu jakimś sposobem wrażono żabie ślepia i viperowy ogon, co z rzyci sterczy. Strzeżże się Bazyliszka, bo gad ów wzrokiem potrafi razić śmiertelnie, a i oddech jego nie lepszy -a to ze względu na jadowitą jego smrodliwość. [...]

Bassilicusa wywołasz klątwę w złą godzinę wypowiedziawszy - kto bliźniemu złorzeczy, niechże ma w pamięci te słowa! Bo ów monster -jak i wszelkie inne - jednego potrzebuje, by zaistnieć - złego człowieka mianowicie.

Jakże się one Kapturniki rodzą? Ano z jaja koguciego. Jajo to duże jest niby jabłko, ale od jabłka cięższe, nakrapiane plamami brązu. A rosną, cholery, szybko nadspodziewanie. Dwie niedziele od wylęgu, latać poczynają. [...] Od szóstego miesiąca co większe i bardziej agresywne okazy zaczynają polować na ludzi.\\

„Podróże do Piekieł Dawnych - Rzecz o potworach Wertynu. Leksykon." Zebrał i posłowiem opatrzył Matheas Thumors

 

Wschodni Wertyn, wrzesień roku 990 Ery Agancla

 

Plądrowanie Złej Hory trwało w najlepsze. Zamek otworzył buntownikom swe podwoje bez walki, niby zrezygnowana kobieta, którą dopadło kilkudziesięciu niewyżytych żołdaków. Jak kobieta, która zdaje sobie sprawę z ponurego faktu, że jakakolwiek próba oporu kosztować ją będzie życie - a więc, kalkuluje, w ostatecznym rozrachunku, lepiej stracić honor, lepiej zagryźć zęby i schować dumę gdzieś bardzo głęboko. Bez honoru można przecież żyć, bez głowy - w żaden sposób. Tak więc i Zła Hora rozwarła swe bramy w oczekiwaniu na gwałt, z nadzieją na dalsze życie.

Gwałciciel - chłopska armia - okazał się być wyjątkowo brutalny i krwiożerczy. Przez bramę w obręb murów wtargnął zwarty klin buntowników, który niby taran parł dalej i dalej w głąb zamku. Dotarłszy do dziedzińca, kolumna atakujących rozlała się i wypełniła Złą Horę krwią, ogniem i nienawiścią. Nieliczna ludność dworska była poniewierana, mordowana, a przedtem -jeśli trafiło na kobietę lub młodego chłopca - bezlitośnie gwałcona. To, co znaleziono w zamkowych spichlerzach i piwnicach, zjedzono i wypito, a że Zła Hora słynęła z doskonałych win, buntownicy nabrali jeszcze większego animuszu, mordując i gwałcąc na coraz to wymyślniejsze sposoby.

- Dać chłopom wypitki - mruczał Falaar do swego brata. - To jak pożar gasić oliwą.

Traal potaknął, rozejrzał się, czy w pobliżu nie ma żadnych buntowników i ocierając sperlone potem czoło, sapnął:

- Nigdy bym nie pomyślał, że przyjdzie mi wojować ramię w ramię z taką hałastrą. Ha, i to na nas mówią „nieludzie"!

Juan Bellodevici palnął oba krasnoludy w tył głowy.

- Ciszej - warknął. - My dla nich jesteśmy kamraci, cudzoziemscy bracia broni, na całym świecie szerzący ideę walki klasowej i buntu przeciw zgniłemu porządkowi i tyranii pieniądza. Lepiej, żeby przedwcześnie nie pokazało się, że szukamy tutaj zgoła czego innego.

- Przeciw władzy pieniądza, też coś! - Traal zaśmiał się rubasznie, otwierając uderzeniem topora masywne drzwi do jednej z zamkowych komnat. Nie wszyscy, jak się okazało, poddawali się bez walki. O, na przykład dziewka, którą znaleźli za rozłupanymi Traalowym toporem drzwiami. Nie dość, że zablokowała wejście, to jeszcze teraz straszyła ich lekkim mieczem, blada niby ściany komnaty, przygotowana na śmierć, ale na śmierć w walce. Była wszak kobietą dzierżcy i jako taka nie mogła liczyć na pobłażanie wśród buntowników. Oni wiedzą, a jeśli nawet jeszcze nie, to ktoś z zamkowych oportunistów, onegdaj uniżony sługa dziedzica Złej Hory, dziś zagorzały orędownik rabacji, zaraz szepnie słówko komu trzeba. Wtedy uległość nic nie da. Będą ją, tak jak to m...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl