[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Iris Johansen
Gwiazdko złocista,
gwiazdko jasna
Rozdział 1
- Oby tylko wszystko dobrze poszło - wyszeptała
Elizabeth. W oczach miała łzy. Mała awionetka stała na pasie
startowym. - Och, Jon, czemu on musi lecieć? Jon objął i
przytulił dziewczynę. Starał się ją uspokoić:
- Cii. Wiem, że ciężko ci rozstawać się z nim. Mnie także.
- Odchrząknął wzruszony. - Pamiętaj, że mogłaś przecież
powiedzieć „nie". Decyzja należała do ciebie. Jeśli chcesz...
mogę jeszcze zadzwonić do biura i powiedzieć im, że
zmieniłaś zdanie. Że myślisz, że to nie jest najlepsze wyjście.
- Ja... och, sama nie wiem - Elizabeth patrzyła, jak
awionetka wzbija się nad pustą płytę lotniska i powoli niknie
w oddali. - Andrew jest jeszcze małym dzieckiem, ma
zaledwie pięć lat... Może to za wcześnie...
- Nie. W tym wypadku „później" znaczyłoby „gorzej" -
Jon starał się mówić łagodnie, lecz stanowczo. - Kochana
moja, przecież chcemy tylko jego dobra, prawda?
- O, tak - Elizabeth uśmiechnęła się smutno. Usta jej
drżały. - Ale... chciałabym być z nim... Na wypadek, gdyby
mnie potrzebował...
- Kochasz go, nawet zbyt mocno.
- Oczywiście, że go kocham. To mój syn, moje dziecko -
zmrużyła oczy. Na koniuszkach rzęs lśniły łzy. - Och, Jon, on
jest... taki inny. Taki uczuciowy, wrażliwy... - potrząsnęła
głową i znowu smutno się uśmiechnęła. - Myślę jak każda
matka. Przecież wiem, że wszystko będzie dobrze. Gunner
będzie nad nim czuwał. Wiesz, czasami mam wrażenie, że nie
wiem już, który z nich jest dzieckiem. Może to Andrew będzie
czuwał nad Gunnerem? Powinnam zaufać niani. Ona się nim
zajmie. Zdaje się, że jest kobietą bardzo rozsądną?
- O, tak. Na Quenby Swensen można polegać. Zobaczysz,
ona wywrze na nich obu zbawienny wpływ. Jestem tego
pewny.
- Śmiejesz się? Dlaczego? Czy jest coś, co powinnam o
niej wiedzieć?
- Ankieta biura Clanad wykazała, że Quenby Swensen to
nader niezwykła dziewczyna. Otóż ona... - urwał i wzruszył
ramionami. - No dobrze, wiem, że nie interesują cię badania
genetyczne. Po dziś dzień pamiętam twoje oburzenie, gdy
swego czasu przekonywałem cię, jak wyjątkową bylibyśmy
parą. - Ciemne oczy Jona błysnęły przekornie. - Później
zresztą okazało się, że prognozy biura były absolutnie
słuszne...
- Zaraz, zaraz. Czy Gunner wie o wynikach ankiety?
- Ależ oczywiście. Jest przecież członkiem zarządu.
Dostęp do informacji nie jest dla niego żadnym problemem.
Wiem, że bardzo go to zainteresowało... No, na tym
poprzestańmy.
Elizabeth westchnęła głęboko.
- W takim razie, niech Bóg ma w opiece Quenby
Swensen. Ten chłopak jest nieobliczalny. Jak już raz coś sobie
wymyśli, nikt i nic go nie przekona. Może się okazać
najczulszym i najbardziej oddanym przyjacielem. A
jednocześnie niepodobna na niego liczyć. Przychodzą mu do
głowy najdziksze pomysły.
- Quenby Swensen będzie dla niego godnym
przeciwnikiem. O, ona lubi stawiać czoła wyzwaniom. To
dlatego wybrano ją do opieki nad Andrewem - Jon wziął
Elizabeth pod rękę i poprowadził ku stojącej opodal
wytwornej limuzynie. Widząc, że nadchodzą, szofer zapalił
silnik. - Kochana, muszę powiedzieć, że i ty nie należysz do
potulnych. Poślubiłaś mnie przecież.
- I nigdy tego nie żałowałam. Nigdy, ani przez chwilę -
uśmiechnęła się. Obejrzała się przez ramię; samolot zniknął
już w chmurach. - Dobrze robimy, prawda, Jon? Proszę,
powiedz mi to. On jest jeszcze taki mały. Życie nie było dlań
zbyt łaskawe.
- Tak, wiem - Jon otworzył drzwi samochodu. - I nigdy
nie będzie. Zbyt jest podobny do ciebie, kochana. - Oczy miał
poważne, niemal smutne. - Ale ma nas oboje. Nie
zawiedziemy go. Ani Gunner. A teraz nie pozostaje nam nic
innego, jak tylko czekać.
- Czekać... - powtórzyła cicho. Pokiwała głową.
Wiedziała, że będzie to trwało długo, bardzo długo. I że
będzie jej trudno - nawet z Jonem u boku. Po chwili dodała z
namysłem: - Ale przynajmniej będzie mógł pobyć trochę w
Mill Cottage. Cóż, beze mnie... lecz zawsze jednak. Od dawna
pragnęłam, żeby zobaczył mój stary dom. A... gdzie spotkają
pannę Swensen?
- Samolot zabierze ją po drodze, w Zarbondal. Quenby
dopiero co zrezygnowała z zajmowania się synkiem premiera.
- Jon zmarszczył brwi. - Powiedziałbym: w samą porę.
Atmosfera kół rządowych... no, ma też swoje minusy. Założę
się, że po przeżyciach ostatnich dwóch lat panna Swensen z
radością odetchnie w Mill Cottage. Zarbondal dało jej nieźle
w kość, wiem coś o tym.
- Czemu wcześniej nie rzuciła tej posady?
- To bardzo przyzwoita dziewczyna. Została ze względu
na dziecko. Chłopiec jest głuchy; kiedy przyszła, był
dosłownie na progu katatonii.
Elizabeth spojrzała na męża zaskoczona.
- I ona mu pomogła?
- Tak. Pomogła mu, i to bardzo. Chłopak radzi już sobie
całkiem nieźle. - Jon pochylił się i miękko pocałował żonę w
usta. - Zobaczysz, pomoże też Andrewowi. Jest silną, godną
zaufania dziewczyną. Możemy na niej polegać.
- Dobrze, spróbuję - Elizabeth przytuliła się do Jona.
Potrzebowała tego wielkiego mężczyzny o łagodnych
dłoniach. Potrzebowała jego obecności, jego siły, jego ciepła.
Jego miłości. Skoro on zaufał Quenby Swensen - to i ona jej
zaufa. Jon kochał syna nie mniej niż ona sama i tak jak ona
pragnął jego dobra. - Mam nadzieję, że wie, co ją czeka. Co
jej powiedziałeś?
- Raczej niewiele. Zostawiłem to Gunnerowi. Liczę na
jego delikatność. Elizabeth wolno pokręciła głową.
- Delikatność Gunnera? Biedna Quenby. Nie wie, jak
brutalny czeka ją wstrząs.
Ten facet to kompletny wariat!
Quenby z przerażeniem patrzyła przez okno. Biegł przez
lotnisko pod ogniem dwóch karabinów maszynowych
umieszczonych wysoko na dachu wieży kontrolnej. Tylko
szaleniec mógłby się na to odważyć. Tylko, wariat mógł
myśleć, że mu się uda.
Kilka chwil przedtem na lotnisku wylądowała biała
awionetka - wbrew zakazom z wieży kontrolnej, opanowanej
przez guerillas. Zaraz też poderwała się szybko w górę, a na
pasie startowym został ten jasnowłosy pomyleniec. Przez
moment stał bez ruchu, przeraźliwie samotny pośrodku
gładkiej i pustej przestrzeni lądowiska. Quenby wiedziała, że
nie miał żadnych szans. Zabiją go, zanim zdąży zrobić choć
jeden krok. Właściwie to już jest martwy. Ruszył biegiem.
Kluczył, robił uniki, uciekał gwiżdżącym wokół niego
kulom... Pod nogami i po bokach wykwitały obłoczki pyłu.
Dotarł do wózków bagażowych i skrył się za nimi. Ależ miał
szczęście! Znów wybiegł na otwartą przestrzeń. Nie, to po
prostu niewiarygodne!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]