[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Guy N. Smith
Krwawa bogini
Rozdzia
þ I
Dziewczyna obejrzaþa siħ. Widziaþa tylko ciemnoĻę kryjĢcĢ identyczne rzħdy na wpþ zburzonych, opustoszaþych kamienic.
Wysilaþa oczy aŇ do blu. Teraz juŇ byþa pewna. KtoĻ jĢ Ļledzi! Nasþuchiwaþa, lecz czuþa jedynie bicie wþasnego serca,
ogþuszajĢce pulsowanie w skroniach.
Kroki za niĢ ucichþy, tak jak ostatnim i przedostatnim razem. Delikatne stĢpanie mogþo byę echem jej wþasnych pospiesznych
krokw. Wiedziaþa jednak, Ňe to zþudzenie. Z trudem þapaþa oddech. Baþa siħ. Czy starczy jej siþ, by biec dalej?...
Chciaþa krzyczeę: "Kim, na litoĻę boskĢ, jesteĻ? Czego ode mnie chcesz?"
DomyĻlaþa siħ. A wþaĻciwie teraz juŇ dobrze wiedziaþa, kto jĢ Ļledzi i czego od niej chce. Upatrzyþ jĢ sobie na dyskotece. Punk
o ziemistej twarzy, bladej i martwej, ktry taıczyþ z niĢ tego wieczoru. Barwne, migotliwe Ļwiatþa demaskowaþy tħ twarz - byþa
wykrzywiona w grymasie poŇĢdania, a jego oczy patrzyþy na niĢ natarczywie i przenikliwie. Przez moment czuþa siħ prawie
naga.
"Chciaþbym ciħ zerŇnĢę, kotku! I zrobiħ to!" - mwiþy bezgþoĻnie bezkrwiste usta.
Kiedy Ļwiatþa na kilka sekund rozbþysþy, ujrzaþa nabrzmiaþego czþonka pulsujĢcego w jego obcisþych spodniach, tak jakby
prbowaþ wydostaę siħ na zewnĢtrz i rzucię na niĢ. W pewnej chwili punk zbliŇyþ siħ. NapierajĢc
dotknĢþ jej ramienia palcami tak chþodnymi, Ňe aŇ siħ skurczyþa. Jego twarz wykrzywiþ zimny, lubieŇny uĻmiech.
Shanda prbowaþa uciec, zgubię go w gĢszczu rytmicznie podskakujĢcych na parkiecie postaci. Nie spuszczaþ jej jednak z
oczu. Zachowywaþ siħ jak myĻliwy tropiĢcy zwierzynħ. Jak kot, ignorujĢc rytm, ruszaþ siħ w takt swej wþasnej, budzĢcej ŇĢdze
muzyki.
Shanda rozejrzaþa siħ wokþ szukajĢc pomocy, lecz nikt nie zwrciþ na niĢ uwagi. "Samotne dziewczħta nie powinny chodzię na
dyskoteki". Przypomniaþa sobie sþowa matki, ktre sprawiþy, Ňe poczuþa siħ winna. Pragnħþa uciec z tej ponurej sali i biec bez
zatrzymania, aŇ schroni siħ w skromnym korytarzyku municypalnego bliŅniaka rodzicw. "Dziewczħta nie powinny wracaę do
domu po zmroku, nie w takiej dzielnicy! Tylu zboczeıcw i bandytw waþħsa siħ po ulicach. To naprawdħ niebezpieczne!"
- Zamknij siħ, mamo! Na litoĻę boskĢ, zamknij siħ!
Pojawiþ siħ znowu. Jego wygiħte w þuk ciaþo koþysaþo siħ w rytm upiornej muzyki. Ani na chwilħ nie odrywaþ od niej wzroku. Byþo
w tym coĻ z szaleıstwa. ,,ZerŇnħ ciħ, kotku!" Shanda poczuþa jak narasta w niej histeria. Spojrzaþa na pogrĢŇony w mroku
neon nad wyjĻciem. Przez chwilħ nie mogþa siħ zdecydowaę. Spostrzegþa, Ňe zbliŇa siħ, balansujĢc biodrami w sposb
jednoznaczny, nie pozostawiajĢcy Ňadnych wĢtpliwoĻci co do jego intencji. Wtedy zaczħþa uciekaę.
Wypadþa na opustoszaþĢ ulicħ. Latarnie oĻwietlaþy pierwsze kilkaset jardw. Dalej wszystko tonħþo w mroku. Mieszkaıcy tych
porzuconych po obu stronach domw dawno juŇ umarli i nie musieli niczego oglĢdaę w peþnym Ļwietle. Shanda w poĻpiechu
minħþa przecznicħ. Jej obcasy stukaþy po popħkanych kocich þbach.
W pewnej chwili potknħþa siħ. Poczuþa przejmujĢcy bl w kostce. On nadal szedþ za niĢ. PodĢŇaþ jej Ļladem jak czarny upir,
jak widmo.
"SþyszaþaĻ go tylko dlatego, Ňe on chciaþ, abyĻ go sþyszaþa... - pomyĻlaþa z rozpaczĢ. Jest pewien, Ňe mu nie umknħ."
Nie miaþa siþ, by biec dalej. Oddychaþa z trudem. Zwichniħta kostka bolaþa dotkliwie. Noga byþa jak martwa, uniemoŇliwiaþa
ucieczkħ. W kaŇdej chwili mogþa upaĻę. Zatrzymaþa siħ w przeraŇajĢcej ciszy, wyczekujĢc. Zapragnħþa mieę to wszystko za
sobĢ, skoıczyę ten koszmar. Niech robi co chce i pozwoli jej odejĻę.
Wtedy dostrzegþa go znowu. Na jego biaþej, martwej twarzy, ktra zdawaþa siħ byę zawieszona w powietrzu, widziaþa
wymuszony uĻmiech. "A moŇe to nie twarz, a czaszka o upiornie wyszczerzonych zħbach..." - zdĢŇyþa jeszcze pomyĻleę.
Prbowaþa wmwię sobie, Ňe ulegþa zþudzeniu. Twarz nie moŇe byę "zawieszona" w prŇni. Chþopak byþ ubrany na czarno... W
għstym mroku ulicy nie sposb wiħc dostrzec resztħ ciaþa. A jednak... Wszystkie prby uspokojenia zawiodþy. Byþ wcieleniem
zþa, demonem takim jak te, z ktrych drwiþa oglĢdajĢc pŅnĢ nocĢ filmy grozy. Tym razem nie Ļmiaþa siħ. Chciaþa krzyczeę,
lecz Ňaden dŅwiħk nie mgþ dobyę siħ ze skurczonego gardþa. Te oczy, mj BoŇe, te oczy! Nabiegþe krwiĢ, zatopione w
gþħbokich oczodoþach przenikaþy jej ciaþo zmysþowym, natarczywym spojrzeniem. Znaþ kaŇdĢ jej myĻl.
Nie czujħ nienawiĻci - powtarzaþa - naprawdħ... i jeĻli chcesz robię to ze mnĢ... odpowiada mi to... Nie mam nic przeciwko,
naprawdħ nie! - þkaþa bezradnie, pogodzona z losem. Jego pusty, szyderczy Ļmiech zasko-
czyþ Shandħ. Sþyszaþa go dobrze! - w przeraŇajĢcej ciszy ulicy zabrzmiaþ niczym wystrzaþ. ZadrŇaþa.
Przymknħþa na moment powieki, ale po chwili musiaþa spojrzeę znowu. Spostrzegþa, Ňe podszedþ blisko. Staþ o stopħ od niej.
JakaĻ tajemna siþa kazaþa jej staę bez ruchu. Czuþa jego oddech na swojej twarzy.
- Kochanie, masz Ļliczne ciaþo.
Stwierdziþa, Ňe bezwiednie potakuje. To echo sþw Mikħ^, jej ostatniego chþopaka. Wypowiedziane sþowa miaþy w sobie coĻ
zþowieszczego. Byþ teraz jeszcze bliŇej. Wydawaþo jej siħ, Ňe unosi siħ z wolna i wyciĢgajĢc ku niej chþodne rħce, obejmuje jĢ.
Skuliþa siħ. Skurczyþa. Chciaþa krzyczeę, byþa pewna Ňe krzyczy. Mogþa siħ jednak mylię. Chwyciþ jĢ za gardþo i zaczĢþ dusię.
DþawiĢc siħ i krztuszĢc - upadþa. ĺwiadoma byþa jedynie jego ciaþa na sobie. Przez rozmazanĢ mgieþkħ widziaþa jaĻniejĢcĢ,
biaþĢ twarz. Poczuþa jego oddech. Chciaþa wymiotowaę, lecz ĻciĻniħte gardþo nie pozwalaþo na to. "BoŇe, zrb, co chcesz i
skoıczmy z tym! Tylko nie zabijaj mnie! Proszħ, nie zabijaj mnie!"
By go nie rozwĻcieczyę rozsunħþa szeroko nogi. Robiþa wszystko, by pokazaę, Ňe chce tego. On jednak najwyraŅniej nie
zwracaþ na niĢ uwagi. Pocaþunek byþ odraŇajĢcy. Jego otwarte usta cuchnħþy. Jħzyk z niezwykþĢ siþĢ rozwieraþ jej zħby i wciskaþ
siħ miħdzy wargi jak zimny, ubþocony gad. Czuþa wstrħt. I nagle cios i przeszywajĢcy bl. Caþe jej ciaþo zadrŇaþo i napiħþo siħ.
CoĻ, co przypominaþo ogromnĢ igþħ zanurzaþo siħ w jej szyi. Coraz gþħbiej. Jej gardþo i usta wypeþniþy siħ għstym, ciepþym
pþynem, ktry uniemoŇliwiajĢc wydanie gþosu zaczĢþ jĢ dusię.
Nagle napastnik zniknĢþ.
Z trudem uklħkþa, rozglĢdajĢc siħ nieprzytomnie wo-
kþ. Widziaþa tylko ciemnoĻę, za ktrĢ mogþo kryę siħ wszystko - czuþa to. Wszystko lub przeraŇajĢca pustka pogrĢŇonego we
Ļnie miasta. Bezcielesna, poŇĢdliwa, biaþa twarz zniknħþa. Zostaþa sama. Prbowaþa zatamowaę krew. Palcami przyciskaþa
ranħ, ktra siħgaþa tħtnicy.
Czoþgaþa siħ. Byþa przeraŇona. Czerwona mgieþka przesþoniþa jej oczy. Krew rozpryskiwaþa siħ na chodniku. CiĢgnħþa siħ za niĢ
ciemnĢ smugĢ. Z trudem posuwajĢc siħ naprzd, zdaþa sobie sprawħ, Ňe Ļmiertelnie osþabnie, nim ktokolwiek zdoþa jĢ
odnaleŅę.
PrzeraŇona ciĢgle zadawaþa sobie pytanie: dlaczego jej nie zgwaþciþ, dlaczego nie wykorzystaþ jej bezbronnego ciaþa? Na
dyskotece wyraŅnie jej poŇĢdaþ, a potem... usiþowaþ zabię.
Kim on jest? Martwa, blada twarz wyþaniaþa siħ z mroku. Reszta ciaþa byþa niewidoczna. Tylko ta twarz - znieruchomiaþa i zþa.
Upadþa. LeŇaþa w kaþuŇy krwi, duszĢc siħ i pþaczĢc. Dwa palce wcisnħþa w rwny, okrĢgþy otwr w szyi. Widziaþa juŇ to kiedyĻ w
nocnych filmach grozy. Wampir zabijaþ swĢ ofiarħ pozostawiajĢc, po nasyceniu swej ŇĢdzy, bezkrwiste ciaþo.
Gdy uprzytomniþa sobie caþĢ potwornoĻę tego, co siħ zdarzyþo, ostatni raz prbowaþa krzyknĢę. Z jej ust wydobyþ siħ jedynie
szept. Osunħþa siħ na zimny bruk i znieruchomiaþa. GdzieĻ w oddali, w mroku nocy zabrzmiaþ gþos puszczyka. PŅniej
wszystko ucichþo.
Mniej niŇ milħ od miejsca, gdzie Shanda leŇaþa martwa w kaþuŇy wþasnej krwi, Stella Lowe zaczħþa swĢ nocnĢ pracħ. Byþa
kobietĢ wysokĢ i szczupþĢ. Niedawno skoıczyþa trzydziestkħ. Jej dþugie, utlenione wþosy opadaþy znacznie poniŇej ramion.
Staþa w drzwiach zabitego de-
skami sklepu. Mrok rozpraszaþo Ļwiatþo ulicznych latarni. Latarni, ktrych, gdy siħ zepsuþy, nikt nie naprawiaþ. Nikt siħ nie
skarŇyþ z tego powodu. Nikomu na tym nie zaleŇaþo. W przeciĢgu paru lat wszystkie te ulice zostanĢ zniszczone, by ustĢpię
miejsca nowym budynkom rady miasta. Nowoczesne slumsy zastĢpiĢ stare.
Stella zapaliþa papierosa. Puste opakowanie rzuciþa na ulicħ. Czuþa jak ogarnia jĢ sennoĻę. Gdyby tego wieczora nikt siħ nie
zjawiþ, nie byþaby szczeglnie zmartwiona. Jej klientelħ stanowili przewaŇnie bywalcy "Tawerny". Napaleni faceci, ktrzy nie
potrafili opanowaę tego, czego, jak sĢdzili, domagaþy siħ ich spocone ciaþa. Swoje rozdraŇnienie wyþadowywali na niej.
BoŇe, czegŇ oni oczekiwali za te swoje trzy funty, ktre braþa za usþugi w opuszczonym domu. Albo za piĢ-taka, jeĻli zabieraþa
ich do wþasnego pokoju? PŅniej zaczħþa wystrzegaę siħ zapraszania mħŇczyzn do siebie. JuŇ dwa razy siedziaþa w pudle za
uprawianie nierzĢdu i nie chciaþa, by przedstawiciele prawa interesowali siħ zbytnio jej mieszkaniem.
- Jezu Chryste. AleĻ mnie przestraszyþ!
Niemal upuĻciþa papierosa. Zþapaþa go w ostatniej chwili wpatrujĢc siħ w wielkiego mħŇczyznħ, ktry bezszelestnie zbliŇyþ siħ
do niej. Byþ w teniswkach. Gumowe podeszwy tþumiþy kroki. Podszedþ na odlegþoĻę jarda, nim spostrzegþa jego obecnoĻę.
Zaskoczona i trochħ zdezorientowana, mocno zaciĢgnħþa siħ papierosem, prbujĢc rozpoznaę pogrĢŇonĢ w pþmroku twarz.
Nie byþ to Ňaden z jej staþych klientw - tego byþa pewna. Miaþ ciemne wþosy. Jego nalana twarz Ļwiadczyþa, Ňe dawno skoıczyþ
juŇ czterdziestkħ. Rħce drŇaþy mu nerwowo. Mogþo siħ wydawaę, Ňe po raz pierwszy wyszedþ na podryw.
10
- Przepraszam - gþos brzmiaþ elegancko dystyngowanie, nie byþo w nim ani Ļladu dialektu - nie chciaþem ciħ przestraszyę.
- W porzĢdku.
Stella byþa podejrzliwa. Dawno minħþy juŇ czasy, gdy mogþa rozpoznaę policjanta bez wzglħdu na to, czy miaþ na sobie mundur,
czy nie. Ci, co przychodzili teraz, rŇnili siħ miħdzy sobĢ budowĢ ciaþa i wzrostem. Zdarzaþo siħ nawet, Ňe wpadali do burdelu
dla przyjemnoĻci. Staraþa siħ byę ostroŇna. OstroŇna aŇ do przesady.
- Rozmarzyþam siħ.
- To tak jak ja - jego Ļmiech zabrzmiaþ cynicznie. - Chciaþem wþaĻnie znaleŅę w tej dziurze kogoĻ takiego jak ty. Ile chcesz?
Jego bezpoĻrednioĻę zaskoczyþa jĢ. JeĻliby powiedziaþa, Ňe chce trzy funty, a on okazaþby siħ glinĢ, to tak jakby przyznaþa siħ
do winy.
- WþaĻnie czekaþam na kogoĻ. Prbowaþa wyczytaę coĻ z jego oczu. Byþa bez szans. Patrzyþ przeszywajĢc jĢ wzrokiem na
wskroĻ.
- KogoĻ takiego jak... ja? PrzysunĢþ siħ bliŇej. Poszukaþ jej rħki.
- Byę moŇe.
- DokĢd pjdziemy?
Stella Lowe lekko drŇaþa. Nie wyglĢdaþo to na zwykþy podryw. Nie byþ to klient prymitywny, z tych co to, pragnĢc pocaþunkw,
prbujĢ wcisnĢę jednoczeĻnie rħce pod spdnicħ dziewczyny.
Targowaþ siħ spokojnie, z rozmysþem, jak czþowiek spierajĢcy siħ z takswkarzem o wysokoĻę opþaty za nocnĢ jazdħ.
- Tam, niŇej, przy tej ulicy, jest taki dom - jej gþos
11
drŇaþ - ostatni z przeznaczonych do rozbirki. W jednym z grnych pokoi jest nawet þŇko, co prawda bez przeĻcieradeþ...
Czekaþa, aŇ wybuchnie Ļmiechem. ņart trafiþ w prŇniħ. Facet milczaþ.
- Wystarczy! - zdecydowaþ nagle, chwytajĢc jĢ brutalnie za rħkħ.
O cenħ juŇ nie pytaþ. MoŇe nie zamierzaþ pþacię. Stella miaþa zþowrogie przeczucia. Gdyby tylko mogþa wyzwolię siħ z uĻcisku,
pobiegþaby tak szybko, jak to tylko moŇliwe w stronħ "Tawerny" i oddaþa siħ za darmo ktremuĻ ze staþych klientw. Wszystko,
byle uciec od tego zimnego, bezdusznego mħŇczyzny. Nie mieĻciþo jej siħ w gþowie, Ňe taki typ moŇe potrzebowaę seksu. Nie
byþo jednak odwrotu. CiĢgnĢþ jĢ tak silnie w stronħ opustoszaþych, mrocznych kamienic, Ňe zmuszona byþa niemal biec.
- Ktry to dom? - mruknĢþ po kilku minutach.
- To ten... tam, po drugiej strome.
Kþamstwo nie miaþo najmniejszego sensu. Mgþ zawlec jĢ do kaŇdej z tuzina walĢcych siħ ruder. Miejsce byþo mu zupeþnie
obojħtne.
W milczeniu przeszli na drugĢ stronħ. PchnĢþ rħkĢ wskazane drzwi, ktre trzeszczĢc, skrzypiĢc i trĢc o wypaczonĢ podþogħ,
otworzyþy siħ wreszcie. ZamknĢþ je zdecydowanie, jednym ruchem.
- Nie chcemy, by nam przeszkadzano, prawda? - w gþosie jego brzmiaþa ironia.
Dziewczyna drŇaþa gwaþtownie, gdy wspinali siħ po chybotliwych, drewnianych schodach.
Nadal trzymaþ jĢ mocno.
- Hej, nie musisz wykrħcaę mi rħki. Nie mam zamiaru wiaę!
12
Ten symboliczny sprzeciw miaþ zabrzmieę gniewnie, upodobniþ siħ jednak do þkania. Nie potrafiþa dþuŇej ukrywaę koszmarnego
strachu.
- Doprawdy?
Brutalnie pchnĢþ jĢ w plecy. Runħþa na obdarte sprħŇyny þŇka. Jeszcze poczuþa, Ňe wystajĢce druty mszczĢ jej najlepszĢ
sukienkħ, ale to juŇ przecieŇ nie miaþo znacze
nia.
- Kim jesteĻ?
Po raz pierwszy mogþa wyraŅnie dostrzec jego twarz. OĻwietlaþ jĢ snop ulicznego Ļwiatþa, ktre wpadaþo ukoĻnie przez wybite
okno. Zatrzymana w bezruchu, robiþa przeraŇajĢce wraŇenie. Jak maska. Bezduszna, obca, o twardych rysach, niemal martwa,
a jednak wykrzywiona w grymasie zþa.
Stella przeþknħþa gþoĻno Ļlinħ. Czuþa, Ňe drŇy.
- ZostaþaĻ wybrana...
- Co... co chcesz przez to powiedzieę?
Stella pomyĻlaþa, Ňe zacznie krzyczeę. Wiedziaþa jednak, Ňe nic by to nie daþo. Nikt nie przechodziþ tĢ ulicĢ w nocy, z wyjĢtkiem
przypadkowych pijakw, ktrzy z pewnoĻciĢ nie dochodziliby przyczyny kobiecych wrzaskw.
- Spjrz... - w jego oczach pojawiþ siħ fanatyczny bþysk. Mwiþ teraz uroczyĻcie, powaŇnie. - SpoglĢdasz na jednego z
czcigodnych uczniw Wielkiej Lilith, Bogini CiemnoĻci.
"Jest obþĢkany - pomyĻlaþa. - To szaleniec, bardziej niebezpieczny od innych."
Nagle, rozpaczliwie i w poĻpiechu, zaczħþa rozpinaę sukienkħ, obnaŇajĢc biaþe ciaþo.
- Tego chciaþeĻ, tak?
13
- Tak... i nie - zaĻmiaþ siħ szyderczo, szepcĢc. - Lecz nie tak jak myĻlisz.
- To czego, do diabþa, chcesz?!
- DziĻ w nocy - jego gþos byþ tak cichy, Ňe musiaþa wytħŇyę sþuch, by dosþyszeę jego sþowa - uczniowie Lilith rozeszli siħ po
mieĻcie, by szukaę takich jak ty. PowinnaĻ czuę siħ zaszczycona. ZostaþaĻ wybrana.
Jego nagþy atak zaskoczyþ jĢ. Jednym skokiem przygnitþ jĢ swym ciaþem, aŇ zajħczaþy sprħŇyny þŇka. Wydawaþo jej siħ, Ňe
zostaþa zwiĢzana, zupeþnie unieruchomiona, a on prbuje wydobyę coĻ z kieszeni. "O BoŇe, on ma nŇ!" - pomyĻlaþa.
Pomaraıczowe Ļwiatþo, ktrym przesĢczony byþ pokj, rozbþysþo na moment, odbijajĢc siħ od jakiegoĻ przedmiotu. Nie zdĢŇyþa
siħ zorientowaę, co to jest. Nie chciaþa nawet. Odwrciþa gþowħ i modliþa siħ, by koniec nadszedþ prħdko.
Nagþy bl, ktry drĢŇĢc szyjħ wtopiþ siħ w jej gardþo, powstrzymaþ przenikliwy krzyk. Czuþa krew w ustach i przeþyku. Kopaþa
wĻciekle, ale wiedziaþa, Ňe to na nic. Napastnik jednak najwyraŅniej nie zwracaþ uwagi na jej wysiþki. Drobne stopy Stelli nie
mogþy zadaę mu blu. ĺmiaþ siħ, a ona czuþa, Ňe traci siþy, Ňe gaĻnie jej ĻwiadomoĻę. MyĻlaþa, Ňe krzyczy, albo Ňe przynajmniej
prbuje to robię.
- Jestem uczniem Lilith! - usþyszaþa jeszcze. W miarħ jak sþabþa, dþawiĢc siħ wþasnĢ krwiĢ, jego sþowa uderzaþy w niĢ brutalnie,
zadajĢc niemal fizyczny bl. Nagle uĻwiadomiþa sobie, Ňe napastnik nie leŇy juŇ na niej. Nic nie widziaþa. Straciþa wzrok.
Zostaþa tylko purpurowa mgþa przesþaniajĢca oczy. Sþyszaþa dŅwiħki, jakby gdzieĻ w pobliŇu woda laþa siħ z otwartego kranu.
Ze
14
zgrozĢ uĻwiadomiþa sobie, Ňe to jej wþasna krew tryska, rozpryskujĢc siħ na podþodze.
O Jezu! Ten þajdak przeciĢþ jej gardþo! Instynktownie, podobnie jak Shanda, Stella Lowe prbowaþa przycisnĢę rwny, niewielki
otwr palcami. Nic juŇ nie mogþo powstrzymaę uchodzĢcego z niej Ňycia. Prbowaþa siħ podnieĻę. DŅwignħþa siħ nawet trochħ,
lecz niemal od razu za-koþysaþa siħ þagodnie na bezwþadnych, zardzewiaþych sprħŇynach þŇka. We wszystkich koıczynach
czuþa dziwne mrowienie. Krew byþa wszħdzie.
Usþyszaþa jeszcze, jak skrzypiĢce, drewniane drzwi trĢ o deski podþogi. Odgþos miħkkich, cofajĢcych siħ w mrok nocy krokw
byþ ostatnim dŅwiħkiem, jaki dotarþ do jej ĻwiadomoĻci.
Z oddali dochodziþy gþosy nocy. Cieı nietoperza przesunĢþ siħ za oknem. Uczeı Wielkiej Lilith wracaþ tam, skĢd przybyþ.
Towarzyszyþ mu gþos puszczyka brzmiĢcy wyraŅnie w pustych, ciemnych zauþkach upiornego miasta.
Rozdziaþ II
Sabat leŇaþ jeszcze w þŇku, gdy stojĢcy na nocnym stoliku telefon zaczĢþ dzwonię. ZaklĢþ z wprawĢ, unisþ swj nagi tors i
lewĢ rħkĢ siħgnĢþ po sþuchawkħ. Prawa dþoı kontynuowaþa w tym czasie innĢ, rozpoczħtĢ przed dwudziestoma minutami,
czynnoĻę.
- Sabat - zaczĢþ szorstko, bez entuzjazmu prbujĢc zapomnieę o stworzonym w myĻli obrazie blondynki w czarnych butach,
biustonoszu i podwiĢzkach, ktra na nieskoıczenie wiele sposobw potrafiþa zadaę mħŇczyŅnie rozkoszny bl. Byþa jednĢ z
niewielu kobiet, ktrym kiedykolwiek udaþo siħ zawþadnĢę jego silnĢ osobowoĻciĢ.
- Tu McKay. Bardzo mi przykro, Ňe ci przeszkadzam.
Nawet w poþowie nie tak przykro jak mi, gnojku. Sabat skrzywiþ siħ w mroku, nagle napiħty i czujny. Sprawy policji zawsze go
bardzo interesowaþy. SierŇant McKay z CID, przedtem zatrudniony w SAS, nie dzwoniþby do niego, i to o tak wczesnej porze,
gdyby rzecz nie byþa rozpaczliwie pilna.
- O co chodzi? Mw! - wymamrotaþ Sabat i dodaþ ciszej - to, co robiþem, moŇe poczekaę.
- Sabat - McKay zaczĢþ z wahaniem. Nuta zaŇenowania pojawiþa siħ w jego opanowanym gþosie. - Czy wierzysz w... wampiry?
- Teraz juŇ wiem, Ňe oszalaþeĻ - Sabat smukþymi palcami przeczesaþ swe dþugie, czarne wþosy. Jak zwykle
16
musnĢþ dþugĢ, szerokĢ bliznħ, pamiĢtkħ po sþuŇbie w SAS. - Znowu piþeĻ, Clive.
- Nie, nie piþem. Jestem zupeþnie trzeŅwy. MoŇe przepracowany, przemħczony, lecz zupeþnie zdrowy i trzeŅwy. Sþuchaj Sabat.
To nie sĢ Ňarty. Znasz mnie wystarczajĢco dobrze. To strasznie pilna sprawa. Sam Szef stwierdziþ, Ňe przydaþaby siħ nam
twoja pomoc. Czy moglibyĻmy gdzieĻ siħ spotkaę?
- Wpadnij do mnie.
Sabat porzuciþ w koıcu swe erotyczne fantazje i opuĻciþ nogi z þŇka. McKay miaþ klasħ. Byę moŇe siħ myliþ, lecz zawsze
trzymaþ siħ mocno ziemi. Sabat znaþ go zbyt dobrze, by wĢtpię w jego kompetencje.
- Wpadnħ za kwadrans.
Sabat odwiesiþ sþuchawkħ na wideþki i zapaliþ Ļwiatþo. ZaczĢþ siħ wolno ubieraę. NaciĢgnĢþ ciemne spodnie. Instynktownie
sprawdziþ kieszenie marynarki. Chciaþ mieę pewnoĻę, Ňe maþy rewolwer kaliber 38, z ktrym nigdy siħ nie rozstawaþ, byþ na
swoim miejscu. W ciĢgu ostatnich kilku miesiħcy nigdzie nie ruszaþ siħ bez broni. Mgþ paĻę ofiarĢ zemsty. Cios mgþ go
dosiħgnĢę z kaŇdej strony. Uczyþ siħ Ňyę ze ĻwiadomoĻciĢ ustawicznego zagroŇenia.
Usiadþ na brzegu þŇka i utkwiþ wzrok w Ļcianie. W wyobraŅni widziaþ zalesiony stok gry i szerokĢ przesiekħ, ktrej
wystrzegaþy siħ ptaki i dzikie zwierzħta. To wþaĻnie tam jego wþasny brat, Quentin, szukaþ schronienia. Quen-tin byþ tak
przesiĢkniħty zþem, Ňe w poþowie krajw Ļwiata znano go jako "szataıskiego giermka". ĺcigaþo go prawo, ktrego
przedstawiciele mieli cichĢ nadziejħ, Ňe nie uda im siħ go zþapaę. ĺcigaþ go rwnieŇ Mark Sabat.
WþaĻnie na tej polanie miaþ miejsce ostateczny pojedynek. Sabat zadrŇaþ przypomniawszy sobie, z jak wielkim
17
trudem siþa jego egzorcyzmw pokonaþa zaklħcia najbardziej niebezpiecznego czþowieka, jakiego znaþa ludzkoĻę. Widziaþ to
ciĢgle w myĻli. Wykopane zwþoki leŇaþy wwczas obok trzech otwartych grobw. Quentin - mistrz voodoo, szaman na wygnaniu
- wþaĻnie zamierzaþ wskrzesię sobie uczniw spoĻrd zmarþych, by stworzyę armiħ posþusznĢ wszystkim jego rozkazom.
Sabat poczuþ znowu w wszechobecny odr zgnilizny dobywajĢcy siħ z otwartych grobw. Raz jeszcze opanowaþo go
przeraŇenie. Przypomniaþ sobie, jak wpadþszy do jednego z grobw spojrzaþ w grħ i dostrzegþ swego brata z toporem w rħku,
gdy szykowaþ siħ do ostatecznego ataku. Czuþ to znowu. Odr palonego kordytu, pistolet kaliber 38, ktry wypadþ mu z rħki, i
Ouentina, wijĢcego siħ na nim, w chwili gdy ostatni strzaþ rozþupaþ mu czaszkħ. Na wilgotnych Ļcianach grobu jego krew
zmieszaþa siħ z mzgiem tworzĢc obrzydliwĢ masħ, bezksztaþtnĢ i lepkĢ.
To siħ tam wþaĻnie powinno byþo zakoıczyę. Na tej polanie. Wtedy, gdy Sabat, wydostawszy siħ z prostokĢtnej dziury, schodziþ
zamroczony w dþ zbocza. Tak siħ jednak nie staþo. W dziwny sposb dusza Ouentina stopiþa siħ z duszĢ Sabata. Od tego
czasu dwa bħdĢce w ustawicznym konflikcie Ňywioþy - dobro i zþo - rozdzieraþy ŇyjĢcĢ i czujĢcĢ jednoĻę jego istoty. Sabat
zachowywaþ siħ jak czþowiek nawiedzony, toczĢcy w swym wnħtrzu nieustannĢ walkħ o wþasne przetrwanie. Walka siħ nie
skoıczyþa i nie skoıczy siħ nigdy - dopki bħdzie Ňyþ.
Sabat, byþy ksiĢdz, w SAS pracowaþ do czasu, gdy daþ siħ zþapaę w niedwuznacznej sytuacji z jasnowþosĢ ŇonĢ puþkownika.
WþaĻnie ona to nosiþa czarne buty i uwielbiaþa korzĢcych siħ u jej stp kochankw. Incydent ten sprawiþ, Ňe Sabat byþ
zmuszony powrcię do cywila, co w
18
koıcu doprowadziþo do jego wewnħtrznego rozdarcia. Czasem zþo byþo zbyt silne i zbyt kuszĢce, by mgþ stawię mu opr.
Wwczas Quentin Sabat stawaþ siħ innym czþowiekiem - skoncentrowanym, zamkniħtym w sobie i nieprzejednanym. Czasem
siþy zþa kapitulowaþy w obliczu jego bezwzglħdnoĻci i ŇĢdzy zemsty. Takie Ňycie przypominaþo ruch wahadþa - monotonny,
niebezpieczny i trudny do zatrzymania.
Mark nigdy nie mgþ byę pewny wþasnych reakcji. On, egzorcysta, czþowiek o niewiarygodnej sile psychicznej, pewnego dnia
mgþ staę siħ przyczynĢ wþasnego upadku, zguby. Teraz znowu coĻ zaczynaþo siħ dziaę i przeczuwaþ, Ňe nie bħdzie to nic
dobrego.
Z ulicy dochodziþy odgþosy, ĻwiadczĢce o tym, Ňe nie byþa tak pusta, jak myĻlaþ.
Sabat mieszkaþ w wyludnionej dzielnicy pþnocnego Londynu. Bez trudu rozpoznaþ dŅwiħk zatrzymujĢcego siħ przed jego
domem samochodu. Z niepokojem czekaþ na dzwonek u frontowych drzwi. Po chwili wpuĻciþ do Ļrodka wysokiego, Ļniadego
mħŇczyznħ o prostokĢtnej twarzy, na ktrej z rzadka goĻciþ uĻmiech. RwnieŇ i teraz sierŇant McKay nie miaþ powodu do
nadmiernej radoĻci
- Dziħkujħ.
UjĢþ dþoniĢ szklankħ whisky podanĢ mu przez Sabata.
- To jest oczywiĻcie absolutnie poufne. Na jego ogorzaþej twarzy pojawiþ siħ wyraz zaŇenowania.
- Dla mnie wszystko jest poufne - odparþ Sabat. - Tajemnica obowiĢzuje obie strony.
- WþaĻnie. Mogħ ciħ chyba prosię o wyjaĻnienie sprawy znikniħcia wielebnego Spode'a?
- Czy to o tym chciaþeĻ ze mnĢ rozmawiaę? - ton
19
Sabata byþ ostry, nieprzyjemny. Jego ciemne oczy rzucaþy iskry jak potarty krzemieı. - JeĻli tak, to sĢdzħ, Ňe powinieneĻ siħ tu
zjawię o jakiejĻ przyzwoitej porze.
- Nie, nie. To nie tylko sprawa Spode'a. McKay powoli sĢczyþ drinka. Nie byþ na tyle gþupi, by z rozmysþem draŇnię Sabata w
jego wþasnym domu. - Po prostu zapytaþem. To wszystko. Osobista ciekawoĻę.
- Ktra prowadzi do przysþowiowego piekþa. - Twarz Sabata rozluŅniþa siħ, a oczy nabraþy þagodniejszego wyrazu. - Tak czy
owak, odpowiem ci. A robiħ to tylko po to, by zaspokoię twojĢ osobistĢ ciekawoĻę. Wielebny Spode, ktry nie byþ wcale
wielebnym, ĻciĢgnĢþ na swojĢ gþowħ gniew tajemnych bogw. MoŇna powiedzieę, Ňe za jego znikniħcie winię moŇemy piekþo
gorsze od tego, ktre znamy.
- Wystarczy. - McKay usadowiþ siħ wygodniej w odpowiedzi na zapraszajĢcy gest Sabata. - SĢdzħ, Ňe wydarzenia ostatnich dni
sprawiĢ, Ňe znikniħcie Spode'a pjdzie w niepamiħę. Przychodzħ prosto z policyjnej kostnicy. Nawet Szef nie umiaþ siħ
opanowaę. Miaþ nudnoĻci. Z czterech ciaþ, ktre znaleŅliĻmy, trzy naleŇaþy do zawodowych prostytutek. Jedno do pewnej
nastolatki.
- JakiĻ maniak, szaleniec? Takich zawsze peþno w wielkim mieĻcie...
- To nie "szaleniec". Sabat. Na kaŇdym z tych ciaþ znajduje siħ tylko jedna rana. Jest to rwna, okrĢgþa dziurka przechodzĢca
przez skrħ aŇ do tħtnicy. Przez tħ wþaĻnie rankħ wyssano... wiem, Ňe brzmi to gþupio... wyssano krew.
Sabat patrzyþ przed siebie, powstrzymujĢc siħ od niedorzecznego komentarza w rodzaju: "Chyba Ňartujesz stary!". Zamiast
tego mruknĢþ:
20
- CaþĢ krew?
- Nie. Byę moŇe pþ þitra. Lub coĻ koþo tego. Trudno powiedzieę. Trzy dziewczyny zdoþaþy jeszcze czoþgaę siħ po chodniku,
zostawiajĢc za sobĢ upiorny, purpurowy Ļlad. CzwartĢ zabito w opuszczonym budynku. Pokj, w ktrym znaleŅliĻmy jej zwþoki,
przypominaþ rzeŅniħ. Krew na Ļcianach i na suficie, wszħdzie!
- Z pewnoĻciĢ nie byþ to wampir. Nawet jeĻli coĻ takiego istnieje. Nie szafuje on krwiĢ na lewo i prawo, dziaþa bardziej
wyrafinowanie, ,,oszczħdnie". Zostawia po sobie raczej zuŇyte zwþoki, choę to, co mwisz, jest ciekawe.
- MoŇesz to powtrzyę publicznie. Szef ma zþoŇyę oĻwiadczenie dla prasy. Rozumiem jego niepokj. Siedzi jak na beczce z
prochem. Jeszcze jeden "szaleniec" mgþby okazaę siħ kþopotliwy, bardzo kþopotliwy, lecz w przypadku wampira caþy Londyn
wpadnie w histeriħ. Byę moŇe nie tylko Londyn - rozumiesz?
- To zdaje siħ nie moja branŇa.
Sabat wyciĢgnĢþ z kieszeni fajkħ z pianki morskiej. Paliþ jĢ nieregularnie, w chwilach szczeglnych. Czasem mieszaþ indyjskie
konopie z krtko ciħtym tytoniem. Tej nocy jednak wypeþniþ cybuch aromatycznym tytoniem wprost ze sklepu. Ujawnianie zbyt
wielu sekretw przedstawicielowi prawa nie byþo najmĢdrzejsze.
- MoŇe tak, moŇe nie - powiedziaþ McKay sentencjonalnie. - Caþa sprawa wywoþa jednak spory niepokj czytelnikw prasy. A
gdy fakty stanĢ siħ powszechnie znane, podniesie siħ wielki wrzask. Szef ma nadziejħ, Ňe da siħ to wszystko szybko zaþatwię.
Oznacza to jednak, Ňe nie obejdzie siħ bez twojej pomocy, Sabat.
- Do dziĻ pamiħtam - Sabat wypuĻciþ powoli kilka kþek dymu - Ňe siþy policyjne czuþy siħ Ļmiertelnie ura-
21
Ňonħ moimi dochodzeniami. Zupeþnie niedawno dostaþem nawet ostrzeŇenie. ZagroŇono mi strasznymi konsekwencjami w
przypadku, gdybym nadal utrudniaþ prowadzenie Ļledztwa.
- To wina Plowdena. Nie chciaþ, by ktokolwiek przejĢþ jego najwaŇniejszĢ sprawħ, popisowy numer, ktry mgþ zadecydowaę o
jego karierze. I dlatego zagadka znikniħcia Spode'a pozostaþa nierozwiĢzana... oficjalnie.
- W takim razie wybaczam - zaĻmiaþ siħ Sabat. - Teraz opowiedz mi o szczegþach sprawy. Gdzie siħ zdarzyþy te morderstwa?
- Wszystkie na jednym terenie. W obrħbie tej samej dzielnicy. Jest to obszar niezamieszkany, rzħdy domw przeznaczonych
do rozbirki. W East Endzie.
McKay ruszyþ do Ļciennej mapy. Pokj Sabata przypominaþ kwaterħ gþwnodowodzĢcego w czasie wojny. Na mapie
znajdowaþo siħ wiele barwnych pinezek, ktrych pozycje miaþy znaczenie tylko dla wþaĻciciela. McKay nie chcĢc siħ oĻmieszaę
nie pytaþ o nic.
- Dockland? MoŇe to sprawka ,,Triady"?
- WĢtpiħ - odparþ Sabat. - Nie moŇna jednak wykluczyę Ňadnej moŇliwoĻci. Mimo wszystko chciaþbym zobaczyę te ciaþa.
- To siħ da zaþatwię. Nawet natychmiast. McKay oprŇniþ szklankħ.
- I jeszcze coĻ - zawahaþ siħ Sabat. - Muszħ mieę wolnĢ rħkħ. Pracujħ nieoficjalnie. ņadnej reklamy. ņadnych pytaı,
- WþaĻnie dlatego potrzebujemy ciebie.
- W porzĢdku. Ruszajmy.
- Powiedz mi - Sabat wyglĢdaþ na zupeþnie rozluŅnionego, gdy McKay pħdziþ przez przedmieĻcia na poþud-
22
niowy wschd Londynu. - Czy puþkownik Vince Lealan ciĢgle sþuŇy w SAS?
- Nie powinienem ci mwię.
- Ale zrobisz to, bo kiedyĻ razem byliĻmy agentami SAS i ufaliĻmy sobie.
- Racja. - McKay zatrzymaþ samochd na Ļwiatþach. Gdy czekaþ na przejazd, zapanowaþa krtka, niezrħczna cisza. - Wyrzucili
go w niespeþna rok po tym, jak wylali ciebie. JeĻliby doszþo do procesu, poszedþby za kratki. Zabrakþo jednak przekonywujĢcych
dowodw. Tak czy owak nie mogli sobie pozwolię na zbytni rozgþos. WþaĻciwie to pytasz o niego, czy o Katrionħ?
- O oboje.
W wyobraŅni Sabat znw dostrzegþ blondynkħ w skĢpym, czarnym odzieniu. Przypomniaþ sobie ich nieliczne spotkania i poczuþ
lekkie dreszcze w dolnych partiach ciaþa. Katriona raniþa go na wiele sposobw. Mimo to ulegajĢc iĻcie masochistycznym
zapħdom, pragnĢþ kary - kary w jej stylu.
- Puþkownik sympatyzowaþ z Frontem Wyzwolenia. Sekretarz Spraw Wewnħtrznych potħpiþ demonstracjħ. - Gþos McKay'a
dochodziþ jakby z daleka. - Stary Vince po prostu nadstawiþ kark. Byę moŇe zrobiþ to rozmyĻlnie, sĢdzĢc, Ňe pod jego rzĢdami
faszystowska grupa moŇe dojĻę do wþadzy. Pozwoliþ im zorganizowaę demonstracjħ na swoim terenie, niedaleko jego
mieszkania w Sussex. Byþ cholernym durniem. W taki sposb zdradzię swoje zamiary! Choę od jakiegoĻ juŇ czasu
wiedzieliĻmy, z kim sympatyzuje. Front zaczĢþ stawaę siħ groŅny i naleŇaþo go trochħ przyhamowaę. Sam wiesz, jak Ļliskie
bywa prawo w prawdziwie demokratycznym kraju. KaŇdy moŇe wyraŇaę swoje poglĢdy bez wzglħdu na to, jak niebezpieczne
23
mogþyby okazaę siħ dla istoty demokracji. Obserwowano Front uwaŇnie. W tydzieı po demonstracji dostaliĻmy donos, Ňe na
ziemi Lealana znajdujĢ siħ skrytki z broniĢ. Tak naprawdħ to powinna byę sprawa policji, lecz ministerstwo zadecydowaþo, Ňe
naleŇy uŇyę SAS. Nadarzyþa siħ okazja, by zniszczyę siedlisko zþa w zarodku. KtoĻ jednak ostrzegþ þajdakw. Istniaþo tylko
jedno Ņrdþo, z ktrego mogþy pochodzię tajne informacje. Oznaczaþo to koniec sþuŇby Lealana.
- A Front Wyzwolenia?
- Tak jakby zabierajĢc ze sobĢ broı rozpþynħli siħ w powietrzu. SĢdzimy, Ňe Lealan dziaþa dalej. Od czasu jednak gdy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]