[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HARRY HARRISONPLANETA MIERCI IIISyrena zawyła na alarm; z namiotów zaczęli wybiegać strażnicy, nadziewajšc się prosto na atakujšcych wojowników. Nie było czasu, by się przygotować do walki. Żołnierze nie mieli żadnych szans, ginęli zanim zdšżyli wydobyć broń.Wierzchowce napastników parły naprzód, tratujšc ziemię podobnymi do słupów nogami. Pierwszy z nich runšł na ogrodzenie, obalajšc je własnym ciałem. Z drutów wystrzeliła iskra, miertelnie ranišc zwierzę. Jego długa szyja uderzyła o ziemię dosłownie u stóp dowódcy straży. Ten patrzył w niemym przerażeniu, jak jedziec dobił stwora, trafiajšc go strzałš z łuku.Rozdział IPorucznik Talenc opucił elektronicznš lornetkę i zaczšł kręcić potencjometrem wzmacniacza, by skompensować zanikajšce wiatło. Olepiajšce białe słońce skryło się już za grubš warstwš chmur. Zbliżał się wieczór. Przez lornetkę porucznik widział jednak wyrazisty, czarno-biały obraz falujšcej równiny. Nic, tylko trawa. Morze falujšcej na wietrze trawy.- Przepraszam sir, ale ja tam nic nie widzę - z niechęciš powiedział wartownik. - Tylko to, co zwykle.- Wystarczy, że ja go zobaczyłem. Co tam się poruszyło. Idę sprawdzić, co. - Spojrzał na zegarek. - Jeszcze półtorej godziny, zanim zacznie się ciemniać. Mnóstwo czasu. Przekaż dyżurnemu, gdzie poszedłem.Wartownik chciał jeszcze co dodać, ale się rozmylił. Nie udziela się rad porucznikowi Talencowi.Kiedy brama w zasiekach została otwarta, Talenc zarzucił na ramię miotacz laserowy, przepasał pojemnik z granatami i wyruszył. Był przekonany, że na tej rozległej równinie nie istniało nic, czego tak naprawdę musiałby się obawiać, a chciał zbadać sprawę. W jednakowym stopniu kierowała nim: ciekawoć, nuda codziennej, rutynowej służby i poczucie obowišzku. Ciężko stšpał po chrzęszczšcej trawie. Raz tylko się obejrzał, by rzucić okiem na otoczony zasiekami obóz. Parę niskich budynków, kilka namiotów i wznoszšcy się nad nimi szkielet wieży strażniczej. Wszystko to kryło się w cieniu ogromnego niczym skała statku. Talenc nie należał do ludzi szczególnie wrażliwych, ale nawet on odczuwał znikomoć samotnego obozowiska, zagubionego w bezmiarze pustki. Wzruszył ramionami i poszedł dalej.Sto metrów od zasieków zaczynał się niewielki uskok, za którym wznosiła się skarpa, niewidoczna od strony obozu. Talenc z trudem wspišł się na wzniesienie i... zamarł z przerażenia. Tuż przed sobš ujrzał gromadę jedców. Cofnšł się gwałtownie, ale było już za póno. Najbliższy wojownik przebił mu łydkę długš lancš i zwlókł z krawędzi wału. Talenc padajšc wyszarpnšł pistolet, ale następna włócznia wytršciła mu go z ręki i przebijajšc dłoń, przygwodziła jš do ziemi. Wszystko to trwało niezwykle krótko: jednš, może dwie sekundy. Gdy usiłował sięgnšć po radio, ogarnęła go fala gwałtownego bólu. Trzecia lanca przeszywajšc nadgarstek, unieruchomiła drugie ramię. Ranny otworzył usta by krzyknšć, ale nie zdšżył. Najbliższy jedziec, pochyliwszy się lekko w siodle, wepchnšł krótki miecz między zęby porucznika. Uciszył go na zawsze. Noga konajšcego drgnęła w agonii. Szelest poruszonej trawy był jedynym dwiękiem, który towarzyszył tej mierci. Jedcy spojrzeli na zwłoki i odjechali w milczeniu, nie okazujšc zainteresowania. Ich wierzchowce były równie spokojne.- Co się stało? - spytał dowódca straży, zapinajšc pas.- Chodzi o porucznika Talenca, sir. Powiedział, że co zauważył i wyszedł z obozu. Zniknšł potem za wzgórzem i od tego czasu, czyli od dziesięciu, może piętnastu minut, już się nie pokazał. Jego radio również nie odpowiada.- Nie rozumiem, jak mogło mu się tam co przytrafić - powiedział dowódca, spoglšdajšc na ciemniejšcš równinę.- Ale trzeba to sprawdzić. Sierżancie! - Wołany wystšpił i zasalutował. - Wecie ludzi i odszukajcie porucznika Talenca.To byli fachowcy: wynajęci przez Johna Company na trzydzieci lat, przygotowani na każde kłopoty na tej nowo odkrytej planecie. Rozproszyli się po równinie w tyralierę i ostrożnie ruszyli naprzód.- Co nie tak? - zapytał metalurg, wychodzšc z szopy wiertniczej. W ręku trzymał tackę z próbkš rudy.- Nie wiem - odparł dowódca akurat w chwili, gdy z ukrytego żlebu i obu stron pagórka zaczęli wynurzać się jedcy.Zaskoczenie było zupełne. Strażnicy, doskonale wyszkoleni i uzbrojeni, zostali dosłownie wyrżnięci. Padło kilka strzałów, ale jedcy, nisko pochyleni w siodłach, skutecznie kryli się przed ogniem. Rozległ się wist zwalnianych cięciw i ciskanych z ogromnš siłš lanc. Jedcy przemknęli jak burza, zostawiajšc za sobš dziewięć poskręcanych trupów.- Jadš tutaj - krzyknšł metalurg i upuciwszy tacę rzucił się do ucieczki.Syrena zawyła na alarm; z namiotów zaczęli wybiegać strażnicy, nadziewajšc się prosto na atakujšcych wojowników. Nie było czasu, by się przygotować do walki. Żołnierze nie mieli żadnych szans, ginęli zanim zdšżyli wydobyć broń.Wierzchowce napastników parły naprzód, tratujšc ziemię podobnymi do słupów nogami. Pierwszy z nich runšł na ogrodzenie, obalajšc je własnym ciałem. Z drutów wystrzeliła iskra, miertelnie ranišc zwierzę. Jego długa szyja uderzyła o ziemię dosłownie u stóp dowódcy straży. Ten patrzył w niemym przerażeniu, jak jedziec dobił stwora. trafiajšc go strzałš w oko.Wojownicy przemknęli tuż przy zasiekach, przeskakujšc przez ciało zabitej bestii. Wysyłali grad strzał ze swych krótkich, pokrytych laminatem łuków. Pomimo panujšcego półmroku mierzyli nadzwyczaj celnie. Rozkołysany krok ich wielkich wierzchowców na pewno im tego nie ułatwiał. Obrońcy padali jednak jak muchy - ranni lub zabici. Jedna ze strzał utkwiła w głoniku, który zatrzeszczał krótko i umilkł.Odeszli równie szybko, jak się pojawili, znikajšc za ciemniejšcym wzgórzem. W przerażajšcej ciszy, która teraz zapadła, słychać było jedynie jęki rannych. Nadchodziła noc, było coraz ciemniej.W wietle zapalonych pochodni obóz przedstawiał okropny widok. Komandor wyprawy zaczšł wykrzykiwać rozkazy przez megafon i dopiero to zdołało przywrócić jako taki porzšdek.Wytoczono modzierze. Nagle jeden z wartowników krzyknšł ostrzegawczo. Żołnierze odwrócili wielki reflektor, owietlajšc ciemnš masę jedców, ponownie gromadzšcych się na wzgórzu.- Modzierze, ognia! - krzyknšł wciekle komandor. - Wykończyć ich!Jego głos utonšł w huku pierwszej salwy. Kontynuowali obstrzał, aż kłęby dymu i kurzu przesłoniły widok. Grzmot kanonady rozlegał się niczym burza. Nie wiedzieli, że pierwsza szarża stanowiła jedynie manewr taktyczny, podczas gdy główne uderzenie nastšpiło z przeciwnej strony. Dopiero gdy napastnicy znaleli się pomiędzy nimi, zrozumieli, co się stało.- Zamknšć włazy - krzyknšł ze sterowni pilot dyżurny, walšc w przełšczniki zamykajšce luzę. Z tej, na razie bezpiecznej wysokoci, widział fale napastników zalewajšce obóz, a wiedział, jak lamazarnie przesuwajš się przekładnie ciężkich drzwi zewnętrznych. Odruchowo przytrzymywał wcinięte już przyciski.Wierzchowce atakujšcych, mimo że olepione falš wiatła, przetoczyły się przez elektryczne ogrodzenie. Pierwsze z nich ginęły porażone pršdem, ale następne, wspinajšc się na ich ciała, bezpiecznie pokonały przeszkodę.Ginęli i jedcy, ale jak się okazało, nie miało to większego znaczenia, bo podobnie jak ich zwierzęta, zastępowani byli kolejnymi szeregami wojowników. Opanowali obozowisko i roznieli je w pył.- Tu drugi oficer Weiks - powiedział pilot, włšczajšc na statku wszystkie głoniki. -Czy jest na pokładzie kto starszy ode mnie stopniem?Wsłuchiwał się w narastajšcš ciszę, a kiedy się znów odezwał, głos miał zduszony i niewyrany.- Zgłaszać się po kolei. Oficerowie i załoga. Sparks, notujcie.Zwolna, niepewnie, jeden po drugim zaczęli się odzywać. W tym czasie Weiks uruchomił zewnętrzne skanery. Na dole ujrzał piekło.- Siedemnastu, to wszyscy? - z niedowierzaniem wykrztusił radiooperator, zasłaniajšc dłoniš mikrofon. Podał listę drugiemu oficerowi, który spojrzał na niš ponuro, po czym wolno sięgnšł po mikrofon.- Tu mostek - powiedział. - Przejmuję dowodzenie. Przygotować silniki.- Nie spróbujemy im pomóc? -jaki głos przerwał ciszę. Nie możemy ich przecież tak zostawić!- Nie mamy już komu - odrzekł wolno Weiks. - Sprawdziłem na wszystkich monitorach. Poza tymi bestiami, niczego więcej nie widać. Nawet jeli kto ocalał, nie sšdzę bymy mogli mu pomóc. Opuszczenie statku to teraz samobójstwo. Poza tym mamy minimum załogi. Nikogo nie może już zabraknšć.Kadłub drgnšł, jakby chciał potwierdzić jego słowa.- Jeden ekran nie działa - zameldował radiooperator. - O, teraz drugi. Czym w nie rzucajš. Przywišzujš liny do dwigarów. Czy... czy mogš nas przewrócić?- W cišgu 65 sekund powinny odpalić silniki - rzucił Weiks.- Ależ one spalš nam odrzutowce, wszystko i wszystkich tam na dole - jęknšł Sparks.- Nasi już tego nie poczujš - stwierdził gorzko pilot - a tamci... Jako ich nie żałuję.Statek, plujšc ogniem, uniósł się w górę. W dole pozostały jedynie kłęby dymu i kršg zwęglonych trupów, ale gdy tylko ziemia nieco ostygła, jedcy wdarli się tam znowu. Z ciemnoci napływało ich coraz więcej i więcej. Szeregi zdawały się nie mieć końca.Rozdział II- To głupie, dać się piłoptakowi - gderał Brucco, pomagajšc Jasonowi dinAlt zdjšć metalizowanš kamizelkę.- To głupie, żeby próbować zjeć spokojnie obiad na tej planecie. - Jason szarpnšł się do tyłu, czujšc ostry ból w boku. - Włanie podsunięto mi talerz i miałem zamiar uraczyć się zupš, gdy musiałem strzelać!- To tylko było powierzchowne dranięcie - orzekł Brucco, patrzšc na jego ranę. - Piła przelizgnęła się po kociach nie łamišc ich. Miałe dużo szczęcia.- Masz na myli to, że mnie nie zabił? Do czego dochodzi - piłoptak w messie!- Na Pyrrusie zawsze bšd przygotowany na niespodzianki; nawet dzieci to wiedzš!Jason zacisnšł zęby, gdy Brucco rozsmarowywał antyseptyk.Po chwili zapi... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl