[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ursula K. Le Guin
Miasto z
þudzeı
I
Wewnħtrzna ciemnoĻę.
W ciemnoĻciach, gdzie nie docieraþy promienie sþoneczne, ocknĢþ siħ niemy duch. Bez reszty pogrĢŇony w chaosie nie znaþ
niczego poza nim. Nie umiaþ mwię, nie wiedziaþ, Ňe ta ciemnoĻę jest nocĢ.
Kiedy ustĢpiþa przed Ļwiatþem, tak samo obcym jak mrok, poruszyþ siħ - to peþznĢc na czworakach, to prostujĢc siħ, szedþ
donikĢd. Nie znaþ Ňadnej drogi przez Ļwiat, w ktrym siħ znalazþ, kaŇda droga bowiem zakþada istnienie poczĢtku i koıca.
Wszystko wokþ niego byþo pogmatwane, wszystko mu wrogie. Jego zmaltretowane jestestwo pobudzaþy siþy, ktrych nie umiaþ
nazwaę: przeraŇenie, gþd, pragnienie i bl. BþĢkaþ siħ poprzez mroczny las nieznanych ksztaþtw, dopki nie powstrzymaþa go
potħŇniejsza od tamtych siþa - noc. Lecz gdy znowu pojaĻniaþo, zaczĢþ po omacku iĻę naprzd. Kiedy wydostaþ siħ
niespodziewanie na szeroki, rozsþoneczniony krĢg Polany, wyprostowaþ siħ i staþ tak przez chwilħ. Potem zakryþ oczy rħkoma i
krzyknĢþ.
Parth, tkajĢca na swym warsztacie w zalanym sþoıcem ogrodzie, dostrzegþa go na skraju lasu. Zaskoczona, zawoþaþa innych.
Nie przestraszyþa siħ jednak i zanim tamci wybiegli z domu, pospieszyþa przez Polanħ do niezgrabnej, kulĢcej siħ wĻrd
wysokich, przekwitþych traw postaci. Z bliska zobaczyli, Ňe poþoŇyþa rħkħ na jego ramieniu i pochylajĢc siħ nad nim, mwiþa coĻ
po cichu.
Odwrciþa siħ do nich z wyrazem zdumienia na twarzy.
- Widzicie jego oczy?... - zapytaþa.
Z pewnoĻciĢ byþy to dziwne oczy. Wielkie Ņrenice i bladobursztynowe tħczwki wypeþniaþy caþy owal oka, tak Ňe w ogle nie
byþo widaę biaþek.
- Jak kot - stwierdziþa Garra.
- Jak jajko z samego Ňþtka - dodaþ Kai gþosem wyraŇajĢcym ukrytĢ niechħę wynikajĢcĢ z zaŇenowania wywoþanego tĢ drobnĢ,
a jednak istotnĢ rŇnicĢ.
Poza tym wyglĢdaþ jak czþowiek, choę bþoto, brud i zadrapania pokryþy jego twarz i nagie ciaþo, kiedy przedzieraþ siħ bez celu
przez las; tylko skrħ miaþ trochħ bledszĢ niŇ ci Ļniadzi ludzie, ktrzy otaczali go teraz rozmawiajĢc o nim spokojnie, podczas
gdy on przywarþszy do ziemi, kuliþ siħ w sþoıcu, drŇĢcy z wyczerpania i strachu.
ChociaŇ Parth spoglĢdaþa prosto w te dziwne oczy, nie zauwaŇyþa w nich Ļladu myĻli. Ich sþowa nie wywoþywaþy u niego Ňadnej
reakcji, nie rozumiaþ znaczenia ich gestw.
- Niespeþna rozumu albo obþĢkany - powiedziaþ Zo-ve. - Lecz takŇe umierajĢcy z gþodu, a temu moŇemy zaradzię.
Wwczas Kai i mþody Thurro na poþy niosĢc, na poþy wlokĢc zaprowadzili powþczĢcego nogami obcego do domu. Tam, wraz z
Parth i Buckeye, nakarmili go i obmyli, a potem poþoŇyli na sienniku i podali doŇylnie Ļrodek nasenny, aby im nie uciekþ.
- Czy on jest ShingĢ? - spytaþa Parth ojca.
- A czy ty jesteĻ? Lub ja? Nie bĢdŅ naiwna, moja droga - odparþ Zove. - Gdybym znaþ odpowiedŅ na to pytanie, wiedziaþbym
rwnieŇ, jak wyzwolię Ziemiħ. Tak czy owak, mam nadziejħ dowiedzieę siħ, czy jest szalony, niedorozwiniħty czy zdrw na
umyĻle, jak siħ tu znalazþ i skĢd wziħþy siħ u niego te Ňþte oczy. CzyŇby w tym strasznym wieku upadku ludzkoĻci zabrano siħ
za krzyŇowanie ludzi z kotami albo sokoþami? PoproĻ Kretyan, niech przyjdzie do sypialnej werandy, crko.
Parth zaprowadziþa swĢ ociemniaþĢ ciotecznĢ siostrħ Kretyan na grħ, na przewiewny, ocieniony balkon, gdzie
spaþ obcy. Zove i jego siostra Karell, zwana Buckeye, juŇ tam czekali. Oboje siedzieli wyprostowani, ze skrzyŇowanymi
nogami. Buckeye zabawiaþa siħ swoim wzorcem, Zove siedziaþ bez ruchu: brat i siostra w jesieni Ňycia, o szerokich, brĢzowych
twarzach, czujnych i peþnych spokoju. Dziewczħta usiadþy opodal, nie przerywajĢc zalegajĢcej ciszy. Parth, czerwonoĻniada, z
twarzĢ tonĢcĢ w powodzi dþugich, bþyszczĢcych, czarnych wþosw nie miaþa na sobie nic oprcz luŅnych srebrzystych spodni.
Kretyan, trochħ starsza, byþa ciemnoskra i wĢtþa; czerwona opaska zakrywaþa jej ociemniaþe oczy, podtrzymujĢc z tyþu
kaskadħ għstych wþosw. Tak jak i jej matka nosiþa tunikħ z materiaþu utkanego w drobny wzr. Byþo gorĢco. Popoþudniowe
letnie sþoıce pþonħþo w ogrodach pod balkonem i na falistych polach Polany. Z kaŇdej strony otaczaþ ich las, ciĢgnĢþ siħ wokþ
Polany zamglonĢ, niebieskawĢ liniĢ, aby zbliŇyę siħ do skrzydþa budynku skrywajĢc je w cieniu ulistnionych, roztrzepotanych
gaþħzi.
Czworo ludzi siedziaþo jeszcze dþugo; kaŇdy sam, a jednak wszyscy razem, milczĢcy w duchowej wsplnocie.
- Bursztynowy paciorek zeĻlizguje siħ wciĢŇ we wzr Bezmiaru - powiedziaþa Buckeye z uĻmiechem, odkþadajĢc wzorzec z
bþyszczĢcymi paciorkami nanizanymi na przecinajĢce siħ druty.
- Wszystkie twoje paciorki zawsze zeĻlizgujĢ siħ w Bezmiar - odparþ jej brat. - To skutek twojego skrywanego mistycyzmu.
Zrozum, Ňe w rezultacie skoıczysz jak nasza matka, ktra widziaþa wzory nawet w pustej ramie wzorca.
- Bzdury - sprzeciwiþa siħ Buckeye. - Nigdy w swoim Ňyciu niczego nie skrywaþam.
- Kretyan - zwrciþ siħ do siostrzenicy Zove - jego oczy poruszajĢ siħ. Chyba Ļni.
Niewidoma dziewczyna przysunħþa siħ bliŇej siennika. WyciĢgnħþa rħkħ, a Zove ujĢþ jĢ delikatnie i zbliŇyþ do czoþa obcego.
Znowu wszyscy umilkli. Sþuchali. Lecz tylko Kretyan mogþa usþyszeę.
Wreszcie uniosþa pochylonĢ, ĻlepĢ gþowħ.
- Nic - powiedziaþa z lekkim napiħciem w gþosie.
- Nic?
- Chaos... pustka. Jest pozbawiony rozumu.
- Kretyan - odezwaþ siħ Zove - pozwl, Ňe ci go opiszħ. Te stopy chodziþy po ziemi, a tym rħkom nieobca byþa praca. Sen i
narkotyk zniosþy napiħcie miħĻni, ale tylko myĻlĢcy umysþ mgþ nadaę tej twarzy taki wyraz.
- Jak wyglĢdaþ, kiedy nie spaþ?
- Byþ przeraŇony - odparþa Parth. - PrzeraŇony i oszoþomiony.
- MoŇe byę obcym - zauwaŇyþ Zove - nie Ziemianinem, chociaŇ to chyba niemoŇliwe... a moŇe myĻli zupeþnie inaczej niŇ my.
Sprbuj jeszcze raz, dopki Ļpi.
- Sprbujħ, wujku. Lecz nie odbieram Ňadnej myĻli, Ňadnego autentycznego wzruszenia czy pragnienia. Umysþ dziecka potrafi
przestraszyę, lecz ten... ten jest jeszcze gorszy - ciemnoĻę i coĻ w rodzaju beztreĻciowego chaosu...
- Dobrze, nie prbuj zatem - powiedziaþ þagodnie Zove. - Chaos bezrozumu Ņle wpþywa na inny umysþ.
- CiemnoĻę, w ktrej on siħ znajduje, jest gorsza od mojej - odparþa dziewczyna. - Tu jest obrĢczka, na jego rħce... - Na chwilħ
poþoŇyþa swojĢ dþoı na dþoni obcego, ze wspþczuciem lub jak gdyby proszĢc o wybaczenie za to, Ňe podglĢdaþa jego sny.
- Tak, zþota obrĢczka, bez monogramu, bez Ňadnego wzoru. To byþo wszystko, co miaþ na sobie. Jego umysþ zostaþ obnaŇony
do naga, tak jak i ciaþo. W takim stanie to biedne stworzenie przybywa do nas z lasu - lecz kto je przysþaþ?
Wszyscy mieszkaıcy Domu Zove, z wyjĢtkiem maþych dzieci, zgromadzili siħ tej nocy w wielkim hallu u podnŇa schodw,
gdzie przez otwarte wysokie okna wpþywaþo wilgotne powietrze nocy. ĺwiatþo gwiazd, szum drzew i szmer strumyka - wszystko
to wlewaþo siħ do skĢpo oĻwietlonego pokoju, tak Ňe osoby i sþowa przez nie wypowiadane trwaþy jakby w jakiejĻ przestrzeni
wypeþnionej cieniami, nocnym wiatrem i milczeniem.
- Jak zawsze, prawda unika Nieznanego - zwrciþ siħ do nich swym niskim gþosem Pan Domu. - Ten obcy
zmusza nas do rozwaŇenia kilku moŇliwoĻci. MoŇe byę imbecylem z urodzenia, ktry zabþĢdziþ tutaj przypadkowo, ale w takim
razie komu siħ zgubiþ? MoŇe byę czþowiekiem, ktrego mzg zniszczono przypadkowo albo teŇ poddano celowej manipulacji.
Rwnie dobrze moŇe byę to Shinga ukrywajĢcy swj umysþ pod pozorami matoþectwa. Wreszcie nie musi byę ani czþowiekiem,
ani Shinga - lecz w takim razie, kim jest? Nie mamy Ňadnych dowodw przemawiajĢcych za lub przeciw ktremuĻ z tych
stwierdzeı. Co powinniĻmy zatem z nim zrobię?
- Sprawdzię, czy moŇna go czegoĻ nauczyę - odparþa Ňona Zovego, Rossa. Najstarszy syn Pana Domu, Metock, powiedziaþ:
- JeĻli okaŇe siħ, Ňe moŇna go czegoĻ nauczyę, tym samym nie bħdzie moŇna mu zaufaę. MoŇe zostaþ tu specjalnie przysþany,
Ňeby poznaę nasze zwyczaje, domysþy, tajemnice. Kot przygarniħty przez dobre myszy.
- Nie jestem dobrĢ myszĢ, mj synu - odparþ Pan Domu. - SĢdzisz zatem, Ňe on jest Shinga?
- Lub ich narzħdziem.
- Wszyscy jesteĻmy ich narzħdziami. Co wedþug ciebie powinniĻmy z nim zrobię?
- Zabię, zanim siħ obudzi.
ýagodne podmuchy wiatru niosþy zawodzenie lelka krzyczĢcego gdzieĻ na pokrytej rosĢ, zalanej Ļwiatþem gwiazd Polanie.
- Zastanawiam siħ - powiedziaþa Najstarsza Kobieta - czy przypadkiem nie jest ofiarĢ, a nie narzħdziem. Byę moŇe Shinga
zniszczyli mu umysþ karzĢc za coĻ, co zrobiþ lub pomyĻlaþ. Czy powinniĻmy wieıczyę ich karħ?
- Byþoby to dla niego prawdziwym miþosierdziem - odparþ Metock.
- ĺmierę to faþszywe miþosierdzie - powiedziaþa gorzko Najstarsza Kobieta.
Omawiali to przez jakiĻ czas, spokojnie, lecz z powagĢ, jakĢ narzucaþa zarwno moralna waga sprawy, jak i ciħŇka, peþna
trwogi troska; starali siħ nie wyraŇaę wiĢŇĢcych opinii, raczej posþugiwaę aluzjĢ, ilekroę ktreĻ z nich
wypowiadaþo sþowo "Shinga". Piħtnastoletnia Parth nie braþa udziaþu w dyskusji, jednak przysþuchiwaþa siħ uwaŇnie. Wspþczuþa
obcemu i chciaþa, aby pozostaþ przy Ňyciu.
Do grupy doþĢczyþy Ranya i Kretyan; Ranya przeprowadziþa na obcym wszystkie dostħpne testy fizjologiczne, obecna zaĻ przy
tym Kretyan staraþa siħ uchwycię jakĢkolwiek psychicznĢ reakcjħ. Jak na razie nie miaþy wiele do powiedzenia poza tym, Ňe
system nerwowy obcego, obszary czuciowe oraz podstawowe zdolnoĻci motory czne jego mzgu wydajĢ siħ normalne,
chociaŇ jego fizyczne odruchy i zdolnoĻci ruchowe dajĢ siħ porwnaę do tych, jakie posiada roczne dziecko, i Ňe Ňaden
bodziec skierowany do obszarw mzgu zawiadujĢcych mowĢ nie przynisþ jakiejkolwiek odpowiedzi.
- Siþa dorosþego czþowieka, koordynacja dziecka, pusty umysþ - stwierdziþa Ranya.
- JeĻli nie zabijemy go jak dzikiego zwierzħcia - odezwaþa siħ Buckeye - wwczas.bħdziemy musieli go oswajaę i
wychowywaę... jak dzikie zwierzħ.
- Warto sprbowaę - powiedziaþ gþoĻno brat Kretyan, Kai. - Pozwlcie ktremuĻ z nas, mþodych, zajĢę siħ nim;
zobaczymy, co siħ da zrobię. PrzecieŇ nie musimy uczyę go od razu Wewnħtrznych Kanonw. Na poczĢtku nauczymy go
przynajmniej nie moczyę siħ w þŇku... Chciaþbym siħ dowiedzieę, czy jest czþowiekiem. A jak ty sĢdzisz, Panie?
Zove rozþoŇyþ swoje duŇe rħce.
- Kto wie? MoŇe odpowiedzĢ na to testy serologiczne Ranyi. Nigdy nie sþyszaþem, Ňeby jakiĻ Shinga miaþ Ňþte oczy czy rŇniþ
siħ w jakiĻ sposb od Ziemian. Lecz jeĻli on nie jest ani Shinga, ani czþowiekiem - kim w takim razie jest? Z pewnoĻciĢ nie
istotĢ z Innych ĺwiatw, bo te, ktre byþy niegdyĻ znane, nie kontaktujĢ siħ z ZiemiĢ od dwunastu stuleci. Tak jak i ty, Kai,
uwaŇam, Ňe powinniĻmy zaryzykowaę jego obecnoĻę tutaj, wĻrd nas, chociaŇby z czystej ciekawoĻci...
Tak wiħc pozwolili mu Ňyę.
Nie sprawiaþ wielu kþopotw swym mþodym opiekunom. Siþy odzyskiwaþ powoli, duŇo spaþ, a wiħkszoĻę pozostaþego
10
e czasu spħdzaþ siedzĢc lub leŇĢc spokojnie. Parth nazwaþa go Falk, co w dialekcie Wschodniego Lasu znaczy "Ňþty", z
powodu jego bladej skry i oczu przypominajĢcych opale. KtregoĻ ranka, kilka dni po jego przybyciu, doszedþszy
, do miejsca, w ktrym koıczyþ siħ wzr tkanego przez niĢ materiaþu, Parth pozostawiþa w ogrodzie powarkujĢcy z cicha,
napħdzany energiĢ sþonecznĢ warsztat tkacki i wspiħþa siħ na osþoniħty parawanem balkon, gdzie umieszczono Falka. Nie
spostrzegþ jej. Siedziaþ na sienniku wpatrujĢc siħ uwaŇnie w zasnute mgieþkĢ letnie niebo. Blask wypeþniþ jego oczy þzami, wiħc
starþ je energicznie rħkĢ. I wwczas, zobaczywszy swojĢ rħkħ, utkwiþ w niej wzrok, oglĢdajĢc grzbiet i wnħtrze dþoni. MarszczĢc
brwi zginaþ i rozstawiaþ palce. Potem unisþ znowu twarz w stronħ biaþego blasku sþoıca i powoli, niepewnie, wyciĢgnĢþ ku
niemu rħkħ z rozpostartymi palcami.
- To jest sþoıce, Falk - powiedziaþa Parth. - Sþoıce...
- Sþoıce - powtrzyþ wpatrujĢc siħ w nie ze skupieniem, tak jakby prŇnia i pustka jego istoty wypeþniona zostaþa Ļwiatþem
sþoıca i brzmieniem okreĻlajĢcego je sþowa.
I tak rozpoczħþa siħ jego nauka.
Parth wyszþa z piwnic i przechodzĢc przez StarĢ Kuchniħ zobaczyþa Falka zgarbionego w wykuszu okna, samego,
obserwujĢcego Ļnieg padajĢcy za zabrudzonĢ szybĢ. Byþo to dziesiĢtej nocy od czasu, kiedy uderzyþ Rossħ, i od kiedy musieli
trzymaę go w zamkniħciu, dopki siħ nie uspokoi. Przez caþy ten czas zachowywaþ siħ odpychajĢco i nie chciaþ rozmawiaę.
Dziwne wraŇenie sprawiaþa jego mħska twarz, pochmurna i zawziħta, po dziecinnemu nadĢsana w upartym cierpieniu.
- ChodŅ do ognia, Falk - rzuciþa przechodzĢc, lecz nie zatrzymaþa siħ, aby poczekaę na niego. W wielkim hallu przy kominku
zatrzymaþa siħ na chwilħ, potem straciwszy nadziejħ, Ňe przyjdzie, rozejrzaþa siħ za czymĻ, co poprawiþoby jej zþy humor. Nie
miaþa nic do roboty; Ļnieg padaþ, wszystkie twarze byþy zbyt dobrze znane, wszystkie
11
ksiĢŇki mwiþy o czymĻ, co dziaþo siħ bardzo daleko i dawno temu i teraz nie byþo ju? prawdĢ. Wszħdzie wokþ milczĢcego
domu i otaczajĢcych go pl rozciĢgaþ siħ milczĢcy las, bezkresny, monotonny, obojħtny; zima mija za zimĢ, a ona nigdy nie
opuĻci tego domu, zresztĢ dokĢd moŇe iĻę, co moŇe zrobię?...
Na jednym z pustych stoþw Ranya zostawiþa swj teanb, klawiszowy instrument, o ktrym mwiono, Ňe pochodzi z Hain. Parth
wystukaþa melodiħ w melancholijnej Tanecznej Tonacji Wschodniego Lasu, a potem przestroiþa instrument na wþaĻciwĢ mu
tonacjħ i zaczħþa od nowa. Nie miaþa wielkiej wprawy w grze na teanb i z trudnoĻciĢ znajdowaþa wþaĻciwe dŅwiħki. ĺpiewajĢc
przeciĢgaþa sþowa, aby nie zgubię melodii, kiedy szukaþa wþaĻciwego brzmienia.
Gdzie wiatr w oddali zamarþ wĻrd drzew, Gdzie morze wzburzone porwaþo krzyk mew, Z kamiennych stopni skĢpanych w
sþoıcu Cry Aireku piħkne jak dzieı...
Zgubiþa melodiħ, ale zaraz jĢ podjħþa:
...jak dzieı, MilczĢc, pustymi dþoımi zgarniajĢ cieı.
Legenda, kto wie jak stara, z niewiarygodnie odlegþego Ļwiata, a przecieŇ jej sþowa i melodia od stuleci stanowiþy czħĻę
dziedzictwa ludzkoĻci. Parth Ļpiewaþa bardzo cicho, sama w wielkim, oĻwietlonym ogniem pokoju, o oknach ciemniejĢcych od
zmierzchu i padajĢcego Ļniegu.
Usþyszaþa za sobĢ jakiĻ dŅwiħk, a gdy siħ odwrciþa, zobaczyþa stojĢcego Falka. W jego dziwnych oczach lĻniþy þzy.
- Parth, przestaı... - powiedziaþ.
- Falk, co siħ staþo?
- To boli - powiedziaþ odwracajĢc twarz, zawstydzony, Ňe tak wyraŅnie ujawniþ bezþad i bezbronnoĻę swego umysþu.
- Nikt tak jeszcze nie pochwaliþ mojego Ļpiewu - odparþa zþoĻliwie, lecz byþa poruszona i nie Ļpiewaþa juŇ
12
dþuŇej. PŅniej, w nocy, widziaþa Falka stojĢcego przy stole, na ktrym leŇaþ teanb. Unisþ rħkħ, lecz nie oĻmieliþ siħ dotknĢę
instrumentu, jak gdyby bojĢc siħ, Ňe uwolni uwiħzionego w nim sþodkiego, nieubþaganego demona, ktry wykrzykiwaþ pod
dotkniħciem rĢk Parth i zmieniaþ jej gþos w muzykħ.
- Moje dziecko uczy siħ szybciej niŇ twoje - powiedziaþa Parth do swojej ciotecznej siostry Garry. - Za to twoje szybciej roĻnie. I
caþe szczħĻcie.
- Twoje jest juŇ wystarczajĢco duŇe - zgodziþa siħ Garra, spoglĢdajĢc w dþ przez warzywnik, gdzie nad brzegiem strumienia
staþ Falk z rocznym dzieckiem Garry na ramieniu. Wczesne letnie popoþudnie rozbrzmiewaþo wokþ brzħczeniem Ļwierszczy i
komarw. Wþosy Parth przywieraþy czarnymi lokami do jej policzkw, gdy wyciĢgaþa, ustawiaþa na nowo i znw wyciĢgaþa
zapadki w swoim warsztacie tkackim. Ponad czþenkiem, srebrnĢ niciĢ na tle czarnej, wyrastaþ szereg gþw i szyj taıczĢcych
czapli. Gdy ukoıczyþa siedemnaĻcie lat, staþa siħ najlepszĢ tkaczkĢ wĻrd kobiet Domu. ZimĢ jej rħce byþy ciĢgle poplamione
chemikaliami sþuŇĢcymi do wyrobu przħdzy i nici i farbami uŇywanymi do ich barwienia; caþe lato zaĻ tkaþa na swym
sþonecznym warsztacie delikatne, rŇnobarwne tkaniny o wzorach wprost z jej snw.
- Maþy pajĢczku - odezwaþa siħ stojĢca w pobliŇu jej matka - Ňart jest Ňartem. Lecz mħŇczyzna jest mħŇczyznĢ.
- Wiħc chcesz, Ňebym poszþa z Metockiem do domu Kathol i zamieniþa mj gobelin z czaplami na mħŇa. Dobrze wiem -
odparþa Parth.
- CzyŇ kiedykolwiek powiedziaþam coĻ takiego? - oburzyþa siħ matka i odeszþa wzdþuŇ grzĢdek saþaty pielię chwasty.
Falk nadszedþ ĻcieŇkĢ niosĢc dziecko na ramieniu i mruŇĢc oczy w blasku sþoıca, z dobrodusznym uĻmiechem na twarzy.
Posadziþ dziewczynkħ na trawie i zwrciþ siħ do niej jak do kogoĻ dorosþego.
13
- Na grze jest zbyt gorĢco, prawda? - Potem odwrciþ siħ do Parth i z tak charakterystycznĢ dla niego peþnĢ powagi dziecinnĢ
otwartoĻciĢ zapytaþ: - Czy ten las gdzieĻ siħ koıczy, Parth?
- Podobno. KaŇda mapa jest inna. Jednak gdybyĻ szedþ w tamtĢ stronħ, w koıcu doszedþbyĻ do morza, a w tamtĢ - do prerii.
- Prerii?
- To takie otwarte przestrzenie, þĢki. Podobne do Polany, tylko rozciĢgajĢce siħ na tysiĢce mil, aŇ do gr.
- Gr? - wypytywaþ dalej z naiwnĢ, dzieciħcĢ nieustħpliwoĻciĢ.
- Wysokie wzgrza, ze Ļniegiem leŇĢcym przez caþy rok na szczytach. O, takich. - Parth odþoŇyþa na chwilħ czþenko i zþoŇyþa
razem swoje dþugie, jak toczone, brĢzowe palce w ksztaþt wierzchoþka gry.
ņþte oczy Falka rozbþysþy nagle, a miħĻnie twarzy napiħþy siħ.
- Pod biaþym jest niebieskie, a niŇej takie... takie pasma... wzgrza, bardzo daleko...
Parth spoglĢdaþa na niego w milczeniu. WiħkszoĻę tego, co wiedziaþ, pochodziþa wprost od niej, gdyŇ przez ten caþy czas byþa
jednĢ z osb, ktre go uczyþy. Jego nowe Ňycie byþo efektem i czħĻciĢ jej wþasnego dorastania. Ich umysþy splataþy siħ
niezwykle mocno.
- Widzħ to... widziaþem to. Pamiħtam. - MħŇczyzna zajĢknĢþ siħ.
- Wizerunek, Falk?
- Nie. Nie z ksiĢŇki. W moim umyĻle. Pamiħtam to. Czasami zasypiajĢc widzħ to. Nie znaþem nazwy "gra".
- Czy moŇesz to narysowaę?
UklħknĢwszy obok niej naszkicowaþ szybko w pyle zarys nieregularnego stoŇka, a pod nim dwie linie pod-wzgrza. Garra
wyciĢgnħþa szyjħ, aby zobaczyę rysunek i zapytaþa:
- Czy to jest biaþe od Ļniegu?
- Tak. To jest tak, jakbym widziaþ to przez... coĻ podobnego do wielkiego okna, wielkiego i wysokiego...
14
Czy to pochodzi z twojego umysþu, Parth? - zapytaþ z niepokojem.
- Nie - odparþa dziewczyna. - Nikt z tego Domu nigdy nie widziaþ wysokich gr. I jak sĢdzħ nikt, kto mieszka po tej stronie
Wewnħtrznej Rzeki. To musi byę daleko stĢd, bardzo daleko. - Ostatnie sþowa wypowiedziaþa jak ktoĻ, kto nagle dostaþ
dreszczy.
GdzieĻ na skraju snu rozlegþ siħ zgrzytliwy dŅwiħk: nikþy, nieznany, urywany warkot. Falk otrzĢsnĢþ siħ ze snu i usiadþ obok
Parth. Oboje spoglĢdali w napiħciu zaspanymi oczyma na pþnoc, gdzie pulsowaþ i cichþ w oddali tajemniczy dŅwiħk, a
pierwsze promienie wschodzĢcego sþoıca rozjaĻniaþy niebo ponad ciĢgnĢcĢ siħ tam ciemnĢ liniĢ drzew.
- Stratolot - wyszeptaþa Parth. - Sþyszaþam go juŇ kiedyĻ, dawno temu... - WstrzĢsnĢþ niĢ dreszcz. Falk objĢþ jĢ, ogarniħty takim
samym niepokojem wywoþanym obecnoĻciĢ odlegþego, niepojħtego, zþowrŇbnego dŅwiħku, przemykajĢcego tam na pþnocy
ponad krawħdziĢ wstajĢcego dnia.
DŅwiħk zamarþ w oddali; we wszechogarniajĢcej ciszy Lasu Ļwiergot nielicznych ptakw zaczĢþ zlewaę siħ w chr witajĢcy
jesienny poranek. ĺwiatþo na wschodzie jaĻniaþo coraz bardziej. Falk i Parth leŇeli w cieple i niewypowiedzianej wygodzie
wþasnych ramion; na wpþ obudzony Falk zapadþ znowu w sen. Kiedy pocaþowaþa go i wyĻlizgnħþa siħ delikatnie z jego ramion,
aby zajĢę siħ codziennymi obowiĢzkami, wymruczaþ: - Zostaı trochħ... maleıka... - lecz ona rozeĻmiaþa siħ i umknħþa mu, a on
zdrzemnĢþ siħ jeszcze na chwilħ, niezdolny na razie do wydostania siħ ze sþodkich, leniwych gþħbin spokoju i przyjemnoĻci.
Obudziþ siħ. Poziome promienie sþoıca Ļwieciþy mu prosto w oczy. Odwrciþ siħ, potem usiadþ i ziewajĢc zapatrzyþ w gĢszcz
pokrytych czerwonymi liĻęmi gaþħzi dħbu, wznoszĢcego siħ tuŇ koþo sypialnej werandy. Dopiero teraz zdaþ sobie sprawħ, Ňe
Parth odchodzĢc wþĢczyþa hipnograf leŇĢcy obok jego siennika; wciĢŇ dalej cicho
15
pomrukiwaþ, powtarzajĢc cetiaıskĢ teoıħ liczb. UĻwiadamiajĢc to sobie rozeĻmiaþ siħ, a chþd i blask listopadowego poranka
rozbudziþy go zupeþnie. NaþoŇyþ koszulkħ i spodnie z grubego, miħkkiego, ciemnego materiaþu utkanego przez Parth, a
skrojonego i uszytego przez Buckeye - i stanĢþ przy drewnianej balustradzie werandy spoglĢdajĢc przez przestwr Polany na
brĢz, czerwieı i zþoto ciĢgnĢcych siħ aŇ po horyzont drzew.
Poranek byþ tak rzeĻki, spokojny i ĻwieŇy jak wwczas, gdy pierwotni mieszkaıcy tego kraju budzili siħ w swych skþadanych
spiczastych domach i wychodzili na zewnĢtrz, aby zobaczyę sþoıce wstajĢce ponad ciemnym lasem. Poranki sĢ zawsze takie
same i jesieı jest zawsze jesieniĢ, lecz lat liczonych ludzkim Ňyciem jest wiele. W tym kraju Ňyþa niegdyĻ pierwotna rasa... a po
niej przyszþa nastħpna, zdobywcy; obie przepadþy, podbici i zwyciħzcy, miliony istot, wszystkie zebrane razem w nieokreĻlony
punkt na horyzoncie minionego czasu. Gwiazdy zostaþy zdobyte i znowu stracone. Lata wciĢŇ mijaþy i byþo ich tak wiele, Ňe Las
z pradawnych czasw, caþkowicie zniszczony w ciĢgu ery, kiedy ludzie tworzyli i speþniali swojĢ historiħ, wyrsþ na nowo. Nawet
w mrocznym bezmiarze historii planety stworzenie lasu wymaga czasu. Nie dzieje siħ to w jednej chwili. I nie kaŇda planeta
jest do tego zdolna; wcale nie jest reguþĢ, Ňe na wszystkich Ļwiatach pierwsze chþodne promienie sþoıca przetykane sĢ
cieniami i nurzajĢ siħ w gmatwaninie niezliczonych, poruszanych wiatrem gaþħzi...
ĺwiadomoĻę tego napeþniþa Falka radoĻciĢ, tym bardziej ŇywĢ, Ňe przed tym porankiem byþo tak niewiele innych porankw, tak
niewiele minħþo czasu pomiħdzy dniami, ktre pamiħtaþ, a ciemnoĻciĢ. PrzyjĢþ do wiadomoĻci uwagi poczynione przez sikorkħ
skrzeczĢcĢ na dħbie, potem przeciĢgnĢþ siħ, przesunĢþ energicznie palcami po wþosach i zszedþ z balkonu, aby dzielię pracħ i
towarzystwo wspþmieszkaıcw Domu.
Dom Zove byþ zbudowanym bez okreĻlonego planu wysokim budynkiem, rodzajem krzyŇwki domu wypoczynkowego, twierdzy
i farmy; niektre jego fragmenty wznie-
16
siono przed stuleciem, inne jeszcze wczeĻniej. Z jednej strony byþ prymitywny: ciemne klatki schodowe, kamienne kominki i
piwnice, nagie podþogi wykonane z kafelkw lub desek, z drugiej strony zaĻ wszystko byþo w nim doskonale wykoıczone: byþ
ogniotrwaþy i caþkowicie odporny na wpþywy atmosferyczne, a niektre elementy jego konstrukcji, urzĢdzenia czy maszyny, byþy
produktami wysoko rozwiniħtej technologii - przyjemne Ňþtawe oĻwietlenie, biblioteki ze zbiorami nagraı, ksiĢŇek i obrazw,
rŇnorakie narzħdzia i urzĢdzenia uŇywane do czyszczenia, gotowania, prania i prac rolnych, w pracowniach zaĻ Wschodniego
Skrzydþa znajdowaþy siħ inne precyzyjne instrumenty o specjalnym przeznaczeniu. Wszystkie te rzeczy stanowiþy czħĻę Domu;
zbudowane wraz z nim lub pŅniej, wytworzone w nim lub w ktrymĻ z innych LeĻnych Domw. Mechanizmy byþy solidne,
proste w obsþudze i þatwe do naprawy, w przeciwieıstwie do wiedzy o Ņrdþach ich zasilania, niepeþnej i nie dajĢcej siħ zastĢpię
niczym innym.
Szczeglnie dawaþ siħ odczuę brak urzĢdzeı elektronicznych pewnego typu. W bibliotece znajdowaþy siħ dowody ĻwiadczĢce
o tym, Ňe umiejħtnoĻci z zakresu elektroniki staþy siħ niemalŇe instynktowne; chþopcy chħtnie budowali maþe odbiorniki
telewizyjne, aby porozumiewaę siħ miħdzy sobĢ z rŇnych pokojw Domu. Lecz nie byþo telewizji, telefonw, radia czy
telegrafu do nadawania czy odbierania wiadomoĻci spoza Polany. Nie byþo aparatw sþuŇĢcych do þĢcznoĻci na wiħkszĢ
odlegþoĻę. We Wschodnim Skrzydle znajdowaþa siħ para Ļmigaczy, zbudowanych wþasnorħcznie przez mieszkaıcw Domu,
uŇywali ich jednak gþwnie chþopcy w czasie zabawy. Trudno byþo nimi kierowaę w lesie, na puszczaıskich szlakach. Kiedy w
celach towarzyskich lub handlowych wybierano siħ do innego Domu, wħdrowano pieszo, co najwyŇej konno, jeĻli droga byþa
szczeglnie daleka.
Lekka praca w Domu i na gospodarstwie nie stanowiþa ciħŇaru dla nikogo. Sam Dom byþ ciepþy i czysty, i to byþ wþaĻciwie caþy
komfort dostħpny jego mieszkaıcom. OdŇywiali siħ zdrowo, lecz monotonnie. ņycie Domu toczyþo
17
siħ z niezmiennĢ jednostajnoĻciĢ wsplnej egzystencji;
czysta, pogodna skromnoĻę. Pogoda i monotonia tego Ňycia braþa siħ z odosobnienia. ņyþo tutaj razem czterdzieĻcioro czworo
ludzi. Dom Kathol, najbliŇszy, leŇaþ blisko trzydzieĻci mil dalej na poþudnie. Wokþ Polany, mila za milĢ, rozciĢgaþ siħ zasnuty
mgþami, niezbadany, obojħtny ludziom las. Dziki las, a ponad nim niebo. Nic tutaj nie ograniczaþo ludzkiego Ňycia, tak jak w
spoþecznoĻciach miejskich przeszþych wiekw, tylko i wyþĢcznie do tego, co wchodziþo w zakres czyichĻ kompetencji. Niemniej
jednak utrzymanie czegokolwiek, co pochodziþo z minionej, tak niezwykle zþoŇonej cywilizacji, w niezmiennym i nietkniħtym
stanie wĻrd tak maþej spoþecznoĻci byþo przedsiħwziħciem dziwnym i szczeglnie ryzykownym, choę wiħkszoĻci z nich
wydawaþo siħ to zupeþnie naturalne: mogli uczynię tylko to;
Ňaden inny sposb na to, aby pozostaę cywilizowanymi ludŅmi, nie byþ im znany. Falk widziaþ to odrobinħ inaczej niŇ pozostali
mieszkaıcy Domu; wciĢŇ musiaþ pamiħtaę o tym, Ňe sam przybyþ z niezmierzonej, bezludnej puszczy, tak samo groŅny i
samotny jak kaŇdy inny przemierzajĢcy jĢ dziki zwierz, i Ňe wszystko to, czego nauczyþ siħ w Domu Zove, byþo zaledwie jak
samotna Ļwieczka palĢca siħ na wielkim polu pogrĢŇonym w ciemnoĻci.
Przy Ļniadaniu skþadajĢcym siħ z chleba, koziego sera i ciemnego piwa Metock zapytaþ go, czy nie poszedþby z nim zasadzię
siħ na jelenia. Propozycja pochlebiþa Paþkowi. Starszy Brat byþ zrħcznym i uznanym myĻliwym, a on powoli stawaþ siħ takim
samym; byþo to coĻ, co wreszcie w jakiĻ sposb zaczħþo ich þĢczyę ze sobĢ. Lecz przeszkodziþ im Pan Domu. - WeŅ dziĻ ze
sobĢ Kaiego, mj synu. Chcħ porozmawiaę z Falkiem.
KaŇdy z domownikw miaþ swj wþasny pokj, przeznaczony na gabinet do nauki lub pracowniħ i sþuŇĢcy do spania w zimnej
porze roku; pokj Zove byþ maþy, wysoki i jasny, z oknami od zachodu, pþnocy i wschodu. SpoglĢdajĢc ponad Ļcierniskami i
ugorami jesiennych pl w stronħ lasu. Pan Domu powiedziaþ:
- To Parth pierwsza dostrzegþa ciħ tam, koþo tego
18
czerwonego buka, o ile dobrze pamiħtam. Piħę i pþ roku temu. Kawaþ czasu. Chyba juŇ nadszedþ czas, abyĻmy porozmawiali?
- Byę moŇe - odparþ nieĻmiaþo Falk.
- Trudno byę pewnym, ale wydaje siħ, Ňe miaþeĻ okoþo dwudziestu piħciu lat, kiedy siħ tu pojawiþeĻ. Co ci pozostaþo z tych
dwudziestu piħciu lat?
Falk wyciĢgnĢþ na moment lewĢ rħkħ:
- ObrĢczka - powiedziaþ.
- I wspomnienie o grze?
- Zaledwie wspomnienie wspomnieı. - Falk wzruszyþ ramionami. - I czħsto, jak juŇ wam mwiþem, odnajdujħ na chwilħ w moim
umyĻle brzmienie gþosu albo znaczenie jakiegoĻ ruchu, gestu, miary odlegþoĻci. To nie pasuje do moich wspomnieı z Ňycia
tutaj, z wami. Lecz nie tworzy Ňadnej caþoĻci, nie ma sensu.
Zove usiadþ na þawce w wykuszu okna i skinĢþ na Falka, aby uczyniþ to samo.
- Pod wzglħdem fizycznym byþeĻ caþkowicie dorosþy, wszystkie twoje zdolnoĻci motoryczne byþy nie naruszone, co zapewniþo
þatwoĻę uczenia siħ. Jednak i tak twoje postħpy byþy zdumiewajĢce. Zastanawiaþem siħ, czy Shinga manipulujĢc w dawnych
czasach ludzkim genotypem i przesiedlajĢc tak wielu, selekcjonowali nas rwnieŇ na tych zdolnych do nauki oraz idiotw, i czy
nie jesteĻ przypadkiem potomkiem zmienionej genetycznie rasy, ktra w jakiĻ sposb wyzwoliþa siħ spod kontroli. Kimkolwiek
byþeĻ, byþeĻ niezwykle inteligentnym czþowiekiem... I jesteĻ nim znowu. I chciaþbym wiedzieę, co sam myĻlisz o swej
tajemniczej przeszþoĻci.
Falk milczaþ przez chwilħ. Byþ niskim, szczupþym, dobrze zbudowanym mħŇczyznĢ; jego niezwykle Ňywa i wyrazista twarz
przybraþa w tym momencie lħkliwy i posħpny wyraz, wyraŇajĢc przenikajĢce go uczucia tak otwarcie jak twarz dziecka. W
koıcu, widocznie zdecydowawszy siħ, powiedziaþ:
- Kiedy ostatniego lata uczyþem siħ z RanyĢ, wyjaĻniþa mi, czym mj genotyp rŇni siħ od normalnego genotypu czþowieka. To
tylko jedno czy dwa skrħcenia helisy...
19
bardzo maþa rŇnica. Taka sama jak rŇnica miħdzy wei i o. - Zove uĻmiechnĢþ siħ i unisþ wzrok, sþyszĢc to odwoþanie do
Kanonu, ktry tak zafascynowaþ Falka, lecz mþodszy mħŇczyzna pozostaþ powaŇny. - Jakkolwiek byþo, z pewnoĻciĢ nie jestem
czþowiekiem. Byę moŇe jestem wiħc potworem lub mutantem; nie chcianym lub zamierzonym produktem; albo obcym.
Najprawdopodobniej jestem wynikiem genetycznych eksperymentw; nie speþniþem oczekiwaı eksperymentatorw i zostaþem
przez nich odrzucony... tak sĢdzħ, ale wolħ myĻleę, Ňe jestem obcym z jakiegoĻ innego Ļwiata. To przynajmniej oznaczaþoby,
Ňe nie jestem jedynym przedstawicielem mojego gatunku we wszechĻwiecie.
- SkĢd bierze siħ twoja pewnoĻę, Ňe istniejĢ inne zamieszkane Ļwiaty?
Falk, zaskoczony, unisþ wzrok i zaraz, z dzieciħcĢ naiwnoĻciĢ, lecz i typowo ludzkĢ logikĢ, zapytaþ:
- Czy istnieje jakiĻ racjonalny powd, Ňeby przypuszczaę, Ňe inne ĺwiaty Ligi zostaþy zniszczone?
- A czy istnieje racjonalny powd, aby sĢdzię, Ňe one kiedykolwiek istniaþy?
- Wiħc to, czego mnie uczyliĻcie, te wszystkie ksiĢŇki, opowieĻci...
- Wierzysz w nie? Wierzysz we wszystko, co ci mwimy?
- A w cŇ innego mogħ wierzyę? - Oblaþ siħ rumieıcem. - Dlaczego mielibyĻcie mnie okþamywaę?
- Z dwch tak samo istotnych powodw moŇemy ciħ bez przerwy okþamywaę, mwię nieprawdħ o wszystkim:
poniewaŇ jesteĻmy Shinga lub poniewaŇ sĢdzimy, Ňe im sþuŇysz.
Zapadþa chwila ciszy.
- A ja mogħ im sþuŇyę i nigdy siħ o tym nie dowiedzieę - stwierdziþ Falk opuszczajĢc wzrok.
- MoŇliwe - zgodziþ siħ Pan Domu. - Musisz liczyę siħ z takĢ ewentualnoĻciĢ, Falk. SpoĻrd nas wszystkich jedynie Metock
zawsze wierzyþ, Ňe twj umysþ jest zaprogramowany i Ňe nadejdzie chwila, kiedy ten program zostanie wþĢczony. Lecz pomimo
to nigdy ciħ nie okþamywaþ. I nikt
20
z nas Ļwiadomie tego nie uczyniþ. TysiĢc lat temu Poeta Rzeki powiedziaþ: "W prawdzie tkwi mħstwo..." - Zove zadeklamowaþ
te sþowa, a potem rozeĻmiaþ siħ. - Faþszywy jak wszyscy poeci. CŇ, zapoznaliĻmy ciħ ze wszystkimi prawdami i faktami, jakie
znamy, Falk. Lecz byę moŇe nie ze wszystkimi przypuszczeniami i legendami, tym co poprzedza fakty...
- Czy mogliĻcie mnie ich nauczyę?
- Nie. NauczyþeĻ siħ rozumieę Ļwiat gdzie indziej... moŇe jakiĻ inny Ļwiat. MogliĻmy pomc ci staę siħ znowu czþowiekiem, ale
nie mogliĻmy daę ci prawdziwego dzieciıstwa. Ma siħ je tylko raz.
- WystarczajĢco dþugo czuþem siħ wĻrd was dzieckiem - odparþ z odcieniem smutku w gþosie Falk.
- Nie jesteĻ dzieckiem. Brak ci doĻwiadczenia, jakie daje Ňycie. JesteĻ kalekĢ dlatego, Ňe nie ma w tobie dziecka; odciħto ciħ
od twych korzeni, od twych Ņrdeþ. Czy moŇesz z caþym przekonaniem powiedzieę, Ňe to jest twj dom?
- Nie - odparþ z blem Falk. A potem dodaþ: - Byþem tutaj bardzo szczħĻliwy.
Pan Domu zamilkþ na chwilħ, lecz potem znowu zaczĢþ wypytywaę:
- Czy myĻlisz, Ňe nasze Ňycie tutaj jest dobre, Ňe robimy wszystko, co ludzie powinni robię?
- Tak.
- Powiedz mi jeszcze coĻ. Kto jest naszym wrogiem?
- Shinga.
- Dlaczego?
- Rozbili Ligħ Wszystkich ĺwiatw, pozbawili ludzi moŇliwoĻci wyboru, niezaleŇnoĻci i wolnoĻci, zniszczyli wszystkie ludzkie
dzieþa i dokonania, nawet zapisy o nich, wstrzymali ewolucjħ rasy. SĢ tyranami i kþamcami.
- A jednak pozwalajĢ nam tutaj Ňyę wygodnie.
- PoniewaŇ ukrywamy siħ i Ňyjemy w odosobnieniu. Tylko dlatego pozwalajĢ nam istnieę. GdybyĻmy sprbowali zbudowaę
jakieĻ wielkie maszyny, gdybyĻmy organizowali siħ w grupy, miasta czy paıstwa, wwczas
21
Shinga przeniknħliby w nasze szeregi, zniweczyliÇnasze prace i znw nas rozproszyli. Powiedziaþem ci tylko to, co ty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl