[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Laura Lee Guhrke
Symfonia miłosna
Z angielskiego przełożyła
Anna Woj taszczyk
POLNORDICA
Otwock
Prolog
Londyn
1827
Jeszcze trochę, a do reszty postrada zmysły. Żeby szlag
trafił ten hałas, ten dręczący skowyt. Świdrujący w uszach
dźwięk palił mu mózg niczym ogień, nieprzerwanie, upor-
czywie, powoli doprowadzając go do obłędu. Gdyby tylko
udało się ten hałas uciszyć. Ale on nigdy nie milkł.
Dylan Moore odrzucił z przekleństwem prześcieradło
i wstał z łóżka. Przeszedł nago przez sypialnię i rozsunął
ciężkie brokatowe zasłony, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Nie-
bo było czarne jak smoła, co oznaczało, że północ już minę-
ła, a do świtu daleko. Pustą ulicę w dole oświetlała stojąca na
rogu latarnia. Wszędzie poza jego umysłem panowała cisza.
Wpatrywał się w świat za oknem, nienawidząc każdego czło-
wieka w Londynie, który w przeciwieństwie do niego mógł
cieszyć się snem.
Jego kroki obudziły kamerdynera w garderobie. Phelps
wszedł do sypialni i zapalił trzymaną w dłoni świecę.
- Znowu nie może pan spać, sir?
- Tak. - Dylan gwałtownie zaczerpnął tchu. Minęły już
trzy miesiące. Ile jeszcze nocy może to trwać, jak długo będzie
sypiał tylko po kilka minut? Krew pulsowała mu w skroniach,
bolesny protest przeciw niemilknącemu hałasowi oraz brako-
wi odpoczynku. Oparł się czołem o okno, walcząc z pokusą,
by przebić głową szybę i skończyć z tą męczarnią.
- Mamy laudanum, które przepisał doktor Forbes... -
Kamerdyner zawahał się, kiedy Jego pan odwrócił się do nie-
go z wściekłym wyrazem twarzy, ale szczefa troska kazała
mu obstawać przy swoim. - Może powinienem przygotować
następną dawkę?
- Nie. - Myśl, że miałby leżeć w łóżku i czekać, aż opiat
zadziała, była nie do zniesienia. Dylan odwrócił się od okna,
minął kamerdynera i ruszył do garderoby. - Wychodzę.
- Obudzę Robertsa i każę mu podprowadzić powóz
przed dom.
- Nie chcę powozu. Idę na przechadzkę.
- Sam, panie?
- Sam.
Phelps na pewno nie uważał, by spacerowanie w pojedyn-
kę po Londynie w środku nocy było dobryni pomysłem, ale
z jego twarzy nie dawało się nic wyczytać. Dylan był czło-
wiekiem, który robił, co chciał; nie służącemu kwestionować
sensowność takiego postępowania.
- Słucham, sir - powiedział i zaczął pomagać swojemu pa-
nu się ubierać.
W dziesięć minut później Phelps wrócił do łóżka. Moore
tymczasem zszedł po schodach, oświetlając sobie drogę
przez pogrążony w mroku dom niesioną w ręce świecą.
Wszedł do gabinetu, podszedł do biurka i wysunął szufladę.
Przez chwilę wpatrywał się w pistolet, potem go podniósł.
Bogato odziany mężczyzna, który po nocy włóczy się sa-
motnie po mieście, aż się prosi o kłopoty, mądrze będzie za-
pewnić sobie jakąś ochronę. Naładował broń, wsunął, ją do
kieszeni długiej czarnej opończy i opuścił gabinet. Kiedy po
drodze do drzwi frontowych mijał pokój muzyczny, coś ka-
zało mu się zatrzymać. Może naprawdę potrzebuje czegoś
innego, a nie spaceru, by oderwać myśli od ciągłego skowy-
tu. Zawahał się, potem skręcił i wszedł do środka.
Przed wypadkiem spędzał w pokoju muzycznym wiele
godzin dziennie. Jedna chwila nieostrożności, upadek z ko-
nia, uderzenie głową o głaz i wszystko się zmieniło. Minęły
dwa dni, zanim ucho przestało mu krwawić, a dwa tygodnie,
zanim doszedł do siebie po wstrząsie mózgu. Miał jednak
nadzieję, że z czasem dzwonienie w uszach ustąpi. Kiedy po-
czuł się trochę lepiej, co rano udawał się do tego pokoju, jak-
by miał pracować. Zasiadał przy fortepianie, udając, że nic
złego się nie stało, wmawiając sobie raz za razem, że to tyl-
ko chwilowa niedyspozycja, że nie stracił talentu, że jeżeli
tylko spróbuje, znowu będzie mógi komponować. Wreszcie
w rozpaczy poddał się i od tamtej chwili nie przekroczył
progu pokoju muzycznego.
Podszedł powoli do olbrzymiego fortepianu marki Broad-
wood, patrząc, jak płomień świecy odbija się w lśniącym,
orzechowym skrzydle. Może w ciągu ostatnich trzech mie-
sięcy nastąpiła jakaś czarodziejska przemiana i kiedy położy
dłonie na klawiszach, muzyka napłynie znowu. Co tam,
przynajmniej spróbuje. Wetknął świecę w rzeźbiony orze-
chowy świecznik, uniósł klapę i usiadł na ławce.
Przez długą chwilę wpatrywał się w klawisze, potem prze-
biegł po nich palcami. Zabrzmiały dźwięki menueta, pierw-
szej kompozycji Dylana. Całkiem niezły utwór jak na sied-
mioletniego chłopca, przyznał. Przez dwadzieścia lat, które
od tamtego czasu upłynęły, stworzył dziewiętnaście symfo-
nii, dziesięć oper i tak wiele koncertów, walców i sonat, że
w żaden sposób nie zdołałby ich zliczyć. Już kiedy się uro-
dził, był bogaty, muzyka pozwoliła mu zdobyć jeszcze wię-
cej pieniędzy, a na dodatek także sławę i poklask krytyków.
Nie przywiązywał jednak do tego wagi. Muzyka była jego
miłością.
Rzucił okiem na zabazgrany papier nutowy; wpatrywał
się we własne pismo, jakby było pismem kogoś obcego. To
nuty
Valmonta,
jego ostatniej kompozycji, opery, opartej na
skandalicznej powieści
Liaisons Dangereuses.
Ukończył to
dzieło na dzień przed katastrofalną przejażdżką po Hyde
Parku.
Napisał całą operę w niespełna tydzień. Komponowanie
przychodziło mu z ogromną łatwością. Melodie dzwięczały
w jego myślach od urodzenia; swobodne przelewanie ich na
papier było darem, który uważał za rzecz oczywistą. Z całą
brutalnością uświadomił sobie nagle, jaka jest prawda.
11
Valmont
jest ostatnią kompozycją, którą stworzył, ostatnim
dziełem, jakie kiedykolwiek napisze. Może by to wreszcie
przyjął do wiadomości? Nie potrafi już słyszeć muzyki.
Zagłusza ją skowyt rozbrzmiewający w jego giowie.
Czterech różnych lekarzy powiedziało mu, że uszkodze-
nie jest trwałe, że ma szczęście, iż w ogóle jeszcze słyszy, że
do hałasu się przyzwyczai. Dylan z furią uderzył palcami
w klawisze, po czym wstał. Komponowanie było pasją jego
życia, celem istnienia. Teraz utracił ten dar. Nigdy się z tym
nie pogodzi.
Zdmuchnął świecę i wyszedł z domu. Miasto spowiła gę-
sta mgła, przekleństwo londyńskiej zimy. Sunął przez opary,
koncentrując uwagę na postukiwaniu butów o bruk. Szedł,
nie wybierając świadomie kierunku, gdy nagle zdał sobie
sprawę, że stoi przed Palladium na Charing Cross.
Ta niegdyś popularna sala koncertowa dawno już oddała
palmę pierwszeństwa wystawnemu i wykwintnemu Covent
Garden. Właściciela niezbyt interesowało odzyskanie przez
Palladium pozycji sprzed dziesięciu lat, kiedy to sława tego
przybytku była u szczytu i kiedy Dylan dyrygował tu swoją
pierwszą symfonię. Obecnie z sali nieczęsto korzystano.
Moore nie mógł powstrzymać ponurego uśmiechu, dostrze-
gając ironię sytuacji. Jakże to wspaniale do siebie pasuje:
była sala koncertowa dla byłego kompozytora.
Spod dwuskrzydłowego frontowego wejścia sączyło się
słabe światło. Dylan zmarszczył brwi. Dlaczego o tej godzi-
nie w budynku miałyby palić się lampy? Nacisnął klamkę
i przekonał się, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Wszedł
do środka.
- Czy jest tu kto? - zawołał; jego głos odbił się echem od
ścian i ucichł bez odpowiedzi. Moore przemierzył szeroki
hol i przeszedł pod jednym z łuków, które prowadziły na
widownię. W migotliwym blasku oświetlających estradę
lamp dostrzegł na podłodze mop i wiadro, ale ani żywej
duszy.
Zawołał znowu, nadal jednak nikt nie odpowiadał. Prawdo-
podobnie sprzątaczka zapomniała, wychodząc, zgasić lampy
12
[ Pobierz całość w formacie PDF ]