[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Aby rozpocząć lekturę kliknij na taki przycisk

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

@literaturaf

KLIKNIJ TUTAJ

1

Guy de Maupassant

Dom pani Tellier

Opowiadania

WYDAWNICTWO TOWER PRESS GDAŃSK 2001

2

Spadek

1

Mimo że nie było jeszcze godziny dziesiątej, urzędnicy napływali tłumnie pod główną bramę Ministerstwa Marynarki, przybywając w pośpiechu ze wszystkich zakątków Paryża, zbliżał się bowiem Nowy Rok, czas gorliwości i awansów. Dudnienie szybkich kroków napełniało rozległy budynek, zawiły na kształt labiryntu i pocięty krętymi korytarzami, skąd niezliczone wejścia prowadziły do biur.

Każdy wchodził do swej komórki, ściskał dłoń wcześniej przybyłego kolegi, zdejmował surdut, wkładał stare ubranie robocze i zasiadał przed swym biurkiem, gdzie oczekiwały nań stłoczone papiery. Później udawano się po nowiny do sąsiednich wydziałów. Dowiadywano się przede wszystkim, czy naczelnik już przybył, czy ma dobry humor i czy poczta jest dziś obfita.

Pan Cezar Cachelin, sekretarz „od spraw ogólnych", były podoficer marynarki kolonialnej, który z biegiem czasu dosłużył się niezłej rangi, wciągał do wielkiej księgi pocztę, którą właśnie przyniósł woźny ministerialny. Naprzeciw niego kopista, ojciec Savon, stary głupiec, osławiony w całym ministerstwie wskutek swych niepowodzeń małżeńskich, przepisywał powoli i systematycznie depeszę naczelnika. Przechyliwszy na bok tułów i spoglądając co chwila na brulion, siedział w pozie skrupulatnego skryby.

Pan Cachelin, tęgi mężczyzna, na którego czaszce jeżyły się siwe i krótkie włosy, mówił nie odrywając się od swych zajęć codziennych:

-              Trzydzieści dwie depesze z Tulonu. Ten port przesyła nam ich tyle co cztery inne razem wzięte.

Potem zadał ojcu Savon pytanie, które kierował doń co rano.

-              Ojcze Savon, jak się miewa małżonka?

Stary odpowiedział nie przerywając roboty:

-              Wie pan dobrze, że ten przedmiot jest dla mnie bardzo przykry.

Sekretarz począł się śmiać tak, jak śmiał się codziennie słuchając tej samej odpowiedzi.

Otwarły się drzwi i wszedł pan Maze. Był to przystojny brunet, ubrany z przesadną elegancją, a uważający się za zdeklasowanego, sądził bowiem, że zajmowane przezeń stanowisko nie odpowiada jego powierzchowności i manierom. Nosił ciężkie pierścienie, ciężki łańcuch od zegarka i monokl, ten ostatni jednak tylko dla parady, ponieważ zdejmował go do pracy. Poruszał często rękami i błyszczącymi spinkami.

-              Dużo dziś pracy? - zapytał od drzwi.

-              Tak, z Tulonu, jak zawsze - odpowiedział pan Cachelin. - Od razu widać, że nadchodzi Nowy Rok. Tam się dopiero starają!

Zjawił się inny z kolei urzędnik, pan Pitolet, figlarz i dowcipniś.

-              To znaczy, że my się nie staramy? - zapytał ze śmiechem.

Wydobywszy zaś zegarek oznajmił:

-              Za siedem minut dziesiąta, a już wszyscy na posterunku! Cóż - u licha! - o tym powiecie? Założę się, że Jego Dostojność Pan Lesable zjawił się o godzinie dziewiątej, w tym samym czasie co nasz znakomity naczelnik. Sekretarz przestał pisać, włożył pióro za ucho i

3

rzekł opierając się łokciami na stole:

-              No, wiecie, jeśli ten nie zrobi kariery, to nie dlatego, żeby się nie starał!

-              Ależ zrobi, ojcze Cachelin, zrobi, może pan być tego pewny - odpowiedział pan Pitolet, siadając na rogu stołu i wymachując nogą. - Chce się pan założyć? Stawiam tysiąc przeciwko jednemu, że zostanie naczelnikiem, zanim upłynie dziesięć lat.

Pan Maze, który skręcając papierosa grzał sobie uda przy ogniu, zawyrokował:

-              Ech! Co do mnie, to wolałbym raczej mieć całe życie dwa tysiące czterysta franków, niż wyskakiwać ze skóry tak jak on.

Obróciwszy się na piętach, Pitolet zadrwił:

-              Ale to ci nie przeszkadza, mój drogi, że dzisiaj, dwudziestego grudnia, jesteś tu przed godziną dziesiątą.

Tamten wzruszył ramionami i odpowiedział tonem obojętnym:

-              Też porównanie! Ja także nie chcę, żeby mnie wszyscy ubiegli. Skoro panowie przychodzą oglądać tu wschód słońca, ja czynię to samo, ale ubolewam nad waszą gorliwością. Daleko stąd jeszcze do nazywania naczelnika „drogim mistrzem", jak to czyni Lesable, do wychodzenia z biura o pół do siódmej i do zabierania roboty do domu. Zresztą jestem człowiekiem światowym, inne obowiązki pochłaniają mi czas.

Pan Cachelin przerwał wpisywanie do rejestru i zamyślił się, spoglądając błędnie przed siebie. Wreszcie zapytał:

-              Czy sądzicie, że on dostanie awans jeszcze w tym roku?

-              Oczywiście, że dostanie - zawołał Pitolet - a raczej dziesięć awansów, nie jeden. Nie na darmo jest spryciarzem.

Poczęto rozmawiać o wiekuistej sprawie awansów i gratyfikacji, która od miesiąca doprowadzała na wszystkich piętrach do szaleństwa ten olbrzymi rój biurokratów.

Obliczano szansę, zgadywano sumy, żonglowano tytułami, oburzano się z góry na przewidywane niesprawiedliwości. Na nowo wszczynano toczone już wczoraj nieskończone spory, do których niezawodnie powróci się jutro, używając tych samych przesłanek, tych samych dowodów i tych samych słów.

Wszedł jeszcze jeden urzędnik, pan Boissel, niski, blady, o wyglądzie chorowitym, a żyjący jakby w powieści Aleksandra Dumasa ojca. Wszystko stawało się dlań niezwykłą przygodą, co rano więc opowiadał siedzącemu w tym samym pokoju Pitoletowi osobliwe wydarzenia z wczorajszego wieczora, widywał bowiem domniemane dramaty w domu, w którym zamieszkiwał, i słyszał krzyki na ulicy, skłaniające go do otwierania okna o godzinie trzeciej dwadzieścia w nocy. Codziennie rozdzielał walczących, zatrzymywał konie, ocalał będące w niebezpieczeństwie kobiety, a chociaż dotknięty był pożałowania godną słabością fizyczną, marudnie i z przekonaniem bez ustanku wymieniał czyny, których dokonał siłą swego ramienia.

Gdy pojął, że rozmowa dotyczy Lesable oznajmił:

-              Któregoś dnia powiem temu smarkaczowi co się należy, a jeśli mnie kiedykolwiek ubiegnie to mu tak wytrzepię skórę, że odechce mu się zaczynać!

Wciąż paląc, Maze roześmiał się szyderczo.

-              Dobrze by było - powiedział - aby pan zaczął to już dzisiaj, bo wiem z wiarygodnego źródła, że pominięto pana tego roku, aby zrobić miejsce Lesable'owi.

Boissel podniósł rękę.

-              Przysięgam panu, że jeśli...

Raz jeszcze otworzyły się drzwi i wszedł żywo, z miną zafrasowaną młody człowiek małego wzrostu. Nosił faworyty oficera marynarki lub adwokata oraz stojący i bardzo wysoki kołnierzyk, a słowa wyrzucał z siebie tak, jak gdyby nigdy nie miał dość czasu, aby skończyć to, co miał do powiedzenia. Rozdzielił uściski dłoni gestem człowieka, który nie ma ani chwili do stracenia, i podszedłszy do sekretarza rzekł:

4

-              Mój drogi Cachelin, bądź łaskaw dać mi akta dotyczące Chapelou, sprawa przędzy do kabli, Tulon, A. V. T. 1875.

Urzędnik podniósł się, Sięgnął do pudła ponad głową, wyjął stamtąd plik papierów w niebieskiej okładce i podał go przybyłemu.

-              Proszę, panie Lesable. Czy wiadomo panu, że naczelnik zabrał wczoraj z tych akt trzy depesze?

-              Tak, są u mnie, dziękuję.

I młody człowiek wyszedł spiesznym krokiem.

Zaledwie znikł, Maze oświadczył:

-              Co za fumy! Można by pomyśleć, że już jest naczelnikiem.

-              Cierpliwości! Cierpliwości! - odrzekł Pitolet. - Zostanie nim wcześniej niż my wszyscy.

Pan Cachelin nie powrócił do rejestru. Można by powiedzieć, że prześladowała go jakaś

uporczywa myśl. Upewnił się jeszcze raz.

-              Piękną przyszłość ma przed sobą ten chłopiec!

-              Dla tych - mruknął pogardliwie Maze - którzy uważają ministerstwo za karierę - tak. Dla innych - to za mało...

-              Pan zamierza zostać ambasadorem? - przerwał mu Pitolet. Tamten poruszył się niecierpliwie.

-              To nie o mnie chodzi. Ja na to gwiżdżę! Niezależnie od tego stanowisko naczelnika wydziału nie będzie nigdy niczym znacznym na świecie.

Ojciec Savon, kopista, nie zaprzestał bynajmniej swego zajęcia, lecz od pewnego czasu maczał raz po raz pióro w atramencie, po czym wycierał je uparcie o gąbkę, która piła wodę z miseczki. Pomimo to nie zdołał nakreślić ani jednej litery Czarna ciecz zsuwała się po metalowym ostrzu i spadała kulistymi kleksami na papier. Poczciwina spoglądał z udręką i strachem na swą kopię, którą - jak wiele innych od pewnego czasu - wypadało mu zaczynać na nowo.

-              Znowu atrament zafałszowany!... - wyrzekł głosem cichym i smutnym.

Gwałtowny wybuch śmiechu wydarł się ze wszystkich ust. Cachelin potrząsał stół swym brzuchem, Maze zginał się wpół, jakby chciał tyłem wejść do kominka, Pitolet tupał nogą, kaszlał i trząsł prawą ręką tak, jakby w niej poczuł bezwład, a nawet Boissel dusił się od śmiechu, chociaż z zasady brał rzeczy raczej tragicznie niż komicznie.

Natomiast ojciec Savon, wytarłszy na koniec pióro o połę surduta, rzekł:

-              Nie ma się z czego śmiać. Każdą robotę muszę wykonywać dwa albo trzy razy.

Wyjął z teczki nowy arkusz papieru, wyrównał od spodu rygę i od nowa rozpoczął nagłówek: „Panie Ministrze i Drogi Kolego..." Atrament utrzymywał się teraz na piórze, które czysto kreśliło litery. Stary przechylił się na bok i zatopił ponownie w przepisywaniu.

Obecni nie przestali się śmiać. Pękano wprost ze śmiechu. Od blisko pół roku powtarzano tego samego psikusa poczciwinie, który nie domyślał się niczego. Polegał on na tym, że na mokrą gąbkę do czyszczenia piór wylewano kilka kropel oliwy. Powlekając się wskutek tego tłustym płynem, stal nie przyjmowała atramentu, a kopista trawił godziny w zdumieniu i smutku, zużywał całe pudełka piór i całe butelki atramentu, aż oświadczył na koniec, że przybory kancelaryjne zepsuły się zupełnie.

Wtedy żarty przybrały formę natarczywego znęcania się nad starym. Dosypywano mu prochu do tytoniu, dolewano lekarstw do karafki, z której od czasu do czasu wypijał szklankę wody, i wmówiono mu, że od upadku Komuny socjaliści fałszują większość artykułów codziennego użytku, ażeby zaszkodzić rządowi i doprowadzić do rewolucji.

Z tego powodu powziął szaloną nienawiść do anarchistów. Uznał, że czyhają wszędzie i wszędzie się ukrywają. Napawało go to tajemnym strachem przed czymś nieznanym, zamaskowanym i groźnym.

Na korytarzu zabrzmiał raptowny dźwięk dzwonka. Znano dobrze ten wściekły dzwonek

5

naczelnika, pana Torchebeuf. Wszyscy rzucili się ku drzwiom, aby powrócić na swoje miejsca.

Cachelin zabrał się na powrót do rejestru, wkrótce jednak znowu odłożył pióro i ujął głowę w ręce, aby porozmyślać.

Dojrzewała w nim myśl, dręcząca go już od pewnego czasu. Jako były podoficer marynarki kolonialnej, zdyskwalifikowany po odniesieniu trzech ran (jednej w Senegalu, a dwu w Kochinchinie1), do ministerstwa zaś przyjęty w drodze wyjątkowej łaski, musiał znieść wiele przykrości, grubiaństw i goryczy w swej długiej karierze podwładnego na najniższym szczeblu, dlatego uważał władzę, władzę urzędową, za jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie. Naczelnik wydziału wydawał mu się istotą wyjątkową, żyjącą w jakiejś wyższej sferze, a urzędnicy, o których mówiono: „To spryciarz, wybije się szybko" - byli dlań ludźmi innej niż on rasy, innej natury.

Dla swego kolegi Lesable'a miał tedy najwyższy szacunek, który graniczył z uwielbieniem, a w skrytości ducha żywił uporczywe pragnienie, aby wydać zań córkę.

Ta będzie kiedyś bogata, bardzo bogata. Wiedziano o tym w całym ministerstwie, gdyż jego siostra, panna Cachelin. była posiadaczką miliona netto, solidnego miliona gotówką, zdobytego - jak mówiono - przez miłość, a oczyszczonego przez pobożność poniewczasie.

Stara panna, ongi płocha, usunęła się od świata z pięciuset tysiącami franków, które w ciągu osiemnastu lat co najmniej podwoiła dzięki drapieżnej oszczędności i bardziej niż skromnemu trybowi życia. Od dawna mieszkała u swego brata, który owdowiawszy miał przy sobie córeczkę Koralię, ale w wydatkach domowych brała zupełnie nieznaczny udział, ściskając i gromadząc swe złoto i powtarzając wciąż Cachelinowi:

-              To nie ma znaczenia, skoro wszystko należy do twej córki, ale wydaj ją szybko za mąż, bo chciałabym jeszcze zobaczyć swoje wnuczęta po bracie. To ona da mi tę radość, że uścisnę dziecko z naszej krwi.

Sprawa była znana w świecie urzędniczym, starających się było więc dość. Mówiono, że nawet Maze, piękny Maze, lew biura, kręcił się z wyraźnymi zamiarami wokoło ojca Cachelina. Jednakże były sierżant, szczwany lis - włóczył się pod wszystkimi szerokościami geograficznymi - pragnął młodzieńca z przyszłością, młodzieńca, który by został naczelnikiem, tak że szacunek, jakim by się cieszył, spłynąłby i na niego, Cezara, starego podoficera. Lesable wyśmienicie mu odpowiadał, przeto Cachelin od dawna szukał sposobu, aby go ściągnąć do siebie.

Naraz wyprostował się, zacierając ręce. Miał pomysł.

Znał dobrze ludzkie słabostki. Lesable'a można wziąć tylko na próżność, próżność zawodową. Pójdzie i poprosi go o protekcję, tak jak się chodzi do senatora albo do deputowanego, tak jak się chodzi do osobistości wysoko postawionej.

Ponieważ nie dostawał awansu od pięciu lat, Cachelin uważał za rzecz najzupełniej pewną, że otrzyma go w tym roku. Uda więc przeświadczenie, że zawdzięcza awans Lesable'owi, i zaprosi go z wdzięczności na obiad.

Powziąwszy ten plan, postanowił natychmiast wprowadzić go w czyn. Zdjął starą, a wydobył z szafy marynarkę wyjściową i wziąwszy wszystkie zapisane do rejestru papiery, które dotyczyły zakresu pracy jego kolegi, udał się do kancelarii, którą ten urzędnik w drodze specjalnej łaski, na skutek swej gorliwości i poważnego zasięgu swojej pracy zajmował sam.

Młody człowiek pisał przy wielkim stole wśród pootwieranych teczek z aktami i rozrzuconych papierów, ponumerowanych czerwonym lub niebieskim atramentem.

Zobaczywszy wchodzącego sekretarza zapytał tonem poufałym, z którego jednak przebijał szacunek:

-              No, mój drogi, dużo mi pan spraw przynosi?

-              Tak, niemało. A poza tym chciałbym z panem pomówić.

-              Proszę usiąść, przyjacielu, słucham pana.

6

Cachelin usiadł, odchrząknąwszy, przybrał minę zakłopotaną i zaczął głosem niepewnym:

-              Oto, co mnie tu sprowadza, panie Lesable. Nie lubię kluczyć, jako stary żołnierz będę szczery. Przychodzę prosić pana o przysługę.

-              Ale o jaką?

-              Nie będę się rozwodził. Chodzi mi o to, aby dostać awans w tym roku. Nie mam nikogo, kto by mnie zaprotegował, pomyślałem więc o panu.

Lesable zaczerwienił się nieco, zdziwiony, zadowolony, pełen dumnego zakłopotania, jednakże odpowiedział:

-              Ależ ja tu jestem niczym, przyjacielu. Jestem czymś o wiele mniejszym niż pan jako urzędnik wyższej ode mnie grupy. Nie mam żadnego wpływu. Proszę mi wierzyć, że...

-              Tralala! - wpadł mu w słowa Cachelin z nie pozbawioną respektu szorstkością. - Ma pan posłuch u naczelnika i jeżeli mu pan szepnie słówko za mną, to przejdę. Proszę wziąć pod uwagę, że półtora roku uzyskam prawo do emerytury i odpadnie mi co najmniej pięćset franków, jeżeli nie zaawansuję na pierwszego stycznia. Wiem dobrze, co mówią: „Cachelinowi bieda nie dokucza, jego siostra ma milion". Tak, to prawda, moja siostra ma milion, ale jej milion składa się z drobnych, których wcale nie daje. Milion przeznaczony jest dla mojej córki, to też prawda, ale moja córka i ja to dwie różne osoby. Dużo mi przyjdzie z tego, gdy moja córka i mój zięć będą jeździć karetą, a ja nie będę miał co włożyć do ust. Chyba pan rozumie moje położenie?

Lesable skinął głową.

-              Słusznie, bardzo słusznie pan mówi. Pański zięć może się okazać nie najlepszy dla pana. A zresztą człowiek jest zawsze rad, gdy niczego nikomu nie zawdzięcza. Wobec tego obiecuję panu, że uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy. Pomówię z naczelnikiem, wyjaśnię mu ten wypadek, będę nalegał, ile się da. Proszę liczyć na mnie!

Cachelin wstał, pochwycił obydwie dłonie kolegi, uścisnął, potrząsnął nimi po żołniersku i wyrzekł urywanym głosem.

-              Dziękuję, dziękuję, proszę liczyć na to, że jeśli nadarzy mi się kiedykolwiek okazja... Jeżeli kiedykolwiek będę mógł...

Nie znalazłszy słów dość stanowczych, nie dokończył i wyszedł, a na korytarzu zabrzmiał jego rytmiczny krok starego żołnierza.

Z daleka jednak dał się słyszeć rozdrażniony dźwięk dzwonka, przeto Cachelin począł biec, gdyż rozpoznał, kto dzwoni. To naczelnik, pan Torchebeuf, wzywał swego sekretarza.

W tydzień potem Cachelin zastał rano na swoim biurku zapieczętowany list, którego treść była następująca:

Drogi Kolego,

z radością donoszę Panu, że Minister zarówno na wniosek naszego Dyrektora, jak i naszego Naczelnika podpisał wczoraj awans dla Pana. Jutro otrzyma Pan zawiadomienie urzędowe. Aż do tej chwili nie wie Pan o niczym, dobrze?

Pański

Lesable

2

Cezar pobiegł natychmiast do kancelarii swego młodego kolegi, złożył mu podziękowanie, przepraszał, wyraził swe oddanie i w ogóle rozpływał się z wdzięczności.

Nazajutrz dowiedziano się, że panowie Lesable i Cachelin rzeczywiście awansowali. Innym urzędnikom wypadło oczekiwać na szczęśliwszy rok i pobrać tytułem rekompensaty gratyfikację, wahającą się pomiędzy pięciuset a trzystoma frankami.

Pan Boissel oświadczył, że któregoś wieczoru zaczai się na Lesable'a o północy za rogiem

7

ulicy i spuści mu takie baty, że się nie będzie mógł podnieść. Reszta urzędników milczała.

W najbliższy poniedziałek Cachelin zaraz po przyjściu do biura udał się do kancelarii swego protektora. Wszedł uroczyście i powiedział tonem ceremonialnym:

-              Mam nadzieję, że nie odmówi mi pan tego zaszczytu i przyjdzie do nas na obiad z okazji Trzech Króli. Wybór dnia należy do pana.

Nieco zaskoczony, młody człowiek podniósł głowę i utkwił oczy w oczach kolegi. A potem odpowiedział, nie odwracając spojrzenia, aby mógł dobrze czytać w myślach tamtego:

-              Ale, mój drogi, ja mam na pewien czas wszystkie wieczory zajęte.

Cachelin nalegał dobrodusznie: - Chyba nie zrobi nam pan takiej przykrości, aby odrzucić zaproszenie po przysłudze, którą mi pan oddał. Proszę pana w imieniu rodziny i swoim.

Lesable wahał się i był w kłopocie. Zrozumiał, ale nie mając czasu do zastanowienia się i do rozważenia wszystkich za i przeciw, nie wiedział, co odpowiedzieć. W końcu pomyślał: „Nie zobowiązuję się do niczego przyjmując zaproszenie na obiad". Przybrał więc minę zadowoloną i zgodził się, wybierając najbliższą sobotę.

-              Ażebym nie musiał nazajutrz zbyt wcześnie wstawać - dorzucił z uśmiechem.

Pan Cachelin zajmował w górze ulicy Rochechouart, na piątym piętrze niewielkie mieszkanie z tarasem, skąd widać było cały Paryż. Miał trzy sypialnie: jedną dla siostry, drugą dla córki, trzecią dla siebie. Jadalnia służyła jednocześnie za salon.

Przez, cały tydzień roztrząsano sprawę obiadu. Długo rozprawiano nad doborem potraw, chcąc przygotować posiłek domowy, a zarazem wytworny. Postanowiono, co następuje: rosół z jajkami, zakąski, krewetki i kiełbasa, homar, wspaniała kura, zielony groszek konserwowy, pasztet z gęsich wątróbek, sałata, lody i deser.

Pasztet z gęsich wątróbek kupiono w sąsiedniej wędliniarni, zaznaczając, że ma być pierwszej jakości. Gliniana foremka z pasztetem kosztowała trzy franki pięćdziesiąt. W sprawie wina Cachelin zwrócił się do winiarni na rogu, skąd brał na litry czerwony napój, którym się zazwyczaj orzeźwiał. Nie chciał pójść do któregoś z wielkich składów, rozumował bowiem w sposób następujący: „Drobnym sklepikarzom rzadko nadarza się okazja sprzedaży dobrych win, długo więc przechowują je w piwnicy i dlatego mają wina świetne".

W sobotę powrócił wcześniej, aby się upewnić, czy wszystko jest gotowe. Służąca, która mu otwarła drzwi, była czerwona jak pomidor, ponieważ ogień, rozpalony już w południe z obawy, aby się nie opóźnić, prażył jej twarz przez cały dzień, a oprócz tego i emocja wzburzyła jej krew.

Cachelin wszedł do jadalni, aby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Okrągły stół stanowił pośrodku niewielkiego pokoju wielką białą plamę pod silnym światłem lampy, osłoniętej zielonym abażurem.

Obok czterech talerzy, przykrytych poskładanymi serwetkami przez ciotkę, pannę Cachelin, leżały sztućce z białego metalu, a przed każdym nakryciem stały dwie lampki do wina: duża i mała. Cezar uznał to za nie wystarczające dla oka i zawołał:

-              Karolino!

Otwarły się drzwi z lewej strony i ukazała się w nich malutka staruszka. Starsza o dziesięć lat od swego brata, miała wąską twarz, okoloną utworzonymi za pomocą papilotów puklami siwych włosów. Jej cienki głosik zdawał się być za słaby nawet dla tego małego i zgiętego ciała. Chodziła nieco powłócząc nogami i miała jakąś ospałość w ruchach.

-              Cóż to za przemiłe stworzenie - mówiono o niej w czasach, gdy była młoda.

Teraz była chudą staruszką, schludną dzięki dawnym przyzwyczajeniom, przekorną, upartą, z umysłem ciasnym i małostkowym, łatwo więc popadała w rozdrażnienie. Będąc teraz bardzo pobożną, zdawała się najzupełniej zapominać o przygodach minionych dni.

-              Czego chcesz? - zapytała.

-              Uważam - odpowiedział - że dwie lampki nie robią dość wielkiego wrażenia. Gdyby tak

8

podać szampana... W żadnym wypadku nie kosztowałoby mnie to więcej niż trzy do czterech franków, a można by zaraz postawić wysokie kieliszki. Zmieniłby się zupełnie wygląd jadalni.

-              Nie wiem, czy będzie jaki pożytek z tego wydatku, ale ostatecznie to mnie nie obchodzi, skoro ty płacisz.

Wahał się, próbując przekonać samego siebie.

-              Zapewniam cię, że tak będzie lepiej. To zresztą doda animuszu przy pierniku z migdałem.

Ten argument zadecydował. Cachelin wziął kapelusz i zszedł na dół. Po upływie pięciu minut wrócił z butelką, która na białej i szerokiej etykiecie, zdobnej w olbrzymi herb, miała następujący napis: „Najlepszy szampan musujący z winnic hrabiego Chatel-Renovau".

-              Zapłaciłem tylko trzy franki - oznajmił - a zdaje się, że jest wyborny.

Sam wziął z szafy wysokie kieliszki do szampana i ustawił je przed nakryciami.

Otwarły się drzwi z prawej strony. Weszła córka. Była to wysoka, pulchna, rumiana i piękna dziewczyna silnej rasy, szatynka o niebieskich oczach. Prosta suknia uwydatniała jej kibić pełną i gibką. Jej mocny i prawie męski głos miewał niskie nuty, od których drżą nerwy.

-              Boże, szampan! Co za szczęście! - zawołała, klaszcząc w ręce jak dziecko.

-              Przede wszystkim - powiedział ojciec - bądź miła dla tego pana, bo ja wiele mu zawdzięczam.

Poczęła się śmiać dźwięcznym śmiechem, który mówił: „Wiem!"

W przedpokoju zabrzmiał dzwonek, drzwi otwarły się i zamknęły. Wszedł Lesable. Był we fraku, miał biały krawat i białe rękawiczki. Zrobił wrażenie. Cachelin podbiegł ku niemu, zmieszany i zachwycony.

-              Ależ, mój drogi, wszystko miało być po domowemu. Proszę spojrzeć: ja jestem w marynarce.

-              Wiem, uprzedził mnie pan o tym - odrzekł młody człowiek - ale ja mam zwyczaj zawsze kłaść frak, jeśli gdzieś wieczorem wychodzę.

Miał kwiat w butonierce, szapoklak trzymał pod pachą. Ukłonił się. Cezar przedstawił:

-              Moja siostra, panna Karolina - moja córka Koralia, którą w rodzinie nazywamy Korą.

Wszyscy skłonili głowy.

-              ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl