[ Pobierz całość w formacie PDF ]



Marek Hłasko – Dwaj mężczyźni na drodze

Dwaj mężczyźni na drodze

 

Ain't many guys travel around together.  I don't know why. Maybe ever'body in the  whole damn world is scared of each other.  John Steinbeck - „Of Mice and Men".

 

W naszym życiu nie tylko ludzie opuszczają nas i od­chodzą. Opuszczają nas także słowa, pojęcia, które z cza­sem stają się blade i martwe: czas odbiera im siłę i treść.  Jeśli po latach napotykamy je, są jak dawno odlane maski  i nie możemy w nich poznać niczego. co nas kiedyś  wzruszyło lub przyprawiało o gniew. Istnieją słowa-za­klęcia, słowa-pieśni, słowa silne jak nadzieja, lecz istnieją  także słowa-wyroki. Takim słowem jest r a j z e r. Rajzer  to włóczęga, człowiek gościńca, człowiek szukający pracy,  wędrujący przez noce i dni, padający z głodu, proszący  o nocleg, chleb i wodę; człowiek, dla którego życie ma  tylko wymiar jutrzejszego dnia. Rajzer to człowiek, które­go jedynym słońcem jest rozpacz.

Słowo w ł ó c z ę g a budzi dziś pogardę; dwadzieścia  lat temu budziło ono czasem i litość. Na dachach i bre­kach wagonów, gościńcami i bocznymi drogami, wzdłuż  kolejowych torów, omijając większe miasta i policyjne  posterunki - wędrowali rajzerzy. Ginęli od kul policyj­nych, znajdowali śmierć w tunelach i pod kołami wago­nów, trafiali do więzień, ginęli na drodze od chorób  i z wyczerpania, zabijał ich głód, czas i nadzieja. Czasem  także otrzymywali pracę.

Działo się to w miesiącu maju. Pewnego ranka dwaj  mężczyźni, mrużąc oczy z bezsenności i silnego słońca,  wkroczyli na rynek małego miasteczka. Byli zmęczeni  i wyczerpani - jak im się zdawało - do kresu swych sił;  noc spędzili nie opodal kolejowego dworca, skąd kilka razy przeganiała ich policja. Kiedy patrzyło się na tych  dwóch, nie można było oprzeć się wesołości, nie można  było nie porównać ich do Pata i Patachona. Byli wyjątko­wo niedobrani: jeden z nich był wysoki. silny i ładny,  wciąż się uśmiechał poprawiając opadające na czoło wło­sy; drugi był niski, brzydki jak małpa, chuderlawy, a pa­trząc na niego, nikt nie przypuszczał, aby człowiek ten  miał choć pięć deka muskulatury; nędzne ubranie wisiało  na nim jak szmata na zeschniętej żerdzi. Był co się zowie  chuderlawy i brzydki. Miał niesympatyczną twarz zastra­chanego króliczka. Kiedy patrzyło się na tych dwóch,  odnosiło się wrażenie, że mały jest tylko zniekształconym  cieniem wysokiego.

Ranek był pełen słońca i ciepła. Głośno turkocząc po  krzywym bruku, przejeżdżały chłopskie furmanki. Z okien  kamienic wychylały się rozkudłane od snu głowy; wynoszono pościeli wymieniano pozdrowienia. Nad rynkiem  uparcie kołowała chmurka gołębi i kilku chłopców strze­lało do nich z procy. Właściciele otwierali sklepy odsta­wiając z hałasem deski. Przed zakładem fryzjerskim stał  tęgi mężczyzna w brudnym kitlu i gryząc pestki słonecz­nika pluł łupinami z nonszalancją championa; w mosięż­nym talerzu złowrogo świeciło oko słońca. Niebo nad  miastem wyglądało jak rozpalona emalia.

Wyższy mężczyzna powiedział:

- Jak myślisz? Czy to daleko stąd?  - Do tartaku?

- Nie pytam przecież o drogę do nieba.

- Wiem - rzekł mały. - Do nieba zresztą nie jest  tak daleko, jak to się niektórym wydaje. Można zajechać  na kawałku sznurka. A do tartaku także nie powinno być  daleko. Ten facet powiedział przecież, że nie dalej jak trzy  kilometry.

- Chodźmy - powiedział wyższy.

Pogapił się na wieżę ratusza i splunął. Potem ruszyli.  Wyższy szedł przodem, niższy pozostawał o parę kroków

w tyle. Zerwał się jakiś pies i głośno szczekając pobiegł za  nimi; niższy kopnął go z całej siły w bok i pies, skowycząc  boleśnie, zawrócił. Upał potężniał z minuty na minutę,  powietrze stało się żarliwe, lekki, suchy wiatr udręką  napełniał nawet cienie.

- Cholera - powiedział wyższy. - Czuję się tak,  jakbym miał w kościach rozpalone żelazo. Jeśli się ma  pusty żołądek, upał dręczy tym bardziej. Człowiek jest  pusty od środka i nie ma w nim nic prócz przeklętego  rozpalonego powietrza. Tak?

Mały milczał. Przeszli kilkanaście kroków i wysoki  zapytał:

- Czemu nic nie mówisz, do diabła?

- Zaschło mi w gardle - wycharczał mały. - Muszę  napić się wody, potem będę mógł gadać. Mnie także się  zdaje, że nie mam w środku nic prócz rozpalonego po­wietrza.

- Nie wolno pić wody, kiedy człowiek jest głodny ­powiedział surowo wyższy. - Woda wtedy wysusza tym  bardziej. Lepiej zapalić papierosa i starać się wciągać  dym bez powietrza. Żołądek wtedy drętwieje i na jakiś  czas masz spokój.

- Drętwi zawsze mają spokój - powiedział mały. ­Drętwym jest dobrze. Drętwi nie mają nic prócz spokoju.  - Jeśli nie potrzebują szukać pracy - powiedział  wyższy.

- Tam? Tam nie potrzeba pracować. Ani szukać  pracy. Można leżeć i przyglądać się z góry, jak męczą się  tutaj.

Idąc przodem, wysoki zapytał: - I to jest niebo?

- Tak - rzekł mały. - Niebo jest wtedy, jeśli może­my z daleka patrzeć, jak męczą się inni, a nas to nic a nic  nie obchodzi.

Przez jakiś czas szli w milczeniu, potem wyższy rzekł  ze wściekłością:

- Jeśli nie przestaniesz gadać o niebie i o śmierci, to zmasakruję cię kiedy. Nie mogę już tego słuchać. Tak  jakby naprawdę istniało jakieś niebo. Jeśli wierzysz w nie­bo, to dlaczego, u diabła, nie wybierzesz się tam? Możesz  się przecież wystarać o kawałek sznurka.

Mały milczał; na jego pomarszczonej twarzyczce uka­zał się wyraz zawstydzenia. Wyższy szedł w dalszym ciągu  przodem, nie obejrzał się ani razu do tyłu; od czasu do  czasu klął tylko, ocierając pot z czoła. Liście drzew więdły  z upału. Droga przed oczami drżała; razem z powietrzem  wciągało się do płuc tysiące ostrych nożyków. Mały głoś­no jęczał i wzdychał; kilkakrotnie prosił wyższego, aby  pozwolił mu odpocząć, gdyż bał się upaść, lecz wysoki,  nie wzruszywszy nawet ramionami, szedł nie zwalniając  kroku.

- Mam chore serce - mówił mały. - Przecież ty  wiesz, że ja mam chore serce. Jestem bardzo chory na  serce już od dziecka. Doktor mi powiedział, że powinienem

mieć lekką pracę i nie męczyć się. Przecież  lekarze wiedzą, co mówią, oni znają się na chorobach.  Czasem w nocy budzę się z przerażenia, że umarłem już,  że już mnie nie ma. Proszę cię, abyś pozwolił mi od­począć. To potrwa chwilę. Tylko chwilkę. Potem pod­niosę się i znów pójdziemy. Nie chcesz przecież, abym  upadł na drodze i zdechł jak pies. Każdy człowiek po­winien mieć przyzwoity grób. Powinien leżeć w prawdzi­wej trumnie, aby nie pożarły go robaki i nie zgnoiła  wilgoć. Jeśli nie ma się miejsca na ziemi, powinno się mieć  przynajmniej dobre miejsce w ziemi. Proszę cię, pozwól  mi odpocząć. Odpoczniemy razem przez chwilkę, a po­tem znów pójdziemy razem. Jesteś przecież moim przyja­cielem. Mężczyzna z mężczyzną nie powinien tak postę­pować. - Zapłakał nagle i powtórzył: - Och, proszę cię,  pozwól mi odpocząć.

- Ty ścierwo - mówił wysoki mężczyzna ani na  chwilę nie zwalniając kroku. - Ty głupie, słabe ścierwo!  Czy ty myślisz, że moim obowiązkiem jest ciągnąć za sobą takiego przeklętego łamagę jak ty? Chyba tak nie myślisz,  ty tchórzliwy, słaby króliku! Nie mam żadnego obowiąz­ku!' Nikt mnie do tego nie zmuszał i nikt nigdy nie  zmusiłby mnie do tego. Nienawidzę słabych, tchórzliwych  facetów. Mam całe nogi pokryte bąblami, przy każdym  kroku mam ochotę skowyczeć, a mimo to idę. Musimy  tam dojść przed dziesiątą, bo jeśli się spóźnimy, to inni  wydrą nam tę robotę sprzed nosa. Tu całe miasto pełne  jest głodnych cwaniaków. Rozumiesz? No, powiedz, czy  rozumiesz?

- Rozumiem - mówił mały. - Ale przecież chwilkę  możemy odpocząć. Dosłownie jedną chwilkę. Ani się obej­rzysz, i już pójdziemy dalej.

- A jeśli nam wydrą tę robotę - ciągnął wyższy  mężczyzna przyśpieszając kroku - to znów przez wiele  dni nie będziemy mieli co żryć. Znów będziesz próbował  ukraść, bo jesteś słaby i chory i nie wytrzymasz głodu.  Pamiętasz przecież, jak próbowałeś kraść. Wtedy na  dworcu w tym przeklętym mieście, gdzie także szukaliśmy  pracy. Pamiętasz, jak chciałeś ukraść tę bułkę z kiełbasą?

- Z salcesonem - powiedział smutno mały mężczyz­na. - Bułka z kiełbasą kosztuje dużo drożej od bułki  z salcesonem. Ja widziałem tam bułki z kiełbasą, lecz  specjalnie wziąłem bułkę z salcesonem, gdyż była ona  o wiele tańsza.

- Z salcesonem. I czy pamiętasz, jak bił cię wtedy  właściciel bufetu? Bili cię razem ze swoją przeklętą żoną.  Jeśli nie pamiętasz, to ja ci chętnie przypomnę. Tłukli cię  jak psa przez kilkanaście minut, potem przyleciała jakaś  stara wiedźma z piekła rodem i szarpała cię za włosy.  A wielu ludzi stało wokół ciebie i wszyscy śmiali się, że  taki stary mężczyzna pozwala się bić i płacze, i wszyscy  śmiali się z tego, że jesteś taki słaby i chuderlawy, i nikt  nie miał dla ciebie nic prócz pogardy i lekceważenia.  A ty płakałeś i słaniałeś się na nogach...

- Przestań - prosił cicho mały.

- A ja stałem z boku - mówił wysoki mężczyzna. ­Stałem z boku i nie mogłem ci w niczym pomóc. Nie mo­głem ci pomóc, bo nie chciałem się mieszać do tej przeklę­tej awantury; wiesz przecież, że policja ma oko na takich  jak my. Wiesz, że jak nas złapią, to wsadzą do kryminału  i będziemy musieli przez wiele, wiele dni pracować dar­mo. Ty też nie mogłeś sobie w niczym pomóc, bo jesteś  chory i słaby. Tak? Jesteś niedołężny. Tak? Jesteś choler­nie słaby. I dlatego musisz teraz iść ze mną i musisz starać  się iść jeszcze szybciej, aby nie ubiegli nas inni głodni,  i dlatego uważać musisz, abyśmy znowu nie wpadli w ja­kąś cholerną awanturę. Inaczej będą znów tłuc cię po  mordzie. Musimy iść bardzo szybko. Czy chcesz, żeby  każdy, komu to się tylko spodoba, mógł cię tłuc w zęby?  Nie chcesz chyba tego? Więc musisz iść ze mną.

- Już w tak wiele miejsc szliśmy razem - rzekł mały,  z trudem łapiąc powietrze. - I wszędzie czekała na nas  nadzieja. Szliśmy już do tartaków, młynów, i fabryk;  szliśmy przez wsie, miasta i miasteczka. Za każdym razem  myśleliśmy, że to już właśnie tu, że to już ostatnia nasza  droga i że zostaniemy teraz na długo. I za każdym razem  nikt na nas nie czekał. I zawsze mimo to idziemy i idzie­my. Myślimy, że zastaniemy las lub ogród, a zastajemy  tylko pusty plac. Czy naprawdę zawsze musimy tylko iść  i iść?

- Musimy iść. Jeśli staniemy w miejscu, to tym bar­dziej nikt do nas nie przyjdzie. Musimy iść nawet wtedy,  kiedy ty masz chore serce, a ja poranione nogi. Biednym  ludziom nie wolno nigdy czekać.

Skręcili z gościńca i ruszyli w stronę tartaku. Był to  niewielki murowany budynek. Mimo wczesnej pory krę­ciło się już wielu ludzi i wiele furmanek. Wysoki i ostry  śpiew mechanicznych pił dochodził aż do gościńca. Silnie  pachniało świeżo ścięte drzewo; było tutąj bardzo wiele drzewa poukładanego w stosy bali, drągów i błyszczą­cych od żywicy desek. Wióry, którymi grubo usłane było  całe podwórko, złociły się w słońcu.

Wysoki rzekł:

- Zapach świeżo ściętego drzewa zawsze działa na  mnie tak jak zapach pieczonego chleba. Wiele przypomi­na. Tam, gdzie mieszkałem w młodości, było wiele lasów.  Lasy płonęły czasem i często zabijały ludzi, którzy tam  pracowali. Kiedy palą się lasy, niebo wygląda tak, jakby  było odlane ze złota; wtedy nawet tym przeklętym świę­tym musi być gorąco.

Odwrócił się do małego i rzekł:

- Teraz pójdziemy do właściciela. Będziemy go pro­sić, żeby nas przyjął do roboty. Jemu potrzeba dwóch  silnych mężczyzn. On będzie z nami rozmawiać. Ty  musisz stać prosto. Rozumiesz? Musisz stać bardzo prosto.  I głowę masz trzymać do góry. Musisz patrzeć na niego  z pewnością, lecz nie bezczelnie. I staraj się stać nieznacz­nie na palcach; staraj się wydać wyższym niż rzeczywiś­cie, Rozumiesz?

- Oczywiście - przytaknął mały. - A ręce? Czy  pomyślałeś o moich rękach? W jaki sposób trzymać mam  ręce?

- Musisz trzymać je tak, aby on chciał je kupić.  Musisz starać się, aby on pomyślał, że jesteś silny, o wiele  silniejszy niż w rzeczywistości. Jeśli pokapuje, że jesteś  taki słaby, jak jesteś, nie będzie chciał nawet z nami  gadać. Powtarzali nam wyraźnie, że jemu potrzeba do  pomocy dwóch silnych chłopów. Rozumiesz? Inaczej  przepadnie wszystko. On musi myśleć, że jesteś małym,  krępym, silnym mężczyzną.

- Tak - odrzekł mały. - Nabiorę w klatkę piersiową  powietrza. Czy mam nadąć policzki?

- Po co?

- Mam przecież taką chudą mordkę jak sam święty  Łazarz.

- Nie - rzekł bardzo łagodnie wysoki. - Nie myślę,  aby to było konieczne. Twarz nie świadczy o niczym.  On tylko nie może poznać, że jesteś słabym, wymęczonym  włóczęgą. Musi myśleć, że stoi przed nim silny i zdrowy  mężczyzna. I wtedy on nas przyjmie. Chodźmy.

Ruszyli. Wysoki nie szedł jak przedtem - z przodu;  szli teraz ramię w ramię, jak dwaj równi sobie siłą męż­czyźni. Mały zacisnął kciuki i schował je wewnątrz dłoni  - słyszał, że to pomaga; modlił się do Boga, lecz bez­nadziejnie mylił słowa i w pewnym momencie przerwał.  Wysoki spojrzał na niego z niepokojem.

- Wyprostuj się - rzekł.

- Nie mogę już więcej - powiedział mały. - Już  naprawdę nie mogę się więcej wyprostować. I tak czuję,  jakby mi ktoś wsadził w środek pogrzebacz.

Wysoki przystanął. Twarz miał skurczoną przeraże­niem.

-                   Czy wiesz - rzekł - co będzie, jeśli nie znajdziemy  tu pracy? Znów będziemy iść wiele kilometrów przez upał  i przez deszcze; będziesz zdychać z głodu i wyczerpania;  sto razy na minutę będziesz myślał, że nawali ci serce.  I nie podejdzie do nas żaden człowiek z kawałkiem chleba,  będziemy tylko my dwaj i głód. Będziesz znowu usiłował  kraść. Czy pamiętasz, jak pobił cię ojciec tego chłopca,  któremu wyrwałeś szkolne śniadanie? Potem kazał podejść  swojemu synkowi i kazał mu uderzyć cię w twarz, i mó­wił: „Oto w jaki sposób powinno się traktować złodziei!"  I ten dziesięcioletni chłopiec uderzył cię w twarz.

- Po co? - szepnął mały. - Po cóż mi o tym przy­pominasz?

Wysoki ścisnął go za ramię.

- Trzymaj się prosto - szepnął. - Błagam cię, trzy­maj się prosto.

Weszli na podwórko. Chwilę stali bezradnie, oszoło­mieni hałasem i mnogością obcych ludzi, którzy nieustan­nie przelatywali wzdłuż i wszerz placu. Jakiś woźnica krzyknął na nich z wysokości swego czubato naładowane­go wozu, aby się usunęli z drogi, i przejechał obok nich,  popędzając konie klątwami. Pod niskim mężczyzną  trzęsły się nogi z przerażenia, wysoki przełykał ślinę,  poruszając wystającą grdyką. Potem wyższy rzekł:

- Musimy poszukać właściciela.

Jakiś człowiek przechodził obok nich, dźwigając na ra­mieniu kilka desek, i charczał z wysiłku. Wyższy mężczyz­na rzekł do niego:

- Gdzie jest gospodarz?

Człowiek dźwigający przystanął i splunął im pod nogi  gęstą śliną. Patrzył na nich przekrwionymi z wysiłku  oczyma.

- Gdzieś tu się kręci - rzekł. - Widziałem go przed  chwilą. Nie będzie przecież stał w miejscu i czekał.  - Jak go poznać? - zapytał niski.

- Gospodarza zawsze można poznać - odparł czło­wiek z deskami i splunął powtórnie. - Majowy z ciebie  robotnik, jeśli nie potrafisz poznać gospodarza, mój miły.  Szukacie tu roboty?

- Niczegośmy tu nie zgubili - odpowiedział wyższy.  - Chcemy zarobić po parę groszy i wynieść się do  wszystkich diabłów. To wszystko.

Człowiek z deskami roześmiał się ochryple i ruszył  dalej. Oni podeszli aż pod budynek tartaku i tam stanęli,  zupełnie ogłuszeni histerycznym jazgotem pił. Od huku  trząsł się cały budynek.

- Niczego nie znajdziemy tutaj - powiedział żałośnie  mały.

Wysoki spojrzał w jego załzawione oczy i warknął:  - Zamknij mordę! O, Chryste! Czy ty naprawdę nie  potrafisz przestać mówić?

- Nie będę już nic mówić - przytaknął posłusznie  mały. - A jak przyjdzie gospodarz, czy mam udawać  wyższego?

Wysoki nie zdążył odpowiedzieć, gdyż podszedł do nich

jakiś mężczyzna. Był niski i krępy jak niedźwiedź, miał  krwistą cerę rzeźnika, szorstkie siwe włosy i puszyste brwi.  Ubrany był w czystą, niebieską bluzę robotnika.

- Na co czekacie, chłopcy? - zapytał i brzmiało to  przyjaźnie.

Niższy otworzył już usta, lecz wysoki ze straszną siłą  ścisnął go za ramię.

- Przyszliśmy się dowiedzieć o pracę, panie gospo­darzu - rzekł.

- Skąd wiesz - zapytał tamten - że to ja tu jestem  gospodarzem? Widziałeś mnie?

- Coś przecież muszę wiedzieć - powiedział wysoki  - jeśli chcę żryć.

- Znajdzie się chyba coś dla was - powiedział gospo­darz. - Jestem dobrym gospodarzem, u dobrego gospo­darza nie powinno zabraknąć pracy. Kto wam powiedział  o tym?

- Mówił nam w miasteczku jakiś gość. Mówił, że  potrzeba panu ludzi do ładowania drzewa na wagony.  Robiliśmy już tę robotę.

Gospodarz patrzył na nich uważnie, kołysząc się z nogi  na nogę.

- Do diabła - powiedział. - W tych małych mias­teczkach jeden o drugim wie o wiele za dużo. Złoty  dwadzieścia za dniówkę. Zgadzacie się, tak?

Nie czekał wcale na odpowiedź, odwrócił się i krzyknął  na furmana.

- Tak - pośpiesznie powiedział mały. - Jasne, że się  zgadzamy.

Gospodarz spojrzał na niego i mały skurczył się.

- Cholera - powiedział gospodarz. - Nie wyglądasz  pan za zdrowo. Zmęczony pan chyba jesteś, co?

- Nie - odpowiedział pośpiesznie mały. - Skąd?  Ja zawsze tak wyglądam. Moja twarz nie świadczy o ni­czym. Jestem silny jak byk, tylko mam taką szczupłą  twarz już od urodzenia.

- Jak byk? - powtórzył gospodarz i zaśmiał się. ­Żeby wszystkie byki były takie jak pan, nie urodziłoby się  ani jedno cielę. Po co pan zalewasz? Musiałeś się pan  dobrze nagłodować, przecież ja to rozumiem. To żaden  wstyd, dziś wielu ludzi jest głodnych. Głód jest dziś w po­wietrzu. Tylko po co pan zalewasz? Jestem starym żołnierzem i nie lubię, jak mi ktoś zalewa. Lubię ludzi,  którzy walą prawdę. Tu był taki jeden, który opowiadał,  że jest synem hrabiego Potockiego. Wywaliłem go na  zbity pysk i nie zatrzymał się, aż na dziesiątej wsi. Nie  lubię, żeby mi zalewać. Rozumie pan?

- Ja nie zalewam - powiedział mały. Oczy zaszkliły  mu się łzami i zatrzęsła głowa. Nagle krzyknął: - Co pan  sobie myślisz, do cholery? Ja jestem mały, ale silny jak  byk. Jestem krępowszczak. W zeszłym tygodniu na jednej  zabawie pobiłem trzech takich jak pan, panie gospodarzu.  Nacięli się na mnie, bo jestem niski i oni myśleli, że jestem  słaby. Teraz nie chcą ich przyjąć do żadnego szpitala.  Niech się pań zapyta kobiet, jak ja im potrafię dogodzić.  Niech on panu powie - szarpnął wysokiego za rękę.  Wysoki milczał.

- Powiedz! - krzyknął histerycznie niski mężczyzna.  - Powiedz panu gospodarzowi.

Lecz wysoki milczał w dalszym ciągu. Twarz gospoda­rza poczerwieniała i był teraz podobny do rozzłoszczonego  raka.

- Do diabła - powiedział gniewnie. - Czy pan kpisz  ze mnie? Co pan w ogóle wyprawia? Nie lubię, jak ktoś  staje na palcach i zagląda mi w twarz, cholernie tego nie  lubię. Po jakiego diabła pan robi te wszystkie głupie  rzeczy? Co pan wyprawia ze swoją gębą? Nie jesteś pan  przecież pajacem, tylko robotnikiem. Jestem starym żoł­nierzem i nie lubię, jak mi ktoś zalewa. Byłem sierżantem  w szesnastym pułku, gdzie przysłano samych kryminalis­tów, i patrz pan - podsunął małemu pod nos ogromną

czerwoną pięść - patrz pan, jak ja ich potrafiłem trzy­mać. W' tym ręku stawali się miękcy jak szmaciane kukiełki. Jeszcze raz panu mówię, abyś mi pan nie zalewał.  Nie sądzę, aby kobieta miała z pana choć chwilę pożytku.  Rozumie pan? Lubię pomagać biednym ludziom, ale  tylko takim, którzy mówią prawdę w oczy. Nie bądź pan  durniem. Nie lubię, jak ktoś ze starego żołnierza robi  idiotę, a ja sam jestem starym żołnierzem. Znam się na  ludziach, cholernie się znam na ludziach, rozumie pan to?

Mały stał przed nim i trząsł się. Wyższy milczał. Na  jego twarzy malowało się rozpaczliwe postanowienie, aby  nie powiedzieć ani słowa. Patrzył na wierzchołki zakurzo­nych lip i na stadko wróbli kołujących nad tartakiem...  „To koniec - myślał wysoki, silny mężczyzna - to już  koniec. Boże, ty widzisz, że to już koniec.. Ja wiem  przecież, że jeśli będę z nim chodzić, to zdechnę, ale  nigdy przedtem się nie najem. Chciałbym się nażryć.  Ja już nigdy i nigdzie z nim nie pójdę. On ma głód  w oczach i ci, którzy rozdają pracę, nie chcą tego widzieć.  Boże, przecież wiesz, że zdechnę, jeśli dalej będę z nim  chodzić".

Nagle umilkło w nim wszystko i uśmiechnął się. Po­dwórkiem wciąż przejeżdżały naładowane wozy i warczał  gdzieś samochód. Gospodarz mówił:

- Nie lubię, jak ktoś mnie buja. Nigdy pan nie bujaj.  Oduczyłem kłamać cały pułk, to oduczę i pana. Chcę  panu udowodnić, że pan kłamał.

- Nie kłamałem! - krzyczał mały i tupał nogami jak  rozzłoszczony chłopiec.

Stała już wokół nich grupka ludzi i przysłuchiwali się  uważnie. Gospodarz zwrócił się do nich:

- Patrzcie - powiedział - Ten mały mówi, że jest  silny jak jasna cholera. Mówi, że w zeszłym tygodniu  pobił trzech silnych chłopów... - Nagle zajrzał małemu  w oczy i rzekł: - Podaj mi pan swoją rękę. Mały usłuchał i posłusznie podał mu rękę. Przysiedli,  oparli łokcie na olbrzymim, spiłowanym klocu. Gospo­darz powiedział:

- No, zobaczymy.

- Nie jestem wcale słaby - powiedział rozpaczliwie  mały i zamrugał oczami. - Nie jestem wcale słaby! ­krzyknął z całych sił i wybuchnął płaczem.

- Ho-op! - zawołał gospodarz i w jednej chwili  uporał się z jego ręką.

Ludzie stojący wokół wybuchnęli grzmiącym śmie­chem. Mały zakrył oczy rękami, lecz podcięty ludzkim  śmiechem, skoczył nagle i uderzył w twarz gospodarza.

Nadszedł wieczór. Błądzili po pustawych ulicach  miasta. Była to godzina prostytutek, pijanych i głosu  harmonii. Na gładkie, ślepe niebo wspiął się czerwony  księżyc. Przed domami siedzieli ludzie i obserwowali prze­chodniów. Gdzieś zza miasta niósł się głos żołnierzy.  Zapalały się gwiazdy: dachami przemykały koty; ulice  pachniały kapustą, wiosną i perfumami pośledniego ga­tunku. Księżyc złocił bruki; przejeżdżały z turkotem do­rożki; przed którymś z domów siedział pijany dozorca  i śpiewał baranim tenorem.

- Dlaczego? - zapytał wysoki mężczyzna - dlaczego  mówiłeś mu o tych kobietach?

- Ach, daj mi spokój - powiedział mały.  Małemu wciąż puchło oko; krwawił, syczał z bólu.  Dzwony na kościołach poczęły bić godzinę dziewiątą;  ludzie ziewali i wracali do domów; z narożnego baru  „Pod Motylem" wyrzucono pijaka i szurnięto za nim  kapelusz. Pijany wskazał ręką na niebo i powiedział:  „A Mańka jest kurwa, jakiej gorszej nie ma". Potem  podeptał swój kapelusz i zapłakał. Przeszli obok niego,  przeszli przez wiele ulic i znaleźli się za miastem. Od wil­gotnych łąk nadciągało świeże powietrze; w ciemnościach

przelatywały nocne ptaki. Niedaleko były mokradła: tam  lubieżnie wrzeszczały żaby.

Daleko przed nimi majaczył krzyż; ludzie wiejscy  zawsze stawiają krzyż na rozstajnych drogach, aby Bóg  prowadził ich tam, dokąd idą. Tam, dokąd podążają,  prowadzi ich bolesna twarz Chrystusa. Niski, słaby' męż­czyzna dojrzał ten krzyż i szedł ku niemu; kiedy zaś  doszli do krzyża, przystanął i powiedział do wysokiego,  silnego mężczyzny:

- Ja tu odpocznę.

Upadł natychmiast na ziemię i przytulił poranioną  twarz do chłodnej i perlistej trawy. Wysoki powiedział:  - Ja idę dalej. Musimy iść dalej, słyszysz?

Mały wstał i poszedł za wysokim. Lecz po kilkunastu  krokach znów usiadł na ziemi.

- Idź - rzekł. - Ja już nie pójdę dalej.  Wysoki usiadł koło niego. Mały mówił:

- Ja już dalej nie pójdę. I nie ruszę się stąd. Idziemy  już wiele nocy i nie widać kresu tej drogi. Dalej musisz iść  sam. Ja tu zostanę.

Wysoki mężczyzna milc...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl