[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Guy N. Smith
Wyspa
Rozdzia
þ I
Powoli przez għstĢ mgþħ blu, w mħkħ kobiety wkradþ siħ smutek. Powrciþo poczucie kompletnej beznadziejnoĻci. Jej ciemne
oczy rozszerzyþy siħ, przypatrujĢc badawczo piħknie urzĢdzonemu pokojowi. Patrzyþa na dħbowy kredens - owalne lustro
oprawne w srebrne ramy odbiþo jej spojrzenie, zmuszajĢc leŇĢcĢ do opadniħcia na poduszki.
W zwierciadle ujrzaþa wiedŅmħ. Twarz czterdziestoletniej arystokratki, przedtem piħkna, teraz naznaczona byþa piħtnem
mħczarni. NiegdyĻ peþne, czerwone usta, tworzyþy teraz wĢskĢ, bladĢ liniħ, zħby przygryzaþy do krwi dolnĢ wargħ. Zmusiþa siħ
do ponownego spojrzenia, bo i tak nie dbaþa o swj wyglĢd, w kaŇdym razie nie teraz.
Zdawaþa sobie sprawħ, Ňe przeĻcieradþo, na ktrym leŇy, jest mokre. KaŇdy ruch powodowaþ, Ňe gþoĻno þapaþa powietrze - tak
wielki byþ bl niezagojonego po porodzie þona. Jej ciaþo wciĢŇ krwawiþo, kobieta lekcewaŇyþa to.
Gdzie jest Macaulay ze swym kþaczkowatym zarostem i nienawistnym, przenikliwym spojrzeniem szarych oczu. Odszedþ,
dziħki Bogu; drwiþby tylko z niej. W jej uszach wciĢŇ dŅwiħczaþy jego szyderstwa. SþyszĢc je straciþa przytomnoĻę, gdy dziecko
juŇ siħ urodziþo. Nie dawaþy jej spokoju nawet we Ļnie. "To dziewucha, mj panie. Lecz nie martw siħ - jest martwa!"
MĢŇ Marie, pan na Ulver, stojĢc za plecami doktora, wykrzywiþ w szyderczym grymasie swĢ posħpnĢ twarz. Niepomny
mħczarni rodzĢcej i jej krzykw, zachowywaþ siħ nikczemnie. Przypominaþ wodza, ktry, przekonany o przewadze swych wojsk,
oczekuje wieĻci z pola bitwy.
Do ĻwiadomoĻci Marie przenikaþy mimo blu sþowa mħŇa: "Chþopca! Kobieto, daj mi chþopca, abym miaþ wreszcie syna,
dziedzica. ZawiodþaĻ mnie juŇ cztery razy. JeĻli to znowu dziewucha, niech zginie! BezwartoĻciowa suka!"
Dziecko zostaþo poczħte w bezuczuciowym, prawie mechanicznym akcie, ktry byþ jej obowiĢzkiem, a jego - prawem. Od
momentu narodzin pierwszej crki Lord Ul-ver gardziþ swĢ ŇonĢ.
Nocny rytuaþ ciĢgnĢþ siħ miesiĢcami - przychodziþ do jej pokoju cuchnĢc wiejskimi dziwkami i przymuszaþ do wstrħtnych
pieszczot. ņĢdaþ od niej chþopca. Teraz chwila zwyciħstwa lub zguby byþa bliska - ale nawet on nie miaþ na to wpþywu.
- Jest martwe, mj panie.
Marie usþyszaþa wĻciekþy gþos mħŇa i zaczħþa spadaę w czarnĢ otchþaı bez dna. Gþuchy odgþos przyprawiþ jĢ o mdþoĻci - coĻ
stoczyþo siħ z þŇka i uderzyþo o podþogħ. Potem nie sþyszaþa juŇ nic, prcz niezrozumiaþych szeptw Macaulay'a, jakby ĻciĢgaþ
na jej gþowħ przekleıstwo, Ňeby uchronię Lorda Ulvera przed jeszcze jednym zawodem.
Teraz obaj odeszli. Macaulay do swoich trunkw, Ul-ver do chichoczĢcych, rozpasanych dziwek, ktre swoimi chorobami
okradaþy go z lat Ňycia. Marie uniosþa siħ na þokciach walczĢc z zawrotem gþowy. "Gdzie jest moje dziecko? Jest martwe? Nie,
nie, chcħ je ukoþysaę, daę mu piersi do ssania. Nie moŇe byę martwe!"
Przez wielkie okno wdarþo siħ Ļwiatþo pŅnego, zimowego dnia. Morska mgþa po omacku dotykaþa szyb, prbujĢc dostaę siħ do
Ļrodka. Marie rozpoznawaþa ksztaþty mebli - wysokie krzesþo z oparciem rzeŅbionym w þby wilkw; warczĢce, otwarte pyski,
drewniane drapieŇniki szukaþy Ňeru. "Daj nam swoje dziecko, kobieto, Ňywimy siħ padlinĢ^czekamy na ciaþo twego dziecka."
"Nie!" ĺcisnħþa kurczowo kotarħ þoŇa z baldachimem, szarpnħþa jĢ i wychyliþa siħ na bok. Na podþodze leŇaþo zawiniĢtko.
Jutowy worek okrywaþ maþy, nieruchomy ksztaþt. Drobne, nieŇywe ramiona z desperacjĢ wyciĢgaþy siħ ku Ňyciu. Za pŅno. Woı
krwi i wd pþodowych. Wyrok Ļmierci zostaþ wydany i wykonany, zanim dziecko przyszþo na Ļwiat.
Marie patrzyþa z przeraŇeniem i prbowaþa dosiħgnĢę zawiniĢtka, wierzĢc, Ňe mogþaby wrcię Ňycie swemu dziec-
ku. Osunħþa siħ na krawħdŅ þoŇa; zrobiþo jej siħ niedobrze. Sprbowaþa zwymiotowaę. Chciaþa umrzeę, lecz Ļmierę wzgardziþa
niĢ tak, jak doktor Macaulay i pan Ulveru.
JakiĻ czas pŅniej, dþugo po tym, jak ciemnoĻę skryþa ksztaþt na podþodze, dŅwignħþa siħ z powrotem na þŇko i leŇaþa,
utkwiwszy wzrok w suficie. Bogate pþaskorzeŅby rzucaþy na niĢ z gry groŅne spojrzenia: anioþy z milczĢcymi harfami,
rzeŅbione sþoıca z promieniami jak macki Ňarþocznej oĻmiornicy, ktre zacisnħþyby siħ na niej, gdyby mogþy uwolnię siħ z
kasetonw sufitu. Czuþa zþo, wilgotny chþd i odr Ļmierci.
Jej nienawiĻę znw rozgorzaþa, wzbierajĢc jak nabrzmiewajĢcy wrzd. Na dole, w ogromnej, udekorowanej chorĢgwiami sali,
Ļcianħ zdobiþ herb Ulverw - tarcza z ostrymi sztyletami. PosiadþoĻci nadaþ im Jakub VI. Drgnħþa. Uniosþa ramiħ wolnym
ruchem, zatapiajĢc wyimaginowany nŇ w ciele swego przeĻladowcy. RozbrzmiewajĢcy w jej umyĻle krzyk Lorda byþ dla niej
sþodkĢ muzykĢ. Rozbudzona wyobraŅnia Marie pracowaþa nadal - cisnħþa teraz trupa w dþ po schodach, raniþa i wywlekaþa
wnħtrznoĻci, tak jak robiþ to John, myĻliwy, gdy upolowaþ na wzgrzu jelenia. Ciaþo Lorda drŇaþo i szarpaþo siħ, ale byþy to tylko
poĻmiertne drgawki. Zerwaþa z niego ubranie, ĻmiejĢc siħ opħtaıczo, gdy jej sztylet zagþħbiaþ siħ raz za razem w krwawych
zwþokach. Kpiþa z wioskowych dziewuch, ktre juŇ nigdy wiħcej nie zaznajĢ rozkoszy z krlewskim buhajem.
Marie powoli wracaþa do rzeczywistoĻci. PrzecieŇ nigdy tak nie bħdzie. Zanim jej þono siħ zagoi, on przyjdzie do niej znowu.
Bħdzie siħ rozkoszowaþ zadawaniem jej blu, bħdzie jĢ karaþ, poniewaŇ nie daþa mu dziedzica Ulveru, ziemi i wysp wzdþuŇ
wybrzeŇa.
KtoĻ nadchodziþ. Skuliþa siħ, naciĢgnħþa na siebie przeĻcieradþo i udawaþa, Ňe Ļpi. Sþyszaþa szybkie, lekkie kroki. To nie byþ
Macaulay, ani jej mĢŇ. Drzwi otworzyþy siħ i Ļwiatþo rozkoþysanej latarni rozĻwietliþo pokj. Przez przymruŇone powieki
zobaczyþa twarze, ktrych widok daþ jej chwilowe zapomnienie o nienawiĻci i strachu. Ulga.
- Matko - najstarsza z czterech dziewczĢt, ciemnowþosa, niespeþna dwudziestoletnia, uĻmiechnħþa siħ drŇĢcymi wargami -
matko, sþyszaþyĻmy...
- Tak, to prawda - Marie wyszeptaþa chrapliwie - to byþa dziewczynka. Byþa przeklħta, nim przyszþa na Ļwiat, urodziþa siħ
martwa. Gdyby to byþ chþopiec przeŇyþby.
Zapanowaþa niespokojna cisza, podczas ktrej Marie patrzyþa na swoje crki. Mary, osiemnastoletnia, trzymaþa w grze
latarniħ. Elizabeth, rok mþodsza, miaþa dþugie piħkne wþosy. Jej narodziny rozwĻcieczyþy Lorda - nie byþa chþopcem.
SzesnastoletniĢ Margaret, z bþyszczĢcymi, kasztanowymi lokami, ktre opadaþy, wijĢc siħ, na ramiona - od Ļlepego gniewu
ojca uchroniþ lekarz. Po jej narodzeniu Marie wydawaþo siħ, Ňe jest juŇ bezpþodna. Piħę lat conoc-nych prawie mĢk, zanim
narodziþa siħ Edith. MiesiĢce trwogi, i niechħę lorda odrodziþa siħ na nowo - wraz z nastħpnĢ crkĢ. Edith, ponura, o zþoĻliwym
usposobieniu, czħsto dostawaþa atakw histerii - wrzeszczaþa, jeĻli nie pozwalano jej czegoĻ zrobię. Cztery crki. I piĢta -
martwa na podþodze.
Mary domknħþa drzwi. Przez kilka sekund nasþuchiwaþy, jakby baþy siħ, Ňe ktoĻ je podsþuchuje. SpoglĢdaþy na siebie i na matkħ,
ale nie dostrzegþy leŇĢcego na podþodze, ukrytego w cieniu, ksztaþtu.
- Matko - Mary postĢpiþa krok naprzd, a pozostaþe dziewczħta skupiþy siħ wokþ niej. - OpuĻcimy Ul-ver, gdy tylko bħdziesz siħ
czuþa wystarczajĢco dobrze, by mc jechaę. Zrobimy to skrycie, w nocy. Rozmawiaþam ze stajennym, przygotuje piħę
osiodþanych koni, gotowych do drogi, gdy tylko damy mu znak. Potem musimy pħdzię, jakby nas diabeþ goniþ. Na poþudnie do
Anglii - tam bħdziemy bþagaę o zmiþowanie ksiħcia Cumberland. Nawet jeĻli jego Ňoþnierze nas zabijĢ, nie bħdzie to gorsze, niŇ
pozostanie tutaj.
- JesteĻ szalona, dziewczyno!
- Nie ja, to nasz ojciec jest szalony. Jego gniew jest Ļlepy, nikt go nie opanuje. SþuchaþyĻmy jego szaleıczych
10
bredzeı: zabije nas wszystkie i uwolni Ulver od tych przeklħtych kobiet, jak mwi.
Marie wyraŅnie zadrŇaþa, wiedzĢc, Ňe jej najstarsza crka mwi prawdħ.
- Przez jakiĻ czas nie bħdħ siħ czuþa wystarczajĢco dobrze - jej gþos drŇaþ. - Mary, musicie jechaę beze mnie, ruszajcie drogĢ
wzdþuŇ wybrzeŇa i...
- Nie, matko - dziewczyna potrzĢsnħþa gþowĢ - nie zostawimy ciħ. Gdyby ojciec zobaczyþ, Ňe uciekþyĻmy, twj los byþby jeszcze
gorszy. Bħdziemy czekaę. I modlię siħ.
- Wiħc niech tak bħdzie. Ale tymczasem musicie trzymaę siħ od niego z daleka. KrĢŇĢ pogþoski, Ňe Anglicy chcĢ odszukaę
ksiħcia, stoczyę z nim bitwħ i rozgromię wszystkich, ktrzy go popierajĢ. Przed nami straszne czasy. Wszyscy jesteĻmy wierni
naszemu umiþowanemu Karolowi - zniŇyþa gþos do szeptu - ale wasz ojciec powiedziaþ kiedyĻ, Ňe jeŇeli to ma oznaczaę
panowanie angielskie na jego ziemiach, zdradzi swego krewniaka - pogardliwie skrzywiþa wargi.
- Wiħc jest zdrajcĢ - Elizabeth splunħþa - i zasþuguje na Ļmierę!
- Tak, to prawda - odrzekþa matka - ale my umrzemy wczeĻniej. Mdlmy siħ, Ňebym wyzdrowiaþa i ŇebyĻmy wkrtce mogþy
wyruszyę.
Rozdziaþ II
Krematorium byþo przeraŅliwie sterylne, bezdusznie obojħtne wobec rozpaczy. Wysoki mħŇczyzna staþ pochylony w pierwszej
þawce przestronnej, jasnej kaplicy. Miaþ szarĢ twarz, a ciemne wþosy - przetykane siwiznĢ. Silny, zaþamany mħŇczyzna - jedyna
postaę poza ostentacyjnie nieczuþym ksiħdzem, ktry recytowaþ modlitwy tak, jakby wczeĻniej umwiþ siħ na waŇne spotkanie,
a ta posþuga byþa dlaı niemoŇliwĢ do unikniħcia przykroĻciĢ, ktrej koıca nie mgþ siħ doczekaę. ņaþobnicy niepokoili siħ.
MoŇe mieli ochotħ na papierosa - ukradkiem spoglĢdali na zegarki, a wreszcie ktryĻ z nich odkaszlnĢþ, co byþo zapewne
sygnaþem zniecierpliwienia adresowanym do duchownego.
Zimny, choę skĢpany w sþoıcu, jesienny dzieı. Betonowe ĻcieŇki na zewnĢtrz pokryte byþy opadþymi liĻęmi;
promienie sþoıca wpadaþy przez wielkie okna igrajĢc na bþyszczĢcej trumnie. Frank Ingram poczuþ nagþy przypþyw oburzenia: w
caþej tej uroczystoĻci nie byþo ani krzty uczuę - prcz jego wþasnych. Dla innych byþa to tylko rutyna, interes, sposb zarobienia
pieniħdzy - na nieszczħĻciu innych. PiħtnaĻcie minut - i to wszystko. Frank zdawaþ sobie sprawħ, Ňe na zewnĢtrz czeka
nastħpny orszak, sþychaę byþo czyjĻ szloch. Nastħpna Ļmierę; i jeszcze jedna. Proszħ zajĢę kolejkħ.
Nie byþ czþowiekiem religijnym - w przeciwieıstwie do innych farmerw ze wzgrz - ale w jego przekonaniu pogrzeby koĻcielne
miaþy pewien rodzaj dostojeıstwa, ktrego tutaj nie mgþ odnaleŅę. Czuþo siħ tam czyjĢĻ troskħ - ale byę moŇe to jedynie
kwestia lepszego aktorstwa. Nie pogania siħ nikogo, pozwala siħ do woli wyŇalię, a gdy ciaþo zostanie juŇ pogrzebane - coĻ
zostaje. To tylko grb, ale moŇna tam chodzię, opiekowaę siħ nim, uronię parħ þez. Tutaj nie zostawaþo nic - podpisa-
12
na kasetka z popioþami, ktre trzeba zabraę i gdzieĻ rozsypaę. Popioþy do popioþw, proch do prochu. Wiatr i deszcz zniszczĢ
wszystkie Ļlady. Gillian odeszþa na zawsze.
Tydzieı temu kochali siħ po lunchu. Beztroska miþoĻę, bardziej chyba fizyczna niŇ zmysþowa - oboje po prostu potrzebowali
tego. Kochali siħ na sofie w holu, ignorujĢc dzwonek telefonu. Potem ubrali siħ pospiesznie - poŇĢdanie zostaþo zaspokojone.
On wyszedþ, Ňeby skoıczyę pracħ w polu, a ona wziĢwszy samochd, pojechaþa do miasta po kawħ. RobiĢc ostatnio zakupy
zapomniaþa o niej. Przez ten tydzieı mogliby przecieŇ pię herbatħ, naprawdħ nie byþo powodu, Ňeby jechaþa. O BoŇe, gdyby
staþo siħ inaczej!
WĢskie, krħte drogi - kaŇdy, kto jechaþ tħdy szybciej niŇ 25 mil na godzinħ, byþ gþupcem. A chþopak Jonesw byþ gþupcem -
prowadzĢc czterdziestkĢ Volvo swojego ojca. Staþo siħ to na zakrħcie, tuŇ za formĢ Gwyther'w. Gillian zginħþa na miejscu;
trzeba byþo ciĢę blachħ, Ňeby wydostaę jej ciaþo. Mþody Jones uderzyþ siħ w gþowħ, zabrano go do szpitala, ale wyszedþ stamtĢd
jeszcze tego samego dnia. Jego Volvo wymagaþo niewielkiej naprawy. Za tydzieı lub dwa bħkart bħdzie znowu szalaþ po
drogach. Niewinny zginĢþ, a winny Ňyje - zawsze tak byþo.
Frank zastanawiaþ siħ, czy rodzina byþaby dla niego pociechĢ w tym okropnym dniu. Nie dzieci - on i Gillian nie chcieli dzieci -
moŇe rodzice albo teĻciowie. Ale Ňadne z nich nie miaþo ŇyjĢcych rodzicw, ani braci, ani sistr. Gillian miaþa tylko kuzynkħ, od
ktrej nie dostali nawet kartki na BoŇe Narodzenie, i ktra nie zadaþa sobie trudu, Ňeby siħ dziĻ pokazaę. Byþ sam, nie tylko
dziĻ, ale i kaŇdego dnia.
Kotary zasunħþy siħ automatycznie, zakrywajĢc trumnħ. I to byþ koniec. Grabarze pracowali, nie ukrywajĢc poĻpiechu. Zerkali
na niego, jakby chcieli powiedzieę: "No ruszaj siħ pan, idŅ juŇ, nie mamy tyle czasu, inni czekajĢ". Frank poskromiþ gniewne
spojrzenie. "ChcĢ tu pozostaę, dranie - myĻlaþ - sprbujcie mnie tylko powstrzymaę!"
Wolno ruszyþ, jakby jego ciaþo nagle sparaliŇowaþ ar-tretyzm. Wyszedþ na zewnĢtrz. LiĻcie wirowaþy wokþ je-
13
go stp, jak gdyby chciaþy go zatrzymaę, gdy podĢŇaþ w stronħ parkingu. Miaþ kþopot z odnalezieniem swojego starego
Landrovera, jakaĻ psychiczna blokada - podĻwiadomie szukaþ metro, nie mogĢc uwierzyę, Ňe ten samochd rwnieŇ odszedþ
na zawsze. Razem z Gillian.
Zapaliþ motor. ĺwieŇy powiew wiatru ponisþ chmurħ gryzĢcych spalin w kierunku kaplicy. Brudny, stary, roboczy wz; z tyþu pþ
beli siana, siano na siedzeniu i na podþodze. Niezbyt dostojny wz Ňaþobny, lecz ktŇ by zwrciþ na to uwagħ? Wszyscy byli tu
pochþoniħci przez swoje wþasne smutki. Przez gþowħ przebiegaþy mu szybkie myĻli; jedna z nich bardzo go niepokoiþa: czy
spalili ciaþo od razu po obrzĢdku, czy pŅniej? Drħczyþa go teŇ kwestia: czy na pewno wziĢþ wþaĻciwe prochy? Nikt zbytnio siħ o
to nie troszczyþ. Nikt nie mgþ byę pewny. Ale czy to ma znaczenie?
Wszystko to zdarzyþo siħ zeszþej jesieni. Potem przyszþa zima - Frank ledwie zauwaŇyþ jej nadejĻcie. Byþa þagodna,
przynajmniej tutaj na wzgrzach, tysiĢc stp nad poziomem morza. W koıcu stycznia gruba warstwa Ļniegu stopniaþa w parħ
dni i nadeszþa wiosna. MyĻli Franka, jak zwykle o tej porze roku, skierowaþy siħ ku owcom. Ale nie miaþ motywacji, by wziĢę siħ
do pracy, nikt prcz niego nie dbaþ o to. Wiħc czemuŇ, u diabþa, siħ martwię?
W kwietniu Frank Ingram postanowiþ sprzedaę Guil-den Farm. Ta myĻl chodziþa mu po gþowie od pogrzebu Gillian. Przez
dþugie tygodnie wszystko byþo dla niego zbyt trudne, raczej wegetowaþ niŇ Ňyþ. Zrobiþ duŇy zapas ŇywnoĻci i, kiedy byþ gþodny,
jadþ prowizoryczne posiþki. Miaþ ochotħ siħ stĢd ruszyę, ale wciĢŇ to odkþadaþ. PŅniej, moŇe za rok, za dwa?
W kwietniu Guilden zaczħþo mu dziaþaę na nerwy. Byþo bolesnym wspomnieniem o szczħĻliwych czasach. Byę moŇe gdzie
indziej, daleko stĢd, þatwiej byþoby zaczĢę nowe Ňycie. Nie zapomniaþby, to pewne, ale moŇe pamiħę byþaby mniej bolesna?
Musiaþaby to byę farma - bo przecieŇ musiaþ pracowaę na Ňycie, a nie znaþ siħ na ni-
14
czym, prcz gospodarstwa. Nowa grzĢdka w innym miejscu - spodobaþa mu siħ ta myĻl.
- Radziþbym panu licytacjħ - pan Hay z kancelarii Hay and Heller byþ mile zaskoczony, gdy Frank zgþosiþ siħ w jego biurze - jeĻli
pan naprawdħ chce sprzedaę Guilden, to tylko licytacja.
- Nie byþoby mnie tutaj, gdybym nie chciaþ - warknĢþ Frank z irytacjĢ - bez problemu moŇna za to wziĢę 40 tysiħcy. SprzedaŇĢ
inwentarza i maszyn pan siħ zajmie.
- Jak pan sobie Ňyczy - Hay szperaþ w wielkiej stercie papierw na biurku - niewĢtpliwie chciaþby pan kupię coĻ innego, panie
Ingram. MoŇe jakiĻ odosobniony bungalow?
- Nic w tej okolicy - w gþosie Franka byþo wiħcej urazy niŇ irytacji - znajdħ to, czego szukam. Proszħ zostawię to mnie.
- Proszħ bardzo - Hay szurnĢþ krzesþem - nasz rzeczoznawca obejrzy Guilden jeszcze w tym tygodniu, panie Ingram. Do
widzenia!
Tego wieczora Frank leniwie przeglĢdaþ pismo dla farmerw. Nie czytaþ go, nie mgþ siħ skoncentrowaę. Przerzucaþ jedynie
strony, nigdzie nie zatrzymujĢc wzroku. SpoglĢdaþ na zdjħcia, na krzykliwe reklamy, aŇ dostrzegþ rubrykħ "posiadþoĻci na
sprzedaŇ". Maþe ogþoszenie zwrciþo jego uwagħ, zmusiþo go do przeczytania raz i jeszcze raz...
NA SPRZEDAņ. Wyspa w Szkocji, zachodnie wybrzeŇe, 3000 akrw. 3-pokojowy dom do remontu. Zabudowania
gospodarcze. 48000 funtw. Zgþoszenia - agencja Mc Bannon i Brown, Edynburg.
Frank wyprħŇyþ siħ, puls biþ mu coraz szybciej. Farma na wyspie, na zachodnim wybrzeŇu, za grosze. No, oczywiĻcie za
grosze w porwnaniu z cenami ziemi na poþudniu. CzterdzieĻci tysiħcy za Guilden, nastħpne tyle za inwentarz i maszyny.
Zdawaþ siħ nie pamiħtaę przestrogi rzeczoznawcy, Ňe bħdzie to ,,bardzo znaczna suma", jak na miejsce, w ktrym niedawno
zdarzyþ siħ wypadek. Nie,
15
nie braþ tego pod uwagħ; nie moŇna przeliczaę na pieniĢdze Ňycia kochanej osoby. Tak czy owak, zyskw ze sprzedaŇy farmy
chyba wystarczy, Ňeby kupię wyspħ Ul-ver. Logicznie myĻlĢc, byþa to beznadziejna lokata kapitaþu; nikt przy zdrowych
zmysþach nie chciaþby kupowaę odlegþej, wystawionej na wiatry wyspy. Chyba, Ňe zaleŇaþo mu na samotnoĻci.
Wyobraziþ sobie to miejsce: pþaska pokryta trawĢ ziemia bez Ňadnego drzewa w zasiħgu wzroku; bijĢce w skalisty brzeg fale, i
on sam - walczĢcy z potħgĢ ryczĢcych zachodnich wiatrw, z deszczem i Ļniegiem tnĢcymi jego twarz. Zerwana linia
energetyczna, zepsuty telefon... Siedziaþby przy ogniu, sþuchajĢc wiatru uderzajĢcego w okna - zupeþnie jak Jake, jego szkocki
owczarek. Zabierze ze sobĢ Jake'a; nic nie wart jest czþowiek, ktry sprzedaje swojego psa razem z inwentarzem. Frank
wiedziaþ, Ňe bħdzie tam ciħŇko, jeszcze ciħŇej niŇ zimĢ na wzgrzach. Bħdzie Ňyþ jak pustelnik. Nħciþa go moŇliwoĻę spħdzenia
w ten sposb reszty Ňycia. Wiedziaþ juŇ, Ňe pierwszĢ rzeczĢ, ktrĢ zrobi jutro rano, bħdzie telefon do Edynburga. Choęby po to,
Ňeby uspokoię sumienie. Prawdopodobnie wyspa byþa juŇ sprzedana.
Okazaþo siħ, Ňe nie byþa.
Byþ maj, choę przypadkowy obserwator stwierdziþby z pewnoĻciĢ, Ňe to listopad. Għsta mgþa zmniejszyþa widocznoĻę do
dwustu jardw; nisko nad ziemiĢ wisiaþy ciħŇkie, szare chmury. Fale uderzaþy w malutkie molo, usiþujĢc zamienię je w stertħ
luŅnych desek. StojĢca u pomostu þdka szarpaþa cumħ, jakby chciaþa zerwaę siħ z uwiħzi. Nie byþo wiadomo, czy þdŅ
pocztowa wyruszy dziĻ w morze. Wszystko zaleŇaþo od kapitana portu.
StojĢcy na nabrzeŇu Frank zaczynaþ wĢtpię w sens swojego przedsiħwziħcia. JeŇeli ta cholerna wyspa jest sprzedana, moŇe
zerwaę siħ z haczyka, na ktry zþapaþ go los. Nie byþo ucieczki. Choę, oczywiĻcie miejsce mogþo nie byę wþaĻciwe: jeŇeli okaŇe
siħ, Ňe dom na wyspie jest w ruinie, mogĢ zaczĢę siħ powaŇne kþopoty. "Nie mam pie-
16
niħdzy i, jeĻli nie da siħ tam mieszkaę, to koniec" - myĻlaþ. Wymwki. PrzecieŇ przyjechaþ tu z daleka i musi choęby rzucię
okiem. MoŇe wtedy uciszy swoje sumienie.
- Pþyniemy - siwy przewoŅnik wrciþ. WyglĢdaþ jak duch w swoim Ňþtym, nieprzemakalnym sztormiaku z kapturem
osþaniajĢcym pomarszczonĢ twarz. - Niech pan wsiada do þodzi.
Frank byþ zaskoczony, Ňe na promie nie ma nikogo, prcz dwch ludzi z obsþugi, wypchanych toreb pocztowych i skrzynek z
ŇywnoĻciĢ w kabinie.
W dziesiħę minut pŅniej prom przedzieraþ siħ przez fale, powoli posuwajĢc siħ naprzd.
- Przy tej pogodzie bħdziemy pþynĢę dwie, moŇe trzy godziny. - Szyper siþowaþ siħ z drzwiami kabiny. PrzyglĢdaþ siħ Frankowi z
podejrzliwoĻciĢ, niemal wrogo. - Ulver, co? Nie zawijaliĻmy tam juŇ dwa lata, mimo Ňe latem morze byþo jak staw. Kilku
turystw chciaþo siħ dostaę na wyspħ. Przeklħci gþupcy, nie zostali tam dþuŇej niŇ dziesiħę minut. Nikt nie zatrzymuje siħ na
Ulver.
- Dlaczego? - Frank poczuþ, jak ciarki przechodzĢ mu po plecach.
- Ulver to zþe miejsce. Zawsze takie byþo. Dlatego nikt go nie chce. PrbujĢ sprzedaę wyspħ od 1948. Nikt tam nie mieszkaþ od
tego czasu.
- Ale ktoĻ kiedyĻ tam mieszkaþ - Frank zauwaŇyþ, Ňe szyper starannie unika wzroku sternika.
- Tak! - odchrzĢknĢþ ponuro. - KiedyĻ tam mieszkali. Ale po czterdziestym smym juŇ nikt.
- Kto tam mieszkaþ? - Frank pomyĻlaþ z irytacjĢ, Ňe stary nie powinien o tym wspominaę, jeĻli dokþadnie nie wie.
- Greenwoodowie. Kupili tħ wyspħ na prbħ i Ňyli tam w czasie wojny.
- I po wojnie wyjechali?
- Nie - przewoŅnik uparcie wpatrywaþ siħ w smagane deszczem okno kabiny.
- Dlaczego wyjechali?! - Frank krzyczaþ nie tylko dlatego, Ňe morze ryczaþo wĻciekle.
2 - Wyspa l 7
- Oni nie wyjechali - sþowa byþy ledwo sþyszalne. - Oni umarli. Frank poczuþ, Ňe lodowate ciarki znw przeszþy mu po plecach.
- Byli starzy, nieprawdaŇ?
"Na litoĻę boskĢ! - myĻlaþ - muszħ wiedzieę!".
- Byli mþodzi, mþodsi niŇ pan. A ona byþa naprawdħ Ļliczna. Wpadþa do morza i zabiþa siħ o skaþy. Wskoczyþ za niĢ, ale kiedy
morze jest takie jak dziĻ, nikt nie wychodzi z niego Ňywy. Pochþania, zgniata ciaþo na miazgħ i kiedy fala powraca, wyrzuca to,
co zostaþo na brzeg - mewom na poŇarcie.
Frank zdaþ sobie sprawħ, Ňe nieĻwiadomie z caþej siþy Ļciska podtrzymujĢcy sufit sþup. Czuþ lekkie nudnoĻci, nigdy przedtem
nie odbywaþ morskich podrŇy. Szyper odwrciþ siħ nagle, otworzyþ drzwi i wyszedþ na pokþad.
"Wypadek - pomyĻlaþ. To zwykþy wypadek. Mogþoby siħ to zdarzyę kaŇdemu, nawet mnie. Frankowi Ingramowi."
ZbliŇali siħ do duŇej, wyglĢdajĢcej na għsto zaludnionĢ, wyspy. Ludzie w sztormiakach pomogli im dobię do lĢdu, nie mogĢc
siħ doczekaę poczty i zaopatrzenia. Potem prom ruszyþ w dalszĢ drogħ; w pþ godziny pŅniej byli u brzegu maþej wysepki.
WþaĻnie pojawiþ siħ pasterz z owczarkiem przy nodze. WziĢþ parħ listw ĻciĻniħtych gumkĢ i szamotaþ siħ ze skrzynkĢ peþnĢ
ŇywnoĻci.
Teraz pþyniemy prosto na Ulver - przewoŅnik rzuciþ Frankowi oskarŇycielskie spojrzenie spode þba. - Gdyby nie to,
wracalibyĻmy juŇ na lĢd. Pþ godziny, dþuŇej nie bħdħ czekaþ. KaŇda paıska minuta na lĢdzie wystawia nasze Ňycie na
niebezpieczeıstwo. Nie przypþynħlibyĻmy tutaj, gdyby nie kapitan, dobrze pan wie.
Wyspa Ulver byþa duŇa; na pewno rozciĢgaþa siħ dalej, niŇ siħgaþ wzrok. Postrzħpione skaþy wznosiþy siħ nad spienionym
morzem. W maþej zatoczce fale rzucaþy þodziĢ na wszystkie strony. Drewniane molo wyglĢdaþo tak, jakby w kaŇdej chwili miaþo
siħ rozlecieę na kawaþki. Nie bez trudnoĻci zacumowano þdŅ, i Frank, uchwyciwszy siħ porħczy, wyskoczyþ na brzeg.
- Pþ godziny nie wiħcej! - przewoŅnik wrzasnĢþ za
18
nim - bo inaczej zostanie tu pan do wtorku. Ja nie spħdziþbym nocy na Ulver nawet za rocznĢ pensjħ!
Frank podĢŇyþ wĢskĢ ĻcieŇkĢ w gþĢb lĢdu, zdziwiony, Ňe teren jest tu zupeþnie pþaski. Trawa, zaskakujĢco zielona, rozrastaþa
siħ swobodnie. Gdzieniegdzie rosþy kħpy wrzosu i jaþowca. Byþy tu teŇ karþowate srebrne brzozy, ktre jakoĻ oparþy siħ ostrym
zimom. Frank dostrzegþ dom; jego ksztaþt byþ zatarty. W szarym mroku wydawaþ siħ olbrzymi i groŅny niczym forteca. Obejrzaþ
siħ za siebie, ale juŇ chwilħ potem byþ zþy, Ňe o tym pomyĻlaþ. Psiakrew, caþa ta podrŇ bħdzie kompletnĢ stratĢ czasu, jeĻli
stchrzy. Musiaþ przynajmniej obejrzeę budynek i sklĢę tego chorego faceta z promu.
Frank uĻmiechnĢþ siħ ponuro. Agenci mieli niewĢtpliwie racjħ w jednym punkcie - dom potrzebowaþ remontu. W dachu ziaþy
dziury, dwa okna na piħtrze byþy wybite, mħtne jak oczy- umarþego szyby zdawaþy siħ Ļledzię kaŇdy jego ruch. Kamienne
Ļciany byþy caþe, ale ciĢgþe deszcze i wiatr odarþy je z tynku. Niektre miejsca wymagaþy natychmiastowej naprawy.
Ogrodu nie byþo. Trawa zarastaþa. ĺcieŇka prowadziþa do drzwi, z ktrych pþatami odpadaþa farba. Frank zawahaþ siħ. Instynkt
mwiþ mu, Ňeby wracaþ. Spojrzaþ na dom: solidna konstrukcja. Guilden teŇ byþo w opþakanym stanie, kiedy siħ tam wprowadzaþ
z Gillian. Wszystko zaczynaþo siħ od nowa. Tylko to go zachħcaþo; nie miaþ nikogo, kto podzieliþby z nim samotnoĻę w
zniszczonym domu, kto dodaþby mu otuchy, gdy wszystko zdawaþo siħ byę zbyt trudne do udŅwigniħcia.
Klucz þatwo obracaþ siħ w zamku, ale drzwi byþy spaczone i musiaþ wypchnĢę je ramieniem. Ciemne zakurzone wnħtrze
Ļmierdziaþo stħchliznĢ. I zþem. "WyobraŅnia - powiedziaþ sobie - ten przewoŅnik zalazþ mi za skrħ, przeklħty facet".
Frank Ňaþowaþ, Ňe nie wziĢþ pochodni, bo gdy wcisnĢþ przeþĢcznik, Ļwiatþo siħ nie zapaliþo. Nic dziwnego, Ňe nie dziaþa,
generator jest pewnie wyþĢczony, albo - co bardziej prawdopodobne - zepsuty. Ruszyþ i zauwaŇyþ, Ňe
19
wciĢŇ staþy tu meble: stþ grubo pokryty kurzem i kilka krzeseþ z prostymi oparciami. Na blacie staþy talerze. ZadrŇaþ
odruchowo. WyglĢdaþo to tak, jakby poprzedni mieszkaıcy nagle wyszli, uciekajĢc przed czymĻ niewidzialnym w panicznym
strachu. Nie, przecieŇ oni umarli, utopili siħ w morzu, ich ciaþa rozbiþy siħ na miazgħ o skaþy. Ta myĻl wcale nie dodaþa mu
otuchy. MoŇe uciekli z domu, a potem biegli w Ļlepym strachu i woleli rzucię siħ do morza, niŇ byę tu i staę twarzĢ w twarz...
"Na Boga, opamiħtaj siħ, czþowieku!"
Na Ļcianie wisiaþ telefon, masywny aparat, ktrego tarcza patrzyþa na Franka, jak pojedyncze, niechħtne oko.
CofnĢþ siħ czujĢc, Ňe telefon mgþby nagle zadzwonię, ryknĢę na niego, domagajĢc siħ, Ňeby podnisþ sþuchawkħ.
Szybko ruszyþ naprzd, pokonujĢc schody. Nagie deski skrzypiaþy pod jego ciħŇarem. Powstrzymaþ chħę obejrzenia siħ za
siebie. Maþy podest miaþ troje poþoŇonych obok siebie drzwi. Otworzyþ najbliŇsze i zajrzaþ do sypialni. Ona teŇ byþa
umeblowana: staþo tam podwjne þŇko z rozrzuconymi przeĻcieradþami, ktre, postrzħpione i nadgniþe, podarte byþy w pasy.
Tak, jakby Greenwoodowie uciekli z þŇka w Ļrodku nocy i zbiegli ze schodw prosto w burzliwĢ noc. Teraz wiedziaþ, Ňe byþo to
caþkiem bez sensu. Oblaþ siħ zimnym, lepkim potem. OK, oni umarli, utopili siħ - wypadek. Dlatego nie wrcili do domu, Ňeby
pozmywaę naczynia i poĻcielię þŇko. To byþo logiczne. Prawdopodobnie - tak jak i on - nie mieli rodziny, wiħc nikt nie
pofatygowaþ siħ na Ulver, Ňeby posprzĢtaę dom. Albo, jeĻli mieli krewnych, nie interesowaþo ich nic, prcz sprzedaŇy wyspy.
Przylegþy pokj byþ pusty, a trzeci zawalony rupieciami - poniewaŇ nie byþo Ļwiatþa, nie wszedþ tam i nie obejrzaþ go dokþadnie.
WracajĢc po schodach, zmuszaþ siħ do tego, by nie biec. GdzieĻ kiedyĻ czytaþ, Ňe najlepiej oglĢdaę posiadþoĻę w niepogodny,
zþy dzieı, bo wtedy widzi siħ jĢ jak najgorzej.
"WyglĢdaþaby o niebo lepiej, gdyby Ļwieciþo sþoıce" - zdecydowaþ. Ten dom mgþby byę caþkiem przyjemny,
20
gdyby go odnowię, sprzĢtnĢę, poþoŇyę ĻwieŇĢ farbħ, uþoŇyę nowe dachwki i wstawię szyby w okna. Byþaby kolosalna rŇnica.
SwojĢ drogĢ nie musiaþ przecieŇ tego kupowaę. Przyjechaþ tylko rzucię okiem. Niektrzy ludzie oglĢdajĢ tuziny domw, zanim
jakiĻ kupiĢ. Byli teŇ tacy, dla ktrych oglĢdanie posiadþoĻci stanowiþo hobby, robili to po to, Ňeby "mieę nosa".
Na zewnĢtrz zrobiþo siħ jaĻniej. Mgþa zniknħþa; Frank zobaczyþ caþĢ wyspħ i rozpoznaþ pomost, przy ktrym cumowaþ prom.
Dziħki Bogu, nie odpþynħli bez niego.
Przybudwki tworzyþy z tyþu domu kwadrat, osþoniħtĢ zagrodħ, w ktrej zimĢ chroniþo siħ bydþo. Drzwi opuszczonej stajni
zwisaþy na jednym zawiasie. Sþomiana podĻciþka przegniþa, a gruba warstwa bþota nie pozostawiaþa Ňadnych wĢtpliwoĻci co
do tego, Ňe nigdy nie wyschnie. UĻwiadomiþ sobie, Ňe gospodarowanie tutaj to walka, wydzieranie jaþowej ziemi Ļrodkw do
Ňycia, poĻrd sztormu i zawieruchy. Wszystkie roboty, ktre musiaþy byę wykonane, bħdzie zmuszony zrobię sam - nie byþo tu
Ňadnego sĢsiada, ktry mgþby pomc. Nie ma Gillian, ktra przygotowaþaby obiad - przyjdzie przemokniħty i zziħbniħty, i
bħdzie musiaþ zabraę siħ za przygotowanie posiþku. Nikogo, kto dzieliþby z nim þoŇe. Tylko praca i sen - ledwo wystarczajĢcy po
wielkim wysiþku - czy to siħ powiedzie?
Frank zaczĢþ iĻę z powrotem do þodzi, zatrzymaþ siħ tylko raz i spojrzaþ na opuszczony dom: Ļlepe oczy okien, drzwi niczym
usta, zdawaþy siħ uĻmiechaę. W tej chwili nie wyglĢdaþ zþowieszczo, ani teŇ ponuro, byþ raczej wzruszajĢcy, bþagaþ o
towarzystwo, przyzywaþ go z powrotem.
OglĢdaþ go w zþy dzieı i dlatego poddaþ siħ pierwszemu wraŇeniu. CzterdzieĻci lat temu zdarzyþ siħ tu wypadek - dwoje ludzi
utonħþo. Wypadki zdarzajĢ siħ codziennie, ludzie ginĢ. Ale Ňycie toczyþo siħ dalej, nie mgþ od niego uciec, choęby - nie
wiadomo jak - prbowaþ. Nawet tutaj. Miejsce wytchnienia, w ktrym mgþby uþoŇyę Ňycie od nowa - w Guilden byþo zbyt wiele
pamiĢtek. Odwrciþ siħ i odszedþ.
- JuŇ po wszystkim? - przewoŅnik chrzĢknĢþ, gdy
21
Frank wspiĢþ siħ na pokþad. - Czy zobaczyþ pan wszystko, co chciaþ zobaczyę?
- Zobaczyþem - odpowiedziaþ Frank - trzeba tu odwalię kawaþ roboty, ale moŇna to doprowadzię do porzĢdku.
- Nie Ulver - burkniħcie spomiħdzy skrzywionych warg - tu nie moŇna Ňyę spokojnie. Nigdy tego nie sprzedali, juŇ panu
mwiþem. Przez ostatnie sto lat. Bo Ulver nie chce byę sprzedane. Umarli chcĢ je zatrzymaę dla siebie.
- Nonsens! - uciĢþ Frank - dwoje ludzi utonħþo 40 lat temu i z tego powodu nikt nie kupi wyspy? Ludzie umierajĢ w domach na
caþym Ļwiecie i inni ludzie wprowadzajĢ siħ do nich.
- Zrobi pan, co zechce - przewoŅnik wzruszyþ ramionami i otworzyþ drzwi kabiny, zniecierpliwiony uporem pasaŇera. - Ale
opowiem panu, choę moŇe nie powinienem... - zawahaþ siħ i odwrciþ wzrok - co zdarzyþo siħ na wyspie duŇo dawniej niŇ 40 lat
temu!
W tym momencie ubrany w sztormiak czþowiek nieoczekiwanie przerwaþ i wyszedþ na pokþad, jak gdyby poŇaþowaþ swoich sþw.
Rozdziaþ iii
Marie leŇaþa w ciemnoĻci swojej sypialni. Nasþuchiwaþa, oczekujĢc odgþosu krokw, z nadziejĢ, Ňe bħdĢ to lekkie, szybkie kroki
jej crek. Baþa siħ, Ňe zamiast tego usþyszy ciħŇkie stĢpanie mħŇa. Ale od trzech dni nikt do niej nie zajrzaþ, z wyjĢtkiem mþodej
dziewczyny, ktra przynosiþa jej bulion i ĻwieŇĢ poĻciel.
Zdawaþo siħ, Ňe Macaulay przestaþ siħ niĢ interesowaę. Daþ jej lekarstwo, ktre miaþo pomc w wygojeniu þona i nie pokazywaþ
siħ juŇ od piħciu dni. Podobnie jak mĢŇ. Byę moŇe mieli nadziejħ, Ňe umrze i w ten sposb zostanie ukarana za to, Ňe nie
urodziþa syna, dziedzica Ulveru.
O BoŇe, jak bardzo nienawidziþa lorda, czasem nawet modliþa siħ, Ňeby Anglicy rozgromili Szkotw pod Cullo-den. JeĻli ziemie
Ulveru miaþyby zostaę rozgrabione, niech tak siħ stanie. Nie sĢ potrzebne ani jej, ani jej crkom. Byþy tu prawdziwymi
wiħŅniami.
Dzisiaj po raz pierwszy chodziþa, stawiaþa chwiejne kroki, raz omal nie zasþabþa - ale szþa. Jutro, jeĻli Bg pozwoli jej pozostaę
przy Ňyciu, znw sprbuje i moŇe za kilka dni bħdzie mogþa dosiĢĻę konia. Nocna ucieczka, mocno chwycone cugle i ciĢgþe
oglĢdanie siħ za siebie w oczekiwaniu pogoni. JeĻli ludzie lorda jĢ dogoniĢ, odbierze sobie Ňycie, pchnie noŇem we wþasnĢ
pierĻ i bħdzie drwię z nich, leŇĢc we krwi na posþaniu z wrzosw. Nigdy nie wrci do zamku w Ulver.
Nigdy nie zapomni tej nocy, kiedy ludzie lorda zþapali w dolinie kþusownika Macphersona. Wielki, brodaty mħŇczyzna zabiþ
jelenia, Ňeby przeŇyę. Zabraþ tylko to, co nadawaþo siħ do jedzenia. Przygotowano zasadzkħ i kþusownik w niĢ wpadþ. Kiedy,
sþaniajĢc siħ na nogach, wrciþ do domu z upolowanym jeleniem na plecach juŇ czekaþo czterech ludzi, ktrzy powlekli go do
zamku.
23
Nie wzywano szeryfa, gdyŇ lord byþ sam dla siebie prawem - od zachodniego wybrzeŇa po kraıce swych nowych ziem.
WrzeszczĢcego kþusownika zawleczono do lochu, rozebrano do naga i powieszono ze skrħpowanymi rħkami. Taka byþa
sprawiedliwoĻę lorda Ulver - zmuszaþ ludzi do patrzenia, ŇĢdaþ oklaskw, a sam Ļmiaþ siħ podczas egzekucji. ņoþdak uderzaþ
batem z precyzyjnym okrucieıstwem, raniĢc tak, Ňe z ciaþa wijĢcego siħ z blu skazaıca odrywaþy siħ krwawe strzħpy.
Ofiara obracaþa siħ zwisajĢc na sznurze, ciaþo wiþo siħ pod gwaþtownymi uderzeniami bata, a krzyk powoli zamieraþ,
przechodzĢc w coraz to sþabszy jħk blu. Sþuga, ktry wybieraþ dla lorda wiejskie dziewuchy, zamieniony zostaþ w
nieszczħĻnika, ktry juŇ nigdy nie mgþ dzielię z kobietĢ þoŇa. Rannego, oĻlepionego eunucha porzucono na pustkowiu;
nieszczħĻnik przez caþĢ noc czoþgaþ siħ do swojej nory. Nastħpnego ranka stajenny znalazþ jego nagie, poszarpane ciaþo sto
jardw od zamku.
Marie wiedziaþa, Ňe to prawda. Wiþa siħ w konwulsji udawanego orgazmu, gdy lord przyszedþ do niej tej samej nocy. Krzyki
dobiegajĢce z lochw odbijaþy siħ echem w jej uszach jeszcze kilka tygodni pŅniej. I wiedziaþa aŇ nazbyt dobrze, Ňe mĢŇ
wymierzyþby tħ samĢ karħ swej Ňonie i crkom, gdyby tylko przyszþa mu na to chħę.
WciĢŇ czuþa zapach Ļmierci w sypialni, od czasu do czasu mdlĢca woı martwego ciaþa dochodziþa do jej nozdrzy. Zmarþe
dziecko wyniesiono z pokoju nastħpnego dnia
- sþuŇĢcy po prostu wynisþ krwawe zawiniĢtko. Wiedziaþa, Ňe nie byþo pogrzebu, ciaþo prawdopodobnie rzucono na Ňer
ogarom. Lord patrzyþ z mĻciwĢ satysfakcjĢ, jak bestie rozszarpujĢ krwawy ochþap.
Usþyszaþa odgþos zbliŇajĢcych siħ krokw. Wielka ulga
- to byþy dziewczħta. OstroŇnie, chyþkiem wchodziþy po schodach, Ňeby odwiedzię opuszczonĢ matkħ, ktrej grzechem byþo
wydanie na Ļwiat dziecka niewþaĻciwej pþci.
Weszþy w milczeniu otaczajĢc þoŇe Marie. MigoczĢcy pþomieı Ļwiecy ukazaþ przeraŇenie malujĢce siħ na ich twarzach.
24
- Matko, nie mogþyĻmy przyjĻę wczeĻniej - wyszeptaþa wysoka dziewczyna. - SþuŇĢcy ĻledzĢ nasz kaŇdy krok, szpiegujĢ nas.
MoŇemy zaufaę tylko Agnusowi - jest niemy. Ma dla nas piħę najlepszych koni, mogĢ byę osiodþane w kaŇdej chwili. Jak dþugo,
matko, jak dþugo jeszcze?
- Dzieı lub dwa, nie wiħcej - Marie uĻmiechnħþa siħ blado - po raz pierwszy udaþo mi siħ dziĻ przejĻę kilka krokw, z kaŇdĢ
godzinĢ jestem silniejsza.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]