[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Gustaw Holoubek

 

Wspomnienia z niepamięci

 

Gustaw Holoubek. Aktor. Urodzony w Krakowie 21 kwietnia 1923 roku. Od ukończenia

studiów w krakowskiej Państwowej Szkole Dramatycznej w roku 1947 po dzień

dzisiejszy uczestniczy nieprzerwanie w życiu artystycznym polskiego teatru. Ma

za sobą ponad trzysta ról teatralnych, filmowych, telewizyjnych i radiowych.

Kultywuje sobie tylko właściwy styl gry aktorskiej, który zjednał mu opinię

artysty wybitnego. Sam o sobie zwykł mówić, że żyje w dwóch odrębnych światach,

świecie codzienności i sztuki, że wymyślony, iluzoryczny świat teatru jest dla

niego ucieczką i schronieniem przed skazaniem na realizm życia.

sam swoi

Gustaw Holoubek

Wspomnienia z niepamięci

ttusfracie Kazimierz Wiśniak

Warszawskie

Wydawnictwo

Literackie

MUZA SA

Warszawa 2000

Projekt okładki - Kazimierz Wiśniak Projekt graficzny serii - Maciej Sadowski

Redakcja - Maja Lipowska Redakcja techniczna - Mariusz Jaśtak Korekta -

Stanisława Staszkiel

(c) by Gustaw Holoubek

(c) for this edition by MUZA SA, Warszawa 1999, 2000

lISBN 83-7200-593-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA Warszawa 2000

Ojciec

Matka moja była ze wsi. Pochodziła gdzieś ze wschodniej Małopolski i nigdy nie

dowiedziałem się, jakim cudem znalazła się w Krakowie, aby wyjść za mąż za

magistrackiego urzędnika. Zdążyła z nim mieć trzech synów, kiedy ten cichy,

ujmujący człowiek zmarł na serce w wieku trzydziestu sześciu lat. Na fotografii

miał ogromne, ciemne oczy, drobną, bladą twarz i czarne, podkręcone do góry

wąsy. Ojciec mój mieszkał na tej samej ulicy - naprzeciwko. Miał może

czterdzieści trzy albo czterdzieści cztery lata, kiedy umarła jego czeska żona,

zostawiając syna i córkę. Matka mówiła, że był piękny, kiedy w letnią słoneczną

niedzielę stawał na balkonie swojego mieszkania, wśród pelargonii i nasturcji,

rozglądając się pogodnie i bez powodu. Zwłaszcza jego koszula była olśniewająca,

biała aż do niebieskości, dopasowana ściśle do ciała.

Tak więc kiedy się pobierali, mieli już pięcioro dzieci. Matka lubiła opowiadać,

jak to kryła się ze mną przez pierwsze parę miesięcy, zanim objawiła ojcu

radosną niespodziankę.

Nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak to się odbyło w naszym dwupokojowym

mieszkaniu. Czy ojciec siedział zamknięty w kuchni z pięciorgiem dzieci, czy

wysłano je do sąsiadów, kiedy akuszerka wniosła mnie na dłoni. Ojciec, wściekły,

zapytał: "Chłopiec czy dziewczynka?". "Dziecko" - odpowiedziała basem i

zanurzyła mnie w wanience.

Pamiętam zapach matki, gdy pochylała się wieczorem nad moim łóżeczkiem, ubrana

do wyjścia, wydekoltowana, ze sznurem pereł zwisającym z szyi. Kładła je ciężko

na moich piersiach i ustami dziwnie małymi i wilgotnymi dotykała mojej buzi. Był

to zapach perfum, słodkich, rozlewających się perfum. Zapach, który utkwił mi w

pamięci na zawsze, ponieważ nigdy już takiego nie spotkałem. Łóżeczko było

żelazne, z siatką, która zamykała się z trzaskiem, odcinając mnie od

bezpiecznego świata, gdzie wszystko było dostępne i pełne przestrzeni. Teraz

trzeba było się kulić, wtulać w najdalszy kąt, przykrywać szczelnie aż po czubek

głowy, by stać się niewidzialnym dla oczu wszystkich potworów i zmór, które

przychodziły do mnie zaraz po zamknięciu oczu. Miały kształt przenikających się

nawzajem ramion i rozwartych ust - chciały mnie połknąć, udusić, wchłonąć. Tylko

raz jeszcze powróciły do mnie te sny - później, w okresie dojrzewania, inne, ale

równie uporczywe. Wtedy prześladowały mnie formy mniej konkretne, obłe,

cielesne, ale

bez twarzy, w ciągłym ruchu szukania najdogodniejszej pozycji do wzajemnego

kontaktu, czułe, tulące się do siebie. Nie budziły grozy, ale męczyły ogromnie

tym, że uciekały przed dotknięciem mojej dłoni, że nie dawały się objąć. Od tego

czasu opuściły mnie sny albo straciłem umiejętność ich zapamiętywania. Ale te

pierwsze, pełne zmór powodowały, że za każdym razem byłem bliski umierania i

gdyby nie mój krzyk, wydarty ostatnim wysiłkiem woli i rozpaczy, pewnie doszłoby

do tego. Płakałem potem cichutko, szczęśliwy z odzyskanej rzeczywistości,

czekając na ojca sakramentalne: "Chodź już, chodź". Biegłem w długiej aż do

ziemi różowej koszulce, wślizgiwałem się dokładnie w tym miejscu, gdzie

schodziły się dwa łóżka, potem, zagarniany przez matkę, ze szczęścia traciłem

zmysły, zapadałem w sen bez snów.

A ojciec był rzeczywiście cudowny. Widzę go na końcu naszej ulicy, kiedy

skręcając z placu na Stawach, idzie prosto w kierunku domu, coraz bardziej

wyrazisty, wsparty na lasce, którą za każdym krokiem wyrzuca wysoko w górę, w

kapeluszu na bakier, w szerokim rozpiętym palcie, z pakunkiem zwisającym na

sznurku zaczepionym o środkowy guzik kamizelki. Płynął jak okręt, kołysząc się

lekko na boki, a mnie zamierało serce z lęku i dzikiej ciekawości - co za jego

powrotem spadnie na mnie nowego, olśniewającego. Pędziłem jak wariat na górę,

krzycząc od progu: "Ojciec idzie!", i dom w jednej chwili zamieniał się w ul

rojny od czynienia porządków, ustawiania wszystkiego na swoim miejscu - jakby

złapany na gorącym uczynku chciał zdążyć jeszcze zatrzeć ślady występku. Bo

ojciec był wojakiem z temperamentu i powołania. Oficer Drugiej Brygady Legionów

Polskich, uczestnik kampanii karpackiej, swą niewielką resztkę życia, tę

właśnie, którą wypełnił moje dzieciństwo, poświęcił innym, poza własnym domem.

Działacz "Sokoła" krakowskiego, jeździł na zloty do miasteczek małopolskich, do

Pragi czeskiej, przybrany w piękną czamarę zwisającą z jednego ramienia, w

pąsowej koszuli, w butach z cholewami, w czapce z gołębim piórem pieczętowanym

biało-czerwoną rozetą. Patronował klubom sportowym, uczył gimnastyki. W

zapamiętaniu, bez chwili zmęczenia. Uciekał z domu o ósmej rano, by wracać -

niekoniecznie tego samego dnia - późnym popołudniem albo wieczorem. I te powroty

właśnie były jak powrót słońca. Rozpromieniony, oszalały z radości, obdarowywał

nas jakimiś straszliwymi dziwadłami. Za dużymi albo za małymi butami, nie na tę

porę roku, albo kwiatami zaklętymi w szklanych kulach, albo ciastkami w ilości

mogącej pożywić kompanię wojska. Nie miał gustu, a może jeszcze bardziej

wstydził się kupować. Brał wszystko, co mu podsunięto albo co wydawało mu się

ładne, bez wybierania, w panicznym pośpiechu. Biedna matka musiała

używać podstępów, aby dowiedzieć się, skąd wytrzasnął dla niej na przykład

niebieskie pończochy. Biegła potem do sklepu z pretensjami, domagając się

zamiany: "Ten pan - mówiła sprzedawczyni - żądał tych z wystawy. Tłumaczyłam mu,

że są spłowiałe od słońca, ale on oświadczył, że nic mnie to nie obchodzi". "Na

drugi raz niech pani nie słucha wariatów" - oświadczyła matka.

Czy pamiętam ojca? Wyłania mi się tylko z mgły, z nierzeczywistości, w kilku

miejscach, na chwilę. W sali "Sokoła". W czasie popisów gimnastycznych. Wśród

widzów otaczających parkiet siedzi na wydzielonej ławce, pośrodku dłuższego boku

prostokąta, w otoczeniu wąsatych panów, z których każdy ma założoną nogę na

nogę, cwikiery na nosie i zwisające przy kamizelce dewizki od zegarków. Ojciec

ma przyklejony do twarzy napięty uśmiech i od czasu do czasu, podczas oklasków

po udanym ćwiczeniu, sprawdza, jakie wrażenie zrobiło to na sąsiadach. Albo w

czasie świąt Bożego Narodzenia. Przed wojną w dniach Wigilii i Bożego Narodzenia

zawsze padał śnieg. Zmierzch zapadał podobnie jak dziś koło wpół do czwartej i

wtedy w blasku gazowych latarni można było zobaczyć tysiące tańczących płatków,

które bardzo długo utrzymywały się w powietrzu, zanim z niechęcią kładły się na

chodniku lub jezdni. Patrząc z okna ciepłego domu przez wychucha-ną "dziurkę" w

zamarzniętej szybie, nie można

było oderwać oczu od tego białego wirowania. Na ulicy robiło się coraz ciszej,

tak że kroków biegnących przechodniów nie było już słychać. A spieszyli się

wszyscy. W dzień wigilijny było nie do pomyślenia, by po godzinie piątej

pozostawać poza domem. Kiedy prześwit w szybie znowu wypełniał się szronem,

wracałem do pokoju. Pachniał świeżą pastą do podłogi, czystością olbrzymiego

stołu nakrytego białym obrusem i ledwie wyczuwalnym zapachem choinki. Nie było

jej jeszcze. Stała, byłem tego prawie pewien, w sąsiednim pokoju zamkniętym na

klucz, do którego wstęp był kategorycznie wzbroniony. Drzwi otwierały się

nieskończenie później, po wigilijnej wieczerzy, kiedy z olbrzymiej tuby

gramofonu, z szumu i char-kotu postarzałej płyty wybuchała kolęda.

Ale najpierw był ranek tego cudownego dnia. A właściwie świt. Zdumiewający jest

świat widziany oczami nagle obudzonego dziecka. W ten niezupełnie jeszcze jasny

dzień, rozświetlony sztucznie przez pierwszy śnieg. Ciężar snu opada tak nagle,

jak gwałtownie zdarta zasłona z czarodziejskiego lustra i widzi się wszystko w

ostrości jednoczesnej wszystkich planów. Włochatego konia na biegunach, ciepłą

puszys-tość dywanu, przejrzystość firanek, śpiące jeszcze okna domu naprzeciwko,

graficzną suchość zmarzniętych wokół niego drzew. Porażająca radość sprawia, że

chciałoby się posiąść to wszystko naraz, wtulić w siebie, nikomu nigdy

nie oddać. Skąd się bierze to olśnienie, to samolubne przywłaszczanie świata,

jakby dany był tylko nam i nam jedynie objawiony? Może z potwornie mocnego bicia

serca, z krwi, która - słyszysz to - płynie zasobnie przez wszystkie arterie,

dociera w niezmierzonej obfitości do policzków, brzucha, czubków palców. Albo z

wcześniejszego wyroku, z którego wówczas, u zarania świadomości, nie zdajemy

sobie sprawy, którego nie tylko nie przeczuwamy, ale o którym w ogóle nie wiemy,

że zapadł. Że oto w tym ułamku sekundy, w tej jednej chwili niezawinionego

uniesienia powiek zostaliśmy skazani na wieczną pamięć o piękności świata. Choć

całe życie będzie temu przeczyć. Choroby, ciemnota naszego umysłu, brzydota i

nikczem-ność ludzi, rozpaczliwa odległość Boga i codzienna bliskość zła - na tym

jednym śladzie, na tym jednym porażającym skurczu pamięci oprzemy cały sens

istnienia, nieustającą tęsknotę do miłości. Bo czymże innym, jeśli nie znakiem

miłości jest owo pragnienie, aby choć raz otoczyć czułością wszystko: ludzi,

przedmioty, niebo i ziemię.

Ojciec siedział u szczytu wigilijnego stołu. Już przy barszczu z uszkami

sytuacja była napięta. Wyszukana grzeczność dzieci i liryczne milczenie matki

nie mogły zmylić nikogo. Katastrofa wisiała w powietrzu. Jedynie ojciec nic nie

przeczuwał. Gadał i był szczęśliwy. I dokładnie wtedy gdy nasza wytrzymałość

osiągała kres

- zawsze o tej samej porze, przy pierwszych kęsach smażonego karpia - ojciec

przerywa w pół zdania, czerwienieje jak indyk, oczy wychodzą mu z orbit,

rozpoczynając dziki taniec ściąga wraz z obrusem filiżanki i talerze, po czym

uderzony w kark przez najbliższego pasierba w szalonych spazmach odzyskuje

oddech. "Ta cholerna ryba" - brzmi w ustach ojca jak triumfalne bicie dzwonów.

Na to właśnie czekaliśmy. Dalej leci już wszystko jak lawina. Babki, makowce,

serniki, przekładance, boski strudel jeszcze gorący, pachnący jabłkami i

cynamonem, wreszcie otwarcie zakazanych drzwi, a za nimi rozżarzona choinka,

wielka, do sufitu, i prezenty, prezenty. A wszystko w obłędnej radości, śmiechu

i łzach.

Była w naszym mieszkaniu nyża. Nie pamiętam, czy w jednym z pokoi, czy może w

kuchni. Chyba w kuchni, która była olbrzymia i pełna zakamarków. W tej nyży

stało łóżko, szerokie, przyparte do ściany, otoczone makatkami. Spały tam od

czasu do czasu osoby spoza domu. Jakieś ciotki z prowincji, zapóźnieni koledzy

braci albo szwaczka, która obszywała dom. Na dłuższy czas zajmowałem to łóżko

ja, kiedy nawiedzała mnie gorączka. Na taborecie, tuż przy mojej głowie,

siadywała siostra i przy naftowej lampie, bo elektryczność tam nie docierała,

czytała mi książki.

Wtedy w każdym domu były jeszcze naftowe lampy. Najbiedniejsze wisiały na

gwoździach

wbitych w ściany mrocznych, zagraconych pomieszczeń. W piwnicach albo na

strychach. Nieduże, wsparte o metalową tarczę, miały zakopcone szkiełka,

sczerniałe knoty i przysadziste zbiorniczki na naftę. Świeciły tak, jak

wyglądały - nikłym, niedomówionym światłem. Dlatego aby zajrzeć do miejsc

szczególnie skrytych, trzeba było zdejmować je ze ścian. Ostrożnie, powoli,

koniecznie w pozycji pionowej, wędrowały wśród kurzu i pajęczyn, kładąc się

ostrą teraz smugą na dziwacznych, fantastycznych przedmiotach. Żelaznych

konstrukcjach zapomnianych łóżek, narzędziach do niczego nie służących,

rozprutych, porzuconych lalkach, na ciągle jeszcze kolorowych zwałach

drewnianych pak po egzotycznych kolonialnych wiktuałach, na spiętrzonych do

sufitu wilgotnych stertach granatowych węgli, skrzyniach porośniętych już

ziemniaków albo na beczkach z kiszoną kapustą na zimę, nakrytych deseczkami

przywalonymi olbrzymimi kamieniami. Potem, zdmuchiwane dokładnie przez niosących

je ludzi, zawisały znowu na ścianie, porzucone nie-czułością, zatrzaśnięte

drzwiami, zamknięte na wielkie zardzewiałe kłódki. Te na wolności, w salonach i

sypialniach rozległych mieszkań, były wspaniałe. Zwisały z sufitu nad jadalnymi

stołami, stały na nocnych stolikach po obu stronach małżeńskich łóżek albo przy

głębokich, miękkich fotelach, gdzie najwygodniej było czytać i zasypiać w

atmosferze tej szczególnej bez-

troski, kiedy pamięć spożytego obiadu nie pozwala myśleć o niczym. Lampy te

prześcigały się w urodzie. Majestatyczne wielkością, zmysłowe wyszukaną formą,

walczyły o oryginalność, o niepowtarzalny, sobie tylko właściwy wyraz. Jak to

się działo, że prawie niepodobieństwem było spotkać dwie takie same. Czy tylu

było pomysłodawców, rzemieślników, aby spośród tysięcy nie znaleźć sobie

podobnych? In-krustacje naftowych zbiorników z różnobarwnego szkła miały postać

róż, lilii, bławatków łączonych splątanymi łodygami. Na wpół ubrane damy z

włosami upiętymi w kok omdlewały secesyjnie na szezlongach, kanapach, pośród

zwiewnych muślinów i drapowanych jedwabiów. Pękate amorki zawieszone na

błękitnym niebie dmuchały wzdętymi policzkami w srebrzyste albo złote trąby,

zwiastując pochwalę miłości. Nad zbiorniczkami tkwiły szkiełka mieniące się

przezroczystością, smukłe albo subtelnie wybrzuszone, a w nich serca lampy -

naftowe płomyki, na które można patrzeć śmiało, bez zmrużenia powiek, dające

tylko tyle jasności, ile trzeba dla wydobycia z mroku miejsca, które oświetlały.

I wreszcie wieńczące klosze. Najbardziej wyrafinowane, bo najbardziej

odpowiedzialne za ostateczny kształt i urodę. Zawieszone niezależnie nad

korpusem lampy albo umieszczone na metalowych kręgach, ściśle wkomponowanych w

całość konstrukcji. Forma ich miała dać ostateczną odpowiedź na sens

pomysłu twórcy i zaświadczyć o jego guście. Były więc klosze skromne, z białego,

mlecznego szkła, jak obcięte górne połowy butli przeznaczonych do przechowywania

octu albo fermentacji owocowych win. Inne, o kształtach olbrzymich odwróconych

talerzy albo owalnych firanek ze szklanych dzwoniących wisiorków, albo

przygiętych ciężarem dojrzałości tulipanów - mieniły się wszystkimi kolorami

świata, chcąc za wszelką cenę dać świadectwo jego bogactwa.

Światło żadnej z tych lamp nie padało na mojego ojca, kiedy widziałem go po raz

przedostatni. Choć nie jestem pewien, czy go widziałem. Zaciera mi się w mroku,

w oddaleniu, w niedostępności. Bo przecież gdybym mógł być blisko niego, gdyby

porażający strach nie bronił mi dostępu, pamiętałbym dotyk jego rąk albo jego

słowa, albo niemożność ich wypowiedzenia. Wiem tylko, że cierpiał ponad siły, że

potem w miarę upływu godzin cichł coraz bardziej, jakby przygotowując się na

przyjęcie czegoś, co ma nadejść, a co trzeba przywitać w milczeniu.

A może było inaczej. Może to on mnie odepchnął, uciekł, skrył się przede mną w

kuchennej nyży, w najdalszym kącie świata i zgasił wszystkie światła, żebym nie

mógł zobaczyć jego brzydoty i poniżenia. Tak. Wszystko wtedy działo się poza

nim. W jego obecności, ale poza nim. Lekarz pochylony nad łóżkiem,

a potem w przyciszonej rozmowie z matką, gdzieś w przedpokoju, już koło drzwi

wyjściowych. My wszyscy bez słowa krążący po mieszkaniu, zamarli, kiedy w

szalonym pośpiechu wpadli sanitariusze z noszami i wynieśli go okrytego pledem,

jakoś tak krzywo, przekrzywionego, w ciemność schodów.

Był chyba piątek. Na pewno. Bo potem przez długie jeszcze lata myślałem sobie,

że w tym dniu, co Chrystus. Albo w tydzień przed, albo po Wielkim Piątku, w

kwietniu. Padał deszcz, kiedy wieczorem jechałem z matką dorożką do szpitala na

ulicę Kopernika. Nienawidzę tej ulicy. Od kościoła Świętego Mikołaja aż do jej

końca po obu stronach ciągną się szpitale. Brzydkie, zimne, sterylne, w oparach

karbolu i zawsze w deszczu. Stoją obok siebie osobno, do wyboru, zapraszająco,

ale ich bramy wyglądają tak, jakby otwierały się tylko do wewnątrz. W zakrytej

budzie dorożki matka trzymała mnie za rękę i płakała. Mówiła, żebym się nie bał,

że ojciec wygląda pięknie, jakby spał, że zawsze był piękny, że powinienem być z

niego dumny, tylko że się nie szanował, nie słuchał, choć tyle razy prosiła,

błagała.

Zatrzymaliśmy się pod numerem piętnastym albo dwudziestym pierwszym. Portier,

który zamykał za nami bramę, wyglądał jak obudzony ze snu. Szliśmy szerokimi

schodami na piętro w zupełnej ciszy. Od momentu otwarcia drzwi wszystko wydawało

mi się ogromne

i przerażająco puste. Przestrzeń pokoju, okna, za którymi nie było nic, łóżko,

na którym leżał. Tylko on sam był niewielki. O wiele mniejszy niż za życia.

Leżał na wznak, miał zamknięte oczy i dolną szczękę zaciśniętą opaską. Matka

poprawiła mu ręce leżące na kocu, a ja ukląkłem na ceratowej podłodze, blisko

jego głowy i miotany dreszczami płakałem. Miałem dziesięć lat.

Zwierzyniec

Zwierzyniec, a ściśle Półwsie Zwierzynieckie, jest, jak wiadomo, w Krakowie. Na

Zwierzyńcu zaś Wzgórze Salwatorskie. U jego podnóża, gdzie rzeka Rudawa wpada do

Wisły, stoi kościół i klasztor ss. Norbertanek. Trochę wyżej nad nimi budowla

drewniana i okrągła, bardzo tajemnicza i niedostępna, o której zawsze się

mówiło, że jest starosłowiańską gontyną. Jeszcze parę kroków w górę, po prawej

stronie, na niewielkim dziedzińcu biały kościół Świętego Salwatora. W tym

zakątku właśnie, u stóp wzgórza, wśród dziesiątków sadów, straszliwie bogatych w

czereśnie, jabłka, gruszki i śliwki, gnieździły się wille, omszałe, starożytne,

strzeżone przez psy, a mieszkańców tych domostw, przynajmniej za mojego

dzieciństwa, nikt nigdy nie widział. Nic więc dziwnego, że w tym miejscu

zatopionym w wiecznym cieniu miały swoje siedlisko wszystkie strachy świata.

Wampiry, pożeraczki niemowląt, nocni dusiciele. To stamtąd wyruszały, aby na nas

polować jesienią albo słotną zimą, kiedy rodzice wieczorem zostawiali nas samych

w pustych mrocznych mieszkaniach, albo kiedy na nas, zapatrzonych w migotanie

świec w bocznych nawach kościołów, z ram obrazów wychodzili brodaci święci, by

grozić piekłem za zatajone grzechy, albo kiedy zmrok zapadał tak prędko, że już

nikogo nie było na ulicy i musiało się biec do dalekiego jeszcze domu tunelem

otwartych, czarnych bram kamienic. Toteż ciągnęło nas w to salwatorskie osiedle,

aby poprzez szpary w sztachetach, rozsunąwszy kryjące widok zarośla, ujrzeć

wreszcie, jak w biały dzień wyglądają upiory. Ale ledwo drgnęła zasłona jakiegoś

zapomnianego okna albo z trudem zaczęły się uchylać nie otwierane nigdy drzwi -

braliśmy nogi za pas i uciekaliśmy jak ścigane

i

zające. A było gdzie uciekać. Poniżej, od pętli tramwaju numer sześć, który tam

kończył swój bieg i szykował się do następnego najazdu na śródmieście, szła

wzdłuż koryta Rudawy wesoła ulica Królowej Jadwigi. Na początku zabudowana ubogo

i niezbyt urodziwie niskimi kamieniczkami z czerwonej cegły albo wiejskimi

jeszcze chałupami. W miarę pokonywania drogi w kierunku Woli Justowskiej

zaludniała się coraz schludniej szymi, bardziej nowoczesnymi willami. Te po

prawej stronie sytuowały się blisko rzeki. Te po lewej unoszone zboczem wzgórza

świeciły czystością tynków i kolorowymi kwiatami ogrodów. Miały też inną

fascynującą atrakcję. Kiedy śledziło się dłużej tajemnicę ich mieszkańców, można

było się doczekać, że jedna z większych bram, która nie mogła być ani drzwiami

wejściowymi, ani tym bardziej piwnicznym zamknięciem - otwierała się

majestatycznie i z ciemnego wnętrza wynurzał się nagle wspaniały potwór na

czterech kołach, lśniący srebrzystymi szprychami, niklem ciągnących się w

nieskończoność okuć, sklepiony maską silnika zapinaną na wspaniałe klamry jak

ozdobna skrzynia kryjąca niezmierzone skarby. Otwarty dach zwinięty na tył wozu

jak porzucony niedbale kosztowny płaszcz odkrywał obite brązową albo jasno-

beżową skórą siedzenia, obszerne, głębokie, które wyglądały tak, jakby

tolerowały na sobie tylko wytworne ciężary. Panów w obcisłych

garniturach z kamizelką w innym kolorze, w jasnych albo sztuczkowych spodniach,

w trzewikach nieskalanych błotem, lśniących od pasty wtartej irchowym

gałgankiem. Panie spowite w miękkie płaszcze zwieńczone futrzanym kołnierzykiem

opasującym ciasno długą, nieco podaną do przodu szyję. Główki tych pań,

niezależnie od tego z jakiego samochodu wyglądały, były jednakowe, nie do

odróżnienia. Przycięte krótko włosy, prawie zawsze czarne, okalały buzię

ścisłym, dopasowanym do głowy, gładko odprasowanym hełmem. Obcięte równo nad

oczami, po obu bokach zawijały się skręconymi ku górze cienkimi kosmykami

kryjącymi uszy, czyniąc z twarzy plamę w kształcie przyrządzonego do zjedzenia

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl