[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  LESLIE DAVIS GUCCIONE

,,Czarujący uwodziciel”

 

 

Tytuł oryginału:

A Gallant Gentelman

                                               Przekład: Weronika Żółtowska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wspaniały czerwcowy dzień sprawiał, że Kay McCormick niemal fizycznie odczuwała niezwykłe piękno okolicy. Morska bryza wiejąca znad zatoki odświeżała powietrze w miasteczku Byfield w stanie Connecticut nawet w skwarne południe. Teren miejscowego klubu jachtowego byt doskonale utrzymany. Rozedrgane promienie słońca połyskiwały na wodach zatoki, po której sunęły duże i małe żaglówki, płynące w stronę Long Island.

W taki dzień Kay bez trudu potrafiła sobie wyobrazić ucztę zakochanych w cieniu drzew. Kraciasty obrus, a na nim kosz owoców, sery, tabliczka czekolady. Niewiarygodnie przystojny mężczyzna łamie chrupiące francuskie rogaliki. Dzielą się soczystą, nieco przejrzałą brzoskwinią.

Kay McCormick odwróciła się od okna ubawiona własnymi marzeniami. Nie tylko brzoskwinie bywają trochę przejrzałe. Czas wrócić do rzeczywistości i pozbyć się romantycznych złudzeń.

Kay od lat prowadziła kursy żeglarskie, ale w żadnym magazynie sprzętu nie widziała takiego bałaganu jak tu. Uparła się, że sama dokona inwentaryzacji, lecz teraz nie była już taka pewna, czy w pojedynkę zdoła uporządkować duszne pomieszczenie żaglowni, mieszczącej się na strychu w budynku ekskluzywnego klubu. Skończyła niedawno zapisy na kurs-żeglarski i dzieciaki z jej grupy natychmiast się rozbiegły. Kay żałowała, że zwolniła także instruktorów. Rozejrzała się wokoło. Ponad rzędem wysokich szafek znajdowała się niemiłosiernie zagracona antresola. Zewnętrzna ściana była przeszklona; same okna. Kay nie potrafiła ich otworzyć. Przed budynkiem rósł wielki buk. Spojrzała przez brudne szyby na wierzchołek drzewa i spróbowała jeszcze raz. Stare ramy nawet nie drgnęły.

Niełatwo przyszło Kay zostać szefem szkolenia. Jej kandydatura nie była pierwszą, zaakceptowaną przez zarząd klubu jachtowego w Byfield, nie przeszła również jako druga. Instruktorem kursu miał zostać ktoś starszy i bardziej doświadczony. Gdy obaj poprzedni kandydaci zrezygnowali z posady, zarząd klubu zaproponował ją Kay, ale tylko na okres próbny. Natychmiast przyjęła propozycję i pod koniec czerwca zaczęła pracować.

W żaglowni było strasznie gorąco. Zdjęła wełniany sweter i wytarła nim krople potu spływające między piersiami. Rano włożyła różowy kostium kąpielowy i szorty. Teraz bardzo tego żałowała. Elastyczna tkanina lepiła się do skóry. Chociaż Kay wyglądała raczej na sportsmenkę niż na wampa, czułaby się znacznie lepiej mając nieco mniejszy dekolt i obszerniejszą bluzkę. Podciągnęła ramiączka kostiumu i mruknęła:

- Panno Katherine McCormick, zabrakło chwilowo innych kandydatów i dlatego otrzymała pani tę posadę. Jeśli uda się poprowadzić kurs inaczej niż dotychczas, jeśli pięćdziesięciorgu trojgu dzieciakom spodobają się zajęcia, jeśli przez całe lato nie zdarzy się jakaś wpadka i jeśli zarząd klubu będzie zadowolony, może pani robić plany na przyszłość. Nie jest wykluczone, że zatrudnimy panią na dłużej,  panno McCormick - dodała nienaturalnym basem, przedrzeźniając szacownych członków zarządu, którzy przyjęli ją do pracy z braku lepszego kandydata.

Podniosła pusty worek i potrząsnęła głową. Dość tego. Teraz ma ważniejsze sprawy niż marzenia o przystojnych wielbicielach.

-              Katherine McCormick, jak zwykle mierzysz siły na zamiary. Pewno brak ci piątej klepki – mruknęła do siebie.

W kącie znalazła mnóstwo zapomnianych rupieci. Wyciągnęła brudny dziecięcy sztormiak i nie oglądając się, rzuciła go przez barierkę do pomieszczenia na dole. Stanęła przy ścianie i rozejrzała się. Sprzęt żeglarski ledwo się tu mieścił. Rzeczy zgubione przez dzieci trzeba będzie przenieść gdzie indziej.

-              Jak ja się z tym uporam?- jęknęła, przygładzając kosmyki jasnych, potarganych włosów, wymykające się z francuskiego warkocza.

Umilkła nagle, słysząc tupot na schodach. Ktoś biegł przeskakując po dwa stopnie. Popchnięte drzwi omal nie wypadły z zawiasów. Kay skuliła się pod ścianą.

-              Dosyć tego, Whitney! Byłem... - wrzasnął młody mężczyzna w bawełnianej koszulce i mokrych drelichowych spodniach. - Pani nie jest Whitney - dodał, zdziwiony tak samo jak Kay.

-              Rzeczywiście - przytaknęła.

Oparł dłoń na biodrze i obrzucił wściekłym spojrzeniem sylwetkę dziewczyny i całe pomieszczenie. Z pewnością zauważył i panujący tu bałagan, i strużki potu na jej dekolcie. Czubkiem buta rozgarnął stos żagli. Niesamowicie przystojny, przemknęło Kay przez myśl.

-              Nazywam się Jake Bishop. Przed chwilą córka zrzuciła mi na głowę sztormiak - oznajmił, rozglądając się wokoło. - Whitney! Koniec zabawy, moja panno. Pewnie myślisz, że się tu na coś przydasz, ale czas ucieka. Powinnaś czekać tam, gdzie ci kazałem. Niech ją pani przekona - dodał, zerkając na Kay. - Szkoda czasu na zabawę w chowanego. Whitney ma lekcję tenisa. Od dawna powinna być na korcie.

Kay zdmuchnęła kosmyk włosów opadający na oczy i wyprostowała się. Miała prawie metr sześćdziesiąt osiem, ale przybysz był od niej wyższy o dobrych piętnaście centymetrów. Odruchowo obciągnęła kostium kąpielowy, zdecydowanie zbyt skąpy dla instruktorki kursu żeglarskiego. Co za szczęście, że włożyła jeszcze szorty. Zawsze miała pecha. Całkiem możliwe, że ten wściekły tatuś okaże się komandorem albo przynajmniej jednym z tych ważniaków, którzy mają oceniać jej pracę. Kimkolwiek był, patrzył na nią i na porozrzucany sprzęt z wyraźną dezaprobatą.

-              W porcie dowiedziałem się, że Whitney poszła do żaglowni. To jedna z jej ulubionych kryjówek.

-              Często się przed panem chowa?

-              Czy pani dziecko też jest w grupie dla początkujących? - zapytał bez uśmiechu.

-              Nie, jestem...

-              Może mamy tu dwójkę uciekinierów.

-              Proszę mi wierzyć, prócz mnie nie było tu nikogo. Jak wygląda pańska córka?

-              Mniej więcej tego wzrostu - rzekł, pokazując ręką - krótkie czarne włosy, ciemne oczy. Zadziorna, odważna, wesoła. Dosyć wygadana.

W przeciwieństwie do swego ojca. Kate spojrzała na mężczyznę z uśmiechem, ale on jakby tego nie zauważył.

-              Proszę pana, tak wygląda polowa dzieciaków w najmłodszej grupie. W co była ubrana?

-              Jakieś spodenki, koszulka. Białe, jeśli się nie wybrudziła do tej pory. - Zerknął na zegarek. - Powinniśmy już jechać na lekcję tenisa. Muszę znaleźć szefa szkolenia albo kogoś z instruktorów. Gdzie, do diaska... - I nagle zrozumiał, z kim rozmawia. - To pani?

-              Owszem. Nazywam się Kay McCormick, panie Bishop.

-              Kierowniczka kursu.

-              No właśnie - przytaknęła, wyciągając do niego rękę. Pomyślała gorączkowo, że mimo upału powinna była włożyć podkoszulek. - Poprzedni kierownik kursu zachorował na żółtaczkę.

-              Wiem. A pani jest również nauczycielką angielskiego.

-              Zacznę uczyć w Williston Academy dopiero po zakończeniu tego kursu - dodała pospiesznie, aby nie pomyślał, że traktuje lekceważąco swoje instruktorskie obowiązki. - Czy wszyscy rodzice będą równie zaskoczeni jak pan?

-              Skądże - zaprzeczył, ale wyglądał na zakłopotanego i patrzył na nią, jakby z trudem ukrywał niezadowolenie. - Nie wiem tylko, czy pani uda się utrzymać dyscyplinę wśród dzieci. Właściwie, jeśli mamy rozmawiać szczerze, ta zmiana na pewno nie spodoba się niektórym członkom klubu. Jest pani za młoda.

I nieodpowiednio ubrana, wyczytała z jego twarzy,

-              Poza tym, to nie jest zajęcie dla kobiety, prawda? - dodała głośno.

-              Tego nie powiedziałem.

-              Znam się na tym, co robię, panie Bishop.

-              Mam nadzieję. Whitney jest dość niesforna.

Kay McCormick dobrze wiedziała, że uścisk ręki wiele mówi o człowieku. Często ściskała dłonie rodziców swoich uczniów. Uścisk ręki i spojrzenie pozwalały jej szybko ocenić ludzkie charaktery. Dłoń Jake'a była mocna i dziwnie przyjazna. A co powie jego spojrzenie? Ciemnobrązowe tęczówki; kolor równie intensywny jak błękit jej oczu. Bardzo wyraziste spojrzenie. Czytała w jego wzroku złość i niezadowolenie.

-              Whitney ma dziewięć lat - poinformował, rozglądając się po strychu.

-              Niemożliwe, taka mała? Czy na pewno...

-              Zaczęła żeglować, nim wyszła z pieluch.

Jakie ciemne i tajemnicze oczy, pomyślała Kay. I jakie długie rzęsy. Mocno zarysowana szczęka. Bardzo przystojny mężczyzna. Może romantyk? Chyba nie jest z tych, którzy dzielą się z ukochaną francuskim rogalikiem. Pewnie często zgrzyta zębami ze złości. Gdy mrugał, obserwowała jego długie rzęsy. Wydawało się, że wzrok rozdrażnionego mężczyzny chwilami łagodnieje.

-              Na pewno nie ukryła tu pani mojej córki, panno McCormick?

-              Po co miałabym ją ukryć? Proszę rozejrzeć się po tej graciarni. Myśli pan, że mam czas na zabawę w chowanego? Byłam tu sama. To ja zrzuciłam na pana sztormiak.

-              Pani?

-              Nie zrobiłam tego umyślnie. Próbuję uporządkować ten skład rzeczy znalezionych. Przykro mi, że pan przy tym ucierpiał.

-              A ja myślałem, że to sprawka Whitney... - Zerknął na zegarek. - Powinienem był przewidzieć, że tak to się skończy.

-              Mówi pan o zniknięciu córki?

-              Raczej o tym, że i tegoroczny kurs będzie źle zorganizowany. Dawno już należało zmienić metody szkolenia.

-              Źle zorganizowany! To mój pierwszy dzień w pracy. Przyznaję, żaglownia jest strasznie zagracona, ale może pan być pewny, że kurs żeglarski zostanie przeprowadzony fachowo i konsekwentnie.

-              Tego spodziewają się po pani członkowie klubu.

-              Mam tu świetnych instruktorów,

-     Którym jednak nie udało się upilnować mojej córki. Żeglowałem po zatoce, ale musiałem wrócić, żeby odebrać Whitney. Zgodnie z planem grupa początkująca kończy zajęcia dwadzieścia po drugiej. Kazałem małej czekać i byłem przekonany, że dzieci nie zostaną bez opieki. Ale instruktorzy się rozeszli, a tymczasem moja córka zniknęła. Źle to świadczy o pani kompetencjach, panno McCormick.

-              Pan się spóźnił. Może Whitney sądziła, że pan zapomniał.

-              A zatem to moja wina?

-              Instruktorzy zrobili wszystko, co do nich należało. - Kay podeszła bliżej. - Pan się pomylił. Zajęcia zaczynają się dopiero jutro. Dziś odbyły się tylko zapisy. Dzieci oraz instruktorzy rozeszli się pół godziny temu. Zgodnie z moimi instrukcjami.

-              No właśnie.

-              Nie miałam powodu, by ich wszystkich zatrzymywać. Jak pan widzi, jest mnóstwo innych zajęć. To, że pan się rozminął z córką, nie świadczy wcale o mojej niekompetencji - oświadczyła, znowu odgarniając włosy z czoła.

-              Chyba ma pani rację. Przepraszam - odparł i westchnął ciężko.

Chyba. Nie były to szczególnie uprzejme przeprosiny, ale Kay postanowiła się nimi zadowolić. Oboje byli zdenerwowani.

-              Strasznie tu gorąco - rzekł ojciec Whitney, spoglądając na zamknięte okna. Zdjął sweter i rzucił go na podłogę. - Żagle nie wyschną, bo nie ma przewiewu.

-              Zamki się zacięły. Chciałam wezwać jakiegoś robotnika z portu.

-              A po co pani robotnik? Wiem, jak sobie z tym poradzić - zawołał i uderzył we framugę kantem dłoni.

Kay patrzyła na jego muskularne, napięte ramiona. Po chwili podciągnął okno do góry.

-              Pamiętam, że zawsze były z nimi problemy. Podczas studiów pracowałem tu jako instruktor.

-              Doprawdy?

-              Dawne czasy, - Otwierał już następne okno,

-              Często przesiadywałem  na plaży, pod  tamtym drzewem.

-              To ciekawe - wykrztusiła z trudem.

-              Gdyby ten buk potrafił mówić, to by dopiero były opowieści.

-              Czyżby?

-              Przed laty, gdy wiatr był zbyt silny, by wypłynąć z dzieciakami na zatokę, robiłem pod bukiem wykłady o węzłach i żaglach - wyjaśnił spoglądając na rozłożyste drzewo; twarz mu złagodniała.

-              Mam nadzieję, że pani również umieściła w programie zajęcia z teorii.

-              Oczywiście.

-              Moja córka chętnie przesiaduje na tym drzewie.

Kay przyglądała się ukradkiem  ojcu  Whitney próbując zgadnąć, ile ma lat. Trzydzieści? A może trzydzieści pięć?

-              Proszę tu podejść - usłyszała nagle. Zostało już tylko jedno zamknięte okno, w którego framugę Bishop uderzał właśnie kantem dłoni. - Niech pani sama spróbuje.

Kay podeszła i stanęła tak blisko, że poczuła zapach morskiej wody na schnących powoli włosach mężczyzny. Była speszona. Z całej siły uderzyła dłonią we framugę.

-              Nie trzeba walić tak mocno.

Stare drewno zaskrzypiało i Kay otworzyła okno. Morskie powietrze wtargnęło do dusznego pomieszczenia. Wystawiła twarz na chłodne powiewy i po chwili dostała gęsiej skórki. Odwróciła się i zobaczyła, że ojciec Whitney podciągnął bawełnianą koszulkę, by wytrzeć nią pot z czoła. Westchnęła głęboko na widok muskularnego ciała mężczyzny,

-              Może córka pójdzie w pana ślady i też będzie kiedyś uczyła żeglowania - powiedziała.

-              Jej matce nie spodobałby się ten pomysł - odparł trochę zakłopotany i obciągnął koszulkę. - Strasznie się boi o Whitney i nie życzyła sobie nawet, żeby córka uczestniczyła w kursie. Dałem jej słowo, że nic złego się małej nie stanie. Do diabła, gdzie ten dzieciak się podziewa?

A zatem musiał dotrzymać obietnicy. Dlatego tak się teraz wściekał. Kay była rozbawiona. Za nic nie wolno się roześmiać. Zacisnęła wargi. Na próżno.

-              Czym tak panią rozśmieszyłem?

-              Och nie, nie chodzi o pana. Proszę się postawić w mojej sytuacji. Nie wiem, czy mam śmiać się, czy płakać. Jestem niewłaściwie ubrana. W tym kostiumie powinnam wybrać się raczej na basen niż do pracy. Kurs zaczął się przed dwiema godzinami, a już usłyszałam, że jest źle zorganizowany, na dodatek jedno z dzieci gdzieś przepadło. Nie potrafiłam nawet otworzyć okna. I jeszcze ta zagracona żaglownia. Wygląda na to, że od lat nikt tu nie robił inwentaryzacji. Powiedział mi pan wprost, że nie nadaję się na instruktora.

-              Nie może pani zaprzeczyć...

-              Zazwyczaj początek moich kursów żeglarskich wygląda całkiem inaczej. Czy pan aby nie jest tu komandorem? Może sprawdza pan, jak sobie radzę?

Jake Bishop uśmiechnął się w końcu i to dodało mu uroku. Kay cofnęła się o krok i oparła plecami o solidną ramę okienną. Ten uśmiechnięty mężczyzna wydawał się o wiele poważniejszym zagrożeniem dla spokoju jej ducha niż pasjonat, który przed chwilą wbiegł na strych. Ojciec Whitney również podszedł do okna. Chyba się już trochę uspokoił. Podniósł rękę i wystawił trzy palce.

-              Po pierwsze, komandor nie nosi dżinsów, chyba ze na łodzi. Po drugie, nie trudziłby się otwieraniem okien, tylko wezwałby jakiegoś robotnika z portu - Jake przerwał na chwilę.

-              A po trzecie?

-              Jestem za młody. Komandor powinien być w wieku mego ojca. W naszym klubie pełni tę funkcję David Morrow. Jeszcze go pani nie poznała. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyliłby mnie z Davidem Morrowem.,

-              Poznam go dziś wieczorem na przyjęciu powitalnym dla pracowników i zarządu klubu - odparła Kay.

-              Oczywiście. Słynne odprawy u komandora.

-              Czy chce pan powiedzieć, że są potwornie nudne?

-              Nigdy na nich nie bywam.

Pewnie że nie bywa. Rozmawiali zaledwie pięć minut, ale Kay zdążyła się przekonać, że ten mężczyzna nikomu nie pozwoli sobie rozkazywać.

-              Był pan może na posiedzeniu zarządu, panie Bishop? Oni spodziewają się cudów. Zapomnieli tylko wręczyć mi czarodziejską różdżkę, kiedy mnie angażowali.

-              Nie mam z tym nic wspólnego. Jestem zwykłym, szeregowym członkiem klubu. Czy pani prowadziła już kursy żeglarskie?

-              Owszem. -To powinno wystarczyć szeregowemu członkowi klubu.

-              Gdzie?

-              W paru miejscowościach. -Domyślała się, że nie zadowoli go tamta lakoniczna odpowiedź. - Ostatnio byłam zastępcą szefa szkolenia w klubie żeglarskim na Cape Cod. Zarząd sprawdził już dokładnie moje kwalifikacje. Otrzymali wszystkie potrzebne dokumenty - burknęła.

-              Irytuję panią?

-              To przez ten upał.

-              Słyszałem, że nasz wspaniały zarząd nieźle dał się pani we znaki, ale wyszła pani z tej próby obronną ręką. Dlaczego wybrała pani właśnie Byfield Yacht Club? Ze względu na posadę w miejscowej szkole?

-              Częściowo tak. Dostałam pracę w Williston Academy i chciałabym osiąść w Byfield na stałe. Uważam się za nauczycielkę z powołania.

-...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl