[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Aby rozpocząć lekturę kliknij na taki przycisk

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

@literaturaf

KLIKNIJ TUTAJ

Einar Mar Gudmundsson

ANIOŁY WSZECHŚWIATA

przekład Jacek Godek

2

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

3

Pamięci brata mego,

Palmiego Arna Guómundssona, ur. 22.04.1949 r. - zm. 27.05.1992 r.

Dotknij strun harfy, niebiańskiej mej Pani, by w Raju Anioły słyszały me granie. Raz na ulicy pień drzewa zoczyłem, struną i piórkiem go przyozdobiłem.

Z sosny, com wyciągnął z wód zimnej zatoki i drew w tartaku, rzeźbiłem ja ptaki. A że niezmiennie o niebie wciąż marzę, Zapewne życiem wkrótce je obdarzę.

Są tacy, którzy po wodach się pławią, zaś inni zawsze jak dzieci się bawią. A słońce pozłaca ciemne wody morza, zespalając czarem ziemię i przestworza.

Davi5 Stefansson, (1895-1964)

4

Część pierwsza ANIOŁY WSZECHŚWIATA

5

I

6

1

7

Kiedy już trafiłem na Klepp, do szpitala psychiatrycznego, który niczym ogromny pałac góruje nad morzem, przypomniały mi się moje lata chłopięce, gdy pewnego dżdżystego, mglistego dnia stałem samotnie na dziurawej ulicy, przyglądając się domom i kałużom.

Zauważyłem wtedy nagle mężczyznę w średnim wieku. Schodził po mokrych od deszczu scho­dach jednego z domów. Był z nim jego syn, tyczkowaty młodzian około dwudziestki.

Syn miał czarną, kędzierzawą czuprynę. Odziany był w krótką kurtkę skórzaną z ciemnym fu­trzanym kołnierzem, ojciec zaś miał na sobie jasny sztormiak i szerokie, czyste spodnie robocze.

Ojciec mocno ujął syna za ramię i brutalnie pchał przed sobą. Mankiety kraciastej koszuli wy­zierały spod sztormiaka, a jego włosy w tej mgle sprawiały wrażenie dziwnie bezbarwnych.

Kiedy znaleźli się na ulicy, podbiegłem do nich i krzyknąłem do ojca:

-              Dokąd go prowadzisz?

Ojciec odwrócił się ,nie zwalniając uścisku.

-              Na Klepp - wyrzucił z siebie.

Zauważyłem, że jego czoło lśniło od potu. Wyglądał jakby zgrzytał zębami. Na dnie szarych oczu płonął ogień.

Potem obaj zniknęli we mgle.

Pochłonęła ich, zupełnie jakby to wszystko działo się w jednej z tych niezgłębionych opowieści, którymi wieczorami raczyła mnie mama, a które zawsze zaczynały się od słów: „Pewnego razu, dawno, dawno temu..."

W opowieściach tych ludzie znikali w kamieniach, skałach lub też błądzili po ciemnych lasach i ścieżkach, podczas gdy gwiazdy migotały na niebie.

Migotały, niczym niezliczone jasne oczy w mroku; w mroku, który później okrył i mnie, w mro­ku, którego nie rozświetlają ni gwiazdy, ni blask księżyca.

Nigdy więcej nie widziałem tego ojca i syna i do tej pory nie zdaję sobie sprawy z tego, jakaż to prawda kryła się za tym wydarzeniem.

Jeślim wejrzał w inny świat, to stanął on żywcem przede mną, jeśli zaś była to prawdziwość świata, ni w ząb jej nie pojmuję.

To oczywiste, że równie kiepsko rozumiem prawdę, co ona mnie. Jeśli o to idzie, jesteśmy kwi­ta. Ona nie jest mi winna żadnych wyjaśnień, a ja spłaciłem jej moje wszystkie rachunki.

Wprawdzie dobrze by było móc powiedzieć za niemieckim filozofem Heglem, kiedy ktoś zarzu­cił mu, iż jego teorie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością: „Biedna rzeczywistość, ależ ona musi cierpieć".

Tak to mogą pisać poeci.

8

Tak to mogą mówić filozofowie.

A my, pacjenci szpitali i mieszkańcy przytułków, my nie wiemy, co odpowiedzieć, gdy nasze idee nie przylegają do rzeczywistości, bo w naszym świecie to inni mają rację i potrafią odróżnić dobro od zła.

Opary leków zawisły w powietrzu, jakby dni stanęły w miejscu.

- Pall!

Otrząsam się, słysząc swoje imię, lecz żadnej reakcji nie widać; oni są daleko, daleko stąd, gdzieś w tumanach oparów, które zawisły w powietrzu.

Nieskończony bezruch w głębi oczu.

Sztorm na zimnym bezwietrzu.

9

2

10

Byłem szalonym koniem w oku wieczności. Potem leżałem, patrząc w niebo. A słońce sączyło się w moje serce. Zaczarowany płomień kładł się...

Pewnego razu, dawno, dawno temu, mama miała sen. niepamięć i przypomniał się dopiero wte­dy, kiedy już poszedłem swoją drogą.

Najdziwniejsze w tym śnie jest to, iż zapadł w Nie, nie tą długą, krętą drogą, o której śpiewają Beatlesi, a która prowadzi do domu miłości; lecz inną drogą, dłuższą i ciemniejszą.

To był sen o czterech koniach.

Gudrun, moja mama, śniła go w noc przed moimi narodzinami; stąd też minęło ponad czterdzie­ści lat, nim wychynął z otchłani niczym proroctwo ze starej księgi.

We śnie mama była dziesięcioletnią dziewczynką. Wracała autobusem ulicą Sudurlandsbraut do domu ze szkoły w Laugarnes.

Autobus skakał po dziurach.

Opony wzbijały tumany kurzu.

Była wiosna.

Nagle mama spojrzała w przód autobusu. Zauważyła czarnego psa, biegającego wściekle mię­dzy siedzeniami. Kierował się prosto na nią. Mama przestraszyła się i wstała.

Wtedy pies stanął na tylnych łapach. Chciał ją polizać i ugryźć i był tak nachalny, że mama uciekła z autobusu, gdy tylko się zatrzymał.

Biegła brzegami kanałów przy ulicy Sudurlandsbraut. Włosy jej się zmierzwiły. Tornister pod­skakiwał na plecach. Płaszczyk ją krępował.

Ptasie tryle rozbrzmiewały w czystym powietrzu, a było to jeszcze przed wojną. Podobnie jak domy, które potem wyrosły przy ulicy Sudurlandsbraut, i nie miały jeszcze wtedy oparcia w rze­czywistości.

Gładka jak lustro tafla wody w kanałach błyszczała w słońcu.

Wchłaniała niebiosa. W oddali widniały błękitne góry.

Mama skakała z brzegu na brzeg kanału. Wybiegła na łąkę. Ziemia drżała pod jej stopami. Tra­wa jawiła się niczym żarząca lawa. Gdyby się zatrzymała, ziemia by ją pochłonęła.

W oddali na łące zauważyła cztery konie. Wszystkie gryzły trawę, w niewielkiej od siebie odle­

11

głości. Nigdy przedtem tych koni nie widziała. To nie były konie mojego dziadka.

Ale były to dorodne, dumne i piękne rumaki: jeden kasztanowaty, drugi cisawy, trzeci gniady, a czwarty kary.

Mamie zdało się, że to są jej konie. Lecz groziło im jakieś niebezpieczeństwo. Musiała je ura­tować.

Kiedy konie ruszyły z kopyta, ten kary został w tyle. Biegał w koło i niezwykle dziwnie się za­chowywał. Potem chciał ruszyć za tamtymi, lecz potknął się i upadł.

Mama podeszła do niego, a on leżał bez życia. Przez chwilę patrzyła w jego otwarte oczy, lecz wnet ocknęła się, bo zacząłem dokazywać i kopać, i szaleńczo pragnąłem znaleźć się na świecie, z którego potem zniknąłem.

Wtedy przypomniał się mamie ten sen.

Siedziała w domu w salonie, gapiąc się przed siebie, a potem wzrok jej spoczął na małym stoli­ku, na którym stało moje zdjęcie: małego, uśmiechniętego chłopca w fotograficznym atelier.

Mama skryła twarz w dłoniach i zamknęła oczy. Przez chwilę zdało się jej, że ten sen zawsze jej towarzyszył.

12

3

13

Znana mi jest oczywiście teoria, którą wyznaje wielu ludzi, iż nie da się opowiedzieć autobio­grafii, nie mieszając w to własnych babek, a najlepiej i prababek.

Stąd też nader często się zdarza, że ludzie piszą wielotomowe autobiografie, choć sami przycho­dzą na świat dopiero w drugim czy trzecim tomie.

Ja powiedziałbym raczej, że nikt nie powinien pisać swojej biografii, dopóki nie dokona żywota.

Nie potrafię więc docenić najczęściej spotykanych w tym kraju autobiografii, których bohatero­wie przeżywają epilog i niczym zarozumiali wójtowie, z ociąganiem, schodzą ze sceny.

Nieprawdą jest również i to, że mieszkańcy tego kraju gustują w rodowodach i genealogii z po­wodu naturalnego zainteresowania własnym pochodzeniem i losami innych.

Moim zdaniem zainteresowanie genealogią wynika z niedostatku drzew w kraju. Rachityczne drzewka powodują, iż ludzie skłaniają swe myśli ku drzewom genealogicznym i wśród przodków odnajdują swe lasy.

Jestem mieszkańcem Reykjaviku, urodzonym na izbie porodowej Szpitala Państwowego przy ulicy Hringbraut 30 marca roku pańskiego 1949; tego dnia, w którym Islandia wstąpiła do NATO.

Jednakowoż nie mam zamiaru porównywać się z NATO, jego potęgi militarnej z moją bezbron­nością, jego centrum dowodzenia z Kleppem czy blokiem, w którym mieszkają niepełnosprawni.

Niemniej nie da się zaprzeczyć, że ponad czterdzieści lat od moich narodzin, kiedy już spako­wałem swój tobołek i pożegnałem się z tym światem, NATO znalazło się znów na rozdrożu.

Wszystko, z czym ten potężny pakt wojskowy walczył, runęło w proch i pozostała jedynie sa­motność wojownika, który nie ma już z kim walczyć.

Pamiętam upadek muru berlińskiego, nie dlatego jednak, bym uważał to za ważne wydarzenie, a tym bardziej mnie dotyczące, lecz dlatego, iż pomyślałem:

Ten mur może upaść, ale nigdy nie upadną mury oddzielające mnie od świata; niewzruszone i mocne stoją, choć nikt ich gołym okiem nie widzi.

Ptaki me już latają, dobra Pani.

Anioły w Raju cieszą się ptakami.

14

4

15

Zobaczcie:

„Komuniści wprowadzają w życie groźby o przemocy. Wściekły motłoch szturmuje Parlament. Kamienie rzucane przez komunistów okaleczyły wiele osób. Przy pomocy gazów łzawiących roz­proszono warchołów".

Albo to:

„Zdrada interesów narodowych. Przemoc i wściekłe ataki na spokojnych demonstrantów. Mieszkańcy Reykjaviku protestowali, domagając się referendum. Odpowiedź rządu: gazy, pałki policji i obłęd konserwatystów".

Nikt nie zaprzeczy: dzień moich narodzin przeszedł do historii.

Przywitano mnie kamieniami i gazami łzawiącymi. Obywatele walczyli z policją. W parlamen­cie wybito szyby. Jaja i kamienie latały w powietrzu.

Jeden poseł dostał kamieniem w rękę.

Inny odłamkiem szkła w oko.

Kiedy policja uznała, że pomimo oddziałów rezerwy i potężnych zastępów ochotników nie da sobie rady, na plac Austurvollur zrzucono gaz łzawiący.

I uniosły się dymy, niczym te, które widział pierwszy osadnik Ingolf, gdy chcąc nadać temu miastu imię, szukał jakichś cech charakterystycznych.

Nad ranem mama obudziła się z tego dziwnego snu i poczuła bóle, na tyle silne, że nie stało cza­su, by zastanowić się nad sensem snu; przewieziono ją szybko na porodówkę, gdzie leżała cały dzień i przy asyście akuszerek próbowała wydusić mnie na ten świat.

Najdziwniejsze było jednak to, że ja, którym wcześniej tego ranka tak mocno do drzwi się do­bijał, nagle zmieniłem zdanie i za wszelką cenę chciałem zostać wewnątrz, bezpieczny od tego świata, jego latających kamieni i gazów łzawiących.

Mama walczyła cały dzień, krzyczała i jęczała nie mniej niż tłum na placu Austurvollur, choć nie domagała się referendum w sprawie moich narodzin.

16

5

17

Olaf, mój tata, spodziewał się moich narodzin dopiero w połowie kwietnia, ale ja zawsze wy­przedzałem swój czas, a kwiecień to najsroższy z wszystkich miesięcy.

Tata jeździł po mieście taksówką, chryslerem plymouthem, i tego właśnie historycznego dnia od rana siedział za kółkiem.

Około drugiej spodziewano się w porcie przybycia m/s Eyafoss. Gdy statek zacumował przy na­brzeżu, tata siedział w aucie i obserwował załogę.

Czekał na pierwszego oficera Gunnara, młodego i przystojnego wilka morskiego, dla którego załatwiał rozmaite interesy na lądzie.

W końcu Gunnar się pojawił. Niosąc skrzynkę, schodził na ląd w towarzystwie kilku celników. Oni również nieśli skrzynki. Podeszli do komory celnej, w której zniknęli.

Nie wywarło to żadnego wrażenia ani na tacie, ani na policjancie, ani też na gońcu hotelowym ze śródmieścia, którzy także czekali na pierwszego oficera Gunnara i jego znak.

Z komory dobiegały radosne odgłosy. Gunnar z pewnością otworzył już skrzynkę i pokazał cel­nikom towar: butelki z alkoholem i wieprzowinę, nylonowe rajstopy i lakier do paznokci, mikser i wózek dziecinny.

Kiedy celnicy przekonali się, że jest to towar, o który prosili, jeden z nich wstał i rzekł:

- W porządku, Gunnar. Twoi ludzie mogą wejść na pokład.

Wtedy Gunnar wyszedł z komory, machnął ręką i gwizdnął. Potem znów zniknął w komorze, a tata wraz z policjantem i chłopcem hotelowym weszli na pokład.

W kajucie Gunnara znalazł tata to, czego szukał: dwa pakunki, wypełnione tym samym towa­rem: tysiącem sztuk biustonoszy.

Podczas gdy ja broniłem się przed przyjściem na świat na oddziale położniczym Szpitala Pań­stwowego przy ulicy Hringbraut w tym jakże ważkim dla historii narodu dniu, tata odjechał z na­brzeża swoim plymouthem z bagażnikiem wypełnionym tysiącem biustonoszy.

Dokładnie wiedział, dokąd ma jechać: na ulicę Laugavegur do Bjórgvina, właściciela sklepu dziewiarskiego, który w swoich szufladach miał faktury na ten sam rodzaj biustonoszy.

Biustonosze były towarem luksusowym, tak samo jak kosmetyki i perfumy. Zresztą często chwalono Bjórgvina za duży wybór towarów w tych czasach niedoborów rynkowych. Za każdy biustonosz tata otrzymywał trzy korony, dlatego miał pełne prawo cieszyć się z zysku. A w tym czasie pierwszy oficer Gunnar smakował przyjaźń celników do upadłego, co zresztą szybko nastą­piło.

18

6

19

Kiedy mama mordowała się na porodówce, tata zajechał plymouthem na ulicę Kalkofnsvegur. Skręcił na parking przedsiębiorstwa taksówkowego Hreyfill i tam zaparkował auto.

Tata czuł niepokój w powietrzu.

Nie zdążył jeszcze wysiąść z samochodu, gdy z obu stron podbiegli do niego ludzie. Nie po to jednak, by uroczyście oznajmić mu moje narodziny lub zapytać, czy nie mógłby podwieźć ich w określone miejsce, lecz po to, by mu wcisnąć ulotki.

Jedna ulotka podpisana była przez przywódców związków zawodowych i stowarzyszeń - mię­dzy innymi jednego z dwóch związków, którego członkami byli pracownicy przedsiębiorstwa tak- sówkowego Hreyfill.

Nawoływała ona do tego, by ludność przyszła na plac Austurvollur przed gmachem Althingu domagać się referendum.

Drugą ulotkę sygnowali przywódcy partii politycznych. Ta ulotka także nawoływała do tego, by przyjść na plac Austurvollur, ale nie po to, by domagać się referendum, lecz by bronić gmachu parlamentu.

Tata nie tylko czuł niepokój w powietrzu. Wrzaski z placu Austurvollur dobiegały aż na parking przedsiębiorstwa taksówkowego Hreyfill przy ulicy Kalkofnsvegur.

Tata był zafrapowany. Zapalił papierosa i poszedł tam. Przed gmachem poczty panował straszny zamęt. Przerażeni ludzie biegali w tę i we w tę.

Tata poszedł na plac Austurvollur, by przekonać się na własne oczy, co się dzieje. Krzyczano tam, wrzeszczano. Kamienie deszczem latały w powietrzu. Na placu znajdowały się tysiące ludzi.

Nie minęło wiele czasu, nim tuż przed tatą wybuchnął pocisk z gazem łzawiącym i otoczyły go opary dymu.

Osłonił twarz i zakrył oczy. Swąd był straszny, a łzy ciekły mu po policzkach. Gaz unosił się nad placem niczym dym z butelek z czarownicami.

Czyżby świat zmieniał się w smoka?

Tata śpiesznie się wycofał, przerażony, że zostanie wciągnięty w zamieszki. Z parkingu najkrót­szą drogą pojechał na ulicę Skeggjagata do swoich teściów, bo wtedy już dziadek i babcia nie go­spodarowali w Ljosaland, tam gdzie później powstały osiedla Voga i Heima, przy łące po której mama snuła się we śnie.

Maria, moja babcia, pomyślała najpierw, że tata jest pijany albo w amoku, ale kiedy w końcu wydusił z siebie, co się stało, powiedziała:

- Jedź do Szpitala Państwowego, zostałeś ojcem.

Gdy tata dotarł na miejsce, ja się już narodziłem. Mama trzymała mnie na rękach. Była zmęczo­na i zadowolona. Tatę rozpierała duma, kiedy mnie ujrzał.

20

Wziął mnie na ręce i z początku trzymał niczym nowo narodzone jagnię, bo bardziej przywykł do kocenia się owiec w okręgu Kamb niż narodzin dzieci w Reykjaviku.

Potem się zorientował i odwrócił mnie. Zdawało mi się, że widzę łzy spływające po jego policz­kach, ale nie byłem pewien, czy to z powodu gazów łzawiących czy moich narodzin.

21

7

22

Czy był to najczarniejszy dzień w historii narodu, jak zawsze trąbili przeciwnicy NATO? Czy wisiała nad nim jakaś szczególna klątwa, rzucona przez duchy czuwające nad krajem i kobietę z gór?

Mama absolutnie nie zaprzątała sobie głowy takimi myślami. W jej oczach ten dzień jaśniał. Ciemność, która potem miała mnie otoczyć, nie znajdowała się jeszcze w zasięgu wzroku.

Wręcz przeciwnie, zupełnie jak w wierszu mojego imiennika Palla Olafssona - w którym zjawia się siewka i śnieg precz przegania - moi rodzice, Olaf Olafsson i Gudrun Palsdottir, związani wę­złem małżeńskim, byli idealnie szczęśliwi.

Niemniej ten zamęt, który później miał zagnieździć się w mojej głowie, został wzmiankowanego dnia przypieczętowany przez rząd i parlamentarzystów.

Nagle świat stał się miniaturowym obrazkiem chorego psychicznie człowieka, szalonym i roz­dwojonym; obraz świata - chronicznym urojeniem.

Po to, by opanować urojenia psychicznie chorych, aplikuje im się leki, przy objawach paranoi duże dawki, które wiążą proteiny i wywierają ogromny wpływ na ośrodki dyspozycyjne w mózgu. Natomiast dla społeczeństw takim antidotum na zbiorowe szaleństwo jest broń.

O, świecie czarno-biały, w którym nad wszystkim panowano, niczym nad pacjentem w kaftanie bezpieczeństwa!

Błąkasz się teraz w mych myślach niczym stary film i zlewasz się z kroplami deszczu dudnią­cymi o nawierzchnię ulicy, kałuże i samochód, który pewnego razu odjechał w śmierć.

23

8

24

Urodziłem się przeszło dwadzieścia lat po tym, jak Olaf, mój tata, przemierzył zaprzęgiem kon­nym wrzosowisko Hellisheidi, by dotrzeć do obcych mu osób w gminie Kamb.

W tym momencie tata nie myślał o moim dziadku Olafie, który zniknął z horyzontu równie wcześnie jak ja.

Mój dziadek Olaf łowił na rozmaitych kutrach, był także rybakiem na jednym z pierwszych trawlerów, a potem zszedł na ląd i został taksatorem w przedsiębiorstwie połowowym, które pro­wadziło własny sklep.

Po zejściu na ląd dziadek zaczął smolić gorzałę. Najpierw w barku, który przedsiębiorstwo pro­wadziło w sklepie. Potem pijaństwo się spotęgowało i rodzina: dziadek, babcia i dzieci, w sumie dziesięć osób, gnieździła się w ciasnej, wkopanej w ziemię piwnicy przy ulicy Sjomannastigur.

Gdy zimą padał śnieg, piwnica tonęła w ciemnościach. W małym pokoju, w którym sypiały dzieci, właściwie nie można było stąpać po deskach podłogi, gdyż pękały.

Wtedy oczom ukazywało się klepisko, a z dziur wyskakiwały szczury, dlatego też nikt nigdy nie zamieszkał w tej piwnicy po śmierci dziadka i wyprowadzce babci.

Nie, kiedy tata przemierzał wrzosowisko Hellisheidi, nie myślał o dziadku. Czuł powiew wiatru i niepewność, jaka czekała go w lepiance z torfu, w której miał spędzić najbliższe dwanaście lat z dwójką spośród swego rodzeństwa i leciwą matką.

Potem tata wrócił do miasta, pływał na morzu, prowadził autobusy i autokary, a teraz, w dzie­sięć lat po powrocie jeździł taksówką i właśnie drogą kupna nabywał mieszkanie w suterenie przy uliczce Bryggjusund.

Później tej sutereny nie uważano za nic wielkiego, ale wtedy, w porównaniu z piwnicą przy Sjomannastigur i lepianką z torfu w gminie Kamb, zdawała się pałacem.

Tata wiedział, że musi pokazać, na co go stać. Zdobył serce tej, której od wielu lat pragnął, jesz­cze od czasu, gdy jeździł autobusem w śródmieściu, ulicami Njalsgata i Gunnarsbraut. Ona zaś pracowała w księgarni przy ulicy Bankastraeti; ale wówczas jeszcze nie miał jej nic do zaoferowa­nia, chyba że torebkę jabłek.

Mama pochodzi z dobrej rodziny. Tata musiał pokazać na co go stać. I nagle pojawiłem się ja. Bieda, której tata zaznał w mieście, nigdy nie stanie się moim udziałem.

Tata rzuca wszystko na jedną szalę.

Pracuje całymi dobami i jest niebywale szczęśliwy, kiedy zdarza mu się dobry kurs. Niektórzy powiadają, że towarzyszy mu dziadek, żeby wynagrodzić krzywdy. Pasażerowie widują go na fo­telu obok kierowcy.

Tata bierze kursy na północ do Akureyri i do wschodnich fiordów. Pewnego razu, gdy zasnął za

25

kierownicą, wpadł do rzeki Vididalsa, innym razem zasnąwszy, bez uszczerbku wjechał w wody Hvalfjjordu.

Celem tych wszystkich wysiłków jest przygotowanie sutereny przy Bryggjusund, po to, by oże­nić się z mamą i byśmy wszyscy razem mogli się tam wprowadzić.

26

9

27

Podczas gdy tata przygotowuje suterenę, ja mieszkam z mamą przy ulicy Skeggjagata u dziadka i babci.

Jestem pierwszym wnukiem dziadków ze strony mamy, a mama jest pierwszą w gronie swych przyjaciółek, która urodziła dziecko. To wszystko dzieje się w dobie filmów z Bette Davis, kiedy podziw kobiet nie jest fałszem ni pochlebstwem.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl