[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Andre Norton
Gwiezdny Łowca
Tytuł oryginału: Star Hunter
Przekład: Katarzyna Karłowska
1Większy księżyc Nahuatl ścigał mniejszą, zielonkawą kulę swego towarzysza po bezchmurnym niebie, na którym gwiazdy lśniły niczym łuski ogromnego węża, oplecionego wokół czarnej misy. Ras Hume stanął przy grzędzie wonnej lawendy, wytyczającej granice górnego tarasu Domu Rozkoszy. Zastanowiło go, dlaczego przyszedł mu na myśl wąż. Po chwili zrozumiał. Z tym obiektem odwiecznej ludzkiej nienawiści, sprowadzonym przez człowieka z rodzinnej planety na odległe gwiazdy, kojarzyła się symbolicznie złowrogo skręcona, wklęsła ścieżka przecinająca ten teren. A samego Wassa, tak na Nahuatl, jak i kilkunastu innych światach reprezentował wąż.
Pierwsze podmuchy nocnego wiatru poruszały liśćmi egzotycznych roślin z innych światów. Posadzone przemyślnie, miały symulować tajemnice obcych dżungli.
- Hume? - Pytanie wydawało się rozbrzmiewać w przestrzeni nad jego głową.
- Hume - powtórzył spokojnie własne nazwisko.
Strumień oślepiającego światła przebił się przez zieloną gęstwinę, ukazując ścieżkę. Hume zawahał się na moment, odpowiadając obojętnością na ten jakże dobrze mu znany test sprawności władz mentalnych. Wass był VIP–em podziemnego imperium, nie należącym jednak do lego świata, po którym poruszał się Hume.
Zdecydowanym krokiem ruszył oświetlonym korytarzem, między ścianami z liści i kwiatów. Z kępy lilii tharsala łypnęła na niego złośliwie kryształowa bryła. Misternie wyrzeźbione diabelskie rysy były wytworem obcej sztuki. Z płaskich nozdrzy stwora dobywały się smużki dymu i Hume poczuł won znajomego narkotyku. Uśmiechnął się. Takie metody działały być może na zwykłych cywilów, których Wass tu przesłuchiwał. Jednakże pilot gwiezdny, w obecnej chwili Poszukiwacz Ścieżek, posiadał umysł odporny na takie sztuczki.
Stanął pod drzwiami, których nadproźe i ościeżnice zdobiły bogatsze jeszcze rzeźbienia. Terrariskie. uznał Hume, i stare, bardzo stare. Być może pogłoski mówiły prawdę, Milfors Wass mógł być naprawdę Terraninem z pochodzenia i to nie w drugim, trzecim czy czwartym pokoleniu gwiezdnej rasy, z których wywodziła się większość tych. którzy dotarli do Nahuatl.
Surowe wnętrze komnaty stanowiło kontrast wobec ozdobnego wejścia. Rdzawe ściany były zupełnie nagie z wyjątkiem owalnego dysku rzucającego mętny, złotawy poblask. Tuż przed nim stało krzesło i długi stół z twardej, rubinowej skały z Xipe, trującej, siostrzanej planety Nahuatl. Nie zatrzymując się i nie czekając na zaproszenie, podszedł do krzesła i usiadł.
Mętna łuna mogła pochodzić z jakiegoś urządzenia przekaźnikowego. Hume tylko raz rzucił na nią okiem. Rozmowa miała się odbyć w cztery oczy. Nie miał zamiaru długo czekać na swojego interlokutora.
Hume miał nadzieję, że oczom niewidocznego obserwatora prezentuje się jako człowiek, na którym sceniczne dekoracje nie wywierają żadnego wrażenia. Ostatecznie to on miał do zaoferowania coś, na czym zależało tamtym.
Ras Hume ułożył prawą dłoń na stole. Jej opalenizna odznaczała się na tle połyskliwego, wypolerowanego kamienia - idealnie taka sama jak na lewej. Drobna różnica między prawdziwym a sztucznym ciałem nie stanowiła zasadniczej przeszkody funkcjonalnej. Niemniej jednak kalectwo pozbawiło go stanowiska dowódcy liniowca pasażersko-handlowego i oznaczało koniec wspaniałej kariery gwiezdnego pilota. Wokół ust pozostawiło zaś gorzkie bruzdy, wyrzeźbione głęboko, jakby nożem.
Minęły już cztery lata - czasu planetarnego - odkąd wystartował rigal roverem z wyrzutni na Sargon Dwa. Przeczuwał, że podróż z młodym Torsem Wazalitzem, trzecim z kolei dziedzicem rodu Kogan–Bors–Wazalitz, namiętnym amatorem żucia gratzu, może być pełna niespodzianek. Nikt jednak nie wdaje się w spory z właścicielami, o ile w grę nie wchodzi bezpieczeństwo statku. Rigal rover lądował awaryjnie w Alexbut, ciężko ranny pilot sprowadził go dramatycznym wysiłkiem swej woli, nadziei i wiary, które później jednak prędko się rozwiały.
Dostał plasta–dłoń, najlepszą, jaką centrum medyczne mogło dostarczyć, i dożywotnią rentę - rezultat powszechnego podziwu dla kogoś, kto ratował statki i życie. Potem - zwolnienie z posady, ponieważ oszalały Tors Wazalitz nie żył. Nie ośmielili się oskarżyć Hume’a o morderstwo; raporty z wyprawy zostały przesłane prosto do Rady Patrolowej, a znajdujących się w nich dowodów nie można było sfałszować lub podmienić. Nie mogli go ukarać natychmiast, ale mogli mu załatwić powolną śmierć. Rozeszła się wieść, że Hume przestał być pilotem. Usiłowali go trzymać z dala od przestrzeni.
I to pewnie też by im się udało, gdyby był zwykłym pilotem, znającym się wyłącznie na swoim fachu. Jednakże jakiś niespokojny duch kazał mu zawsze starać się o kursy na obrzeża, o pierwsze loty do nowo odkrytych światów. Oprócz zwiadowców, niewielu było kwalifikowanych pilotów w jego wieku, którzy by posiadali tak rozległą i różnorodną wiedzę o galaktycznych pograniczach.
Kiedy się więc dowiedział, że na pokładach statków nie ma już czego szukać, zaciągnął się do Gildii Poszukiwaczy Ścieżek. Istniała ogromna różnica między wznoszeniem liniowca z wyrzutni a organizowaniem amatorskich polowali w dziczy zbadanych i specjalnie strzeżonych światów. Hume przepadał za odkrywczym aspektem tych wypraw i… nienawidził prowadzenia za rękę klientów Gildii.
Jednakże gdyby nie służba w Gildii, nigdy nie dokonałby tego odkrycia na Jumali. Cóż za szczęśliwy traf! Hume zgiął palce z plasta–ciała, przejeżdżając paznokciami po czerwonym blacie. Gdzie jest Wass? Już miał wstać i odejść, gdy nagle ze złotego owalu zaczęły się wydobywać smugi dymu. Po chwili dym zmienił się w rzadką mgłę, z niej zaś wyłonił się człowiek.
Przybysz był niższy od byłego pilota, ale miał szerokie barki, przez co górna część jego torsu wydawała się nieproporcjonalnie rosła w stosunku do wąskich bioder i krótkich nóg. W jego dość konserwatywnym ubiorze wyróżniała się nabijana szlachetnymi kamieniami tarcza, przymocowana na wysokości serca do opiętej tuniki z szarego jedwabiu. W odróżnieniu od Hume’a nie nosił pasa z bronią, lecz Hume nie wątpił, że w całym pomieszczeniu ukryto mnóstwo urządzeń przeciwdziałających ewentualnym próbom zamachu.
Mężczyzna w lustrze przemówił beznamiętnym głosem.
Jego czarne włosy były gładko wygolone nad uszami, a kosmyki na czubku głowy zaczesane w coś na kształt ptasiego gniazda. Podobnie jak Hume, odkryte części ciała miał mocno opalone, lecz, jak pilot się domyślał, raczej od przebywania na słońcu niż w przestrzeni kosmicznej. Ostre rysy twarzy, wydatny nos, cofnięte czoło, podłużne, ciemne oczy, obdarzone ciężkimi powiekami.
- Znakomicie… - Wyciągnął ręce przed siebie, kładąc dłonie na stole, a Humc przyłapał się na tym, że z jakiegoś powodu naśladuje ten gest. - Więc masz dla mnie propozycję?
Pilot, na którym scenografie Wassa nie wywarły najmniejszego wrażenia, nie pozwolił się ponaglać.
- Mam pomysł - poprawił.
- Pomysłów jest bez liku. - Wass oparł się wygodniej, ale nie zdjął rąk ze stołu. - Być może jeden na tysiąc bywa podstawą czegoś użytecznego. Resztą nie ma co zaprzątać sobie głowy.
- Zgoda - odparował pewnym głosem Hume. - Ale taki pomysł jeden na tysiąc może się opłacić po milionkroć.
- I masz właśnie taki pomysł?
- Mam.
Teraz to Hume usiłował zrobić wrażenie na swoim rozmówcy niezachwianą pewnością siebie. Przeanalizował wszystkie możliwości. Wass jest właściwym człowiekiem, być może jedynym partnerem, jakiego uda mu się znaleźć. Nie powinien jednak o tym wiedzieć.
- Chodzi o Jumalę? - spytał Wass.
Jeśli to spojrzenie i towarzysząca mu informacja miały wstrząsnąć Humem, to strzał chybił celu. Odkrycie jego niedawnego powrotu z pogranicznej planety nie mogło nastręczać VIP–owi żadnych szczególnych trudności.
- Być może.
- No dalej. Poszukiwaczu Ścieżek. Obydwaj jesteśmy ludźmi zapracowanymi, to nie czas, by bawić się w gierki słowne i aluzje. Albo dokonałeś odkrycia, które jest warte uwagi mojej organizacji, albo nie. Pozwól, że sam osądzę.
Dopadł go. Wass przemawiał własnym kodem. Objął ścisłą kontrolą swą przestępczą organizację, narzucając jej członkom z góry ustalone zasady, z których jedna brzmiała „nie bądź chciwy”. Wass nie był chciwy i właśnie dlatego ludzie Patrolu nigdy nie potrafili wciągnąć go w pułapkę, a ci. którzy prowadzili z nim wspólne interesy, nie chcieli przeciwko niemu zeznawać. Jeśli występowało się z korzystną propozycją i Wass godził się zostać tymczasowym partnerem, wówczas sztywno trzymał się przyjętych zobowiązań. Należało postępować tak samo - inaczej żałowało się swojej głupoty.
- Pretendent do majątku Koganów. Jak ci się to podoba?
Wass nie pokazał po sobie zdziwienia.
- A dlaczego taki pretendent miałby mieć dla nas jakąkolwiek wartość?
Hume docenił to „nas”; potraktowano go jako partnera.
- Jeżeli dostarczysz pretendenta, z pewnością będziesz mógł domagać się nagrody, i to z niejednego powodu.
- Racja. Ale pretendent nie rodzi się ze snów. Prawdziwość roszczeń do majątku będzie musiała zostać zatwierdzona i żadne oszustwo nie przejdzie testów. Tylko prawdziwy pretendent nie potrzebowałby twojej czy mojej pomocy.
- To zależy od pretendenta.
- Tego, którego znalazłeś na Jumali?
- Nie. - Hume wolno pokręcił głową. - Na Jumali znalazłem coś innego… kapsułę ratunkową z largo drifta, nietkniętą i w dobrym stanie. Istnieją dowody na to, że mogła lam wylądować z rozbitkami na pokładzie.
- A czy istnieje również dowód na to, że ci rozbitkowie przeżyli?
Hume wzruszył ramionami, lekko naprężając swe plasta–palce. - Minęło sześć lat planetarnych, kapsuła jest ukryta w jednym z lasów. Nie, na razie nie ma żadnych dowodów.
- Largo drift - powtórzył wolno Wass - mający na pokładzie między innymi Gentlefem Tharlee Kogan Brodie.
- I jej syna Ryncha Brodiego. który w chwili zniknięcia largo drifta miał czternaście lat.
- Rzeczywiście dokonałeś odkrycia.
Wass wygłosił to proste stwierdzenie, by zapewnić Hume’a o jego wygranej. Jeden z tysiąca jego pomysłów został połknięty, a teraz podlegał analizie, rozwijany, rozbijany na szczegóły, z którymi nawet nie marzył, że sobie poradzi, przez najsprytniejszy, przestępczy mózg co najmniej pięciu układów słonecznych.
- Czy istnieje możliwość, że ci rozbitkowie tam są? - Wass zaatakował problem prosto z mostu.
- Żadnych dowodów nawet na to, że kapsuła ratunkowa miała na swoim pokładzie jakichkolwiek pasażerów, kiedy lądowała na planecie. Te łodzie są wyposażone w automatyczne sterowanie i uwalniają się same w kilka sekund po alarmie. Mogła tam przewieźć jakichś rozbitków. Ja jednak przebywałem na Jumali przez trzy miesiące z pełną ekipą Gildii i nie znaleźliśmy żadnych śladów.
- Proponujesz więc…?
- Na podstawie mojego sprawozdania, Jumala została wpisana na listę planet nadających się do safari. Taką kapsułę ratunkową mógł równie dobrze odkryć przypadkiem jakiś klient. Każdy teraz zna tę historię, opowiada się ją na wszystkich Terrańskich Dworach Sektora Dziesiątego. Jeszcze dziesięć lat temu Gentlefem Brodie i jej syn mogli być nie znani. Teraz, kiedy należy do nich trzecia część Kogan–Bors–Wazalitz, o każdym znalezisku związanym z largo drift będzie głośno w całej galaktyce.
- Czy już wybrałeś rozbitka? Gentlefem?
Hume pokręcił głową. - Chłopiec. Mówi się, że był inteligentny i mógł zabrać ze statku podręcznik przetrwania. Mógł sam dorastać w dziczy nie odkrytej planety. Użycie kobiety wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem.
- Masz całkowitą rację. Ale będziemy potrzebowali niezwykle sprytnego sobowtóra.
- Chyba nie. - Chłodne spojrzenie Hume’a napotkało wzrok Wassa. - Musimy tylko znaleźć chłopca o odpowiednim wyglądzie fizycznym i poddać go warunkowaniu.
Wyraz twarzy Wassa nie zmienił się, nie dał najmniejszego znaku, że zrozumiał aluzję. Kiedy jednak przemówił, w jego beznamiętnym głosie zabrzmiała jakaś nowa nuta.
- Zdaje się, że dużo wiesz.
- Jestem człowiekiem, który słucha - odparł Hume. - I nie zawsze traktuję plotki jako czyste wymysły.
- To prawda. Jako członek Gildii, musisz się interesować korzeniami faktu pod rośliną fikcji - zapewnił go Wass. - Zdaje się, że już opracowałeś jakieś plany.
- Od dawna czekałem na taką okazję - odpowiedział Hume.
- Ach tak. Fuzja Kogan–Bors–Wazalitz wznieciła twój gniew. Widzę także, że nie jesteś człowiekiem, który łatwo zapomina. Jakże ja to rozumiem. Sam mam taką słabostkę, Poszukiwaczu Ścieżek. Nie zapominam i nie wybaczam wrogom, choć po pozorach można mnie osądzać inaczej. Czas nie zmywa win, przed moją zemstą może uratować jedynie odległość.
Hume przyjął to ostrzeżenie - obydwaj muszą przestrzegać warunków umowy. Wass milczał przez chwilę, jakby zostawiał myśli czas, by się zakorzeniła, po czym przemówił ponownie.
- Młodzieniec o odpowiednich cechach fizycznych. Czy masz już takiego na uwadze?
- Chyba tak - odparł lakonicznie Hume.
- Będą mu potrzebne pewne wspomnienia; nagrywanie ich potrwa.
- Mogę dostarczyć te dotyczące Jumali.
- Tak. Będziesz musiał zacząć od taśmy zaczynającej się od jego przybycia do tego świata. Ja przygotuję niezbędne materiały związane z jego rodziną. Interesujący projekt, niezależnie od korzyści, jakie może przynieść. Z pewnością zaintryguje ekspertów.
Eksperci od psychotechniki - Wass dysponował takimi. Ludźmi, którzy przekroczyli granice prawa i znaleźli schronienie w organizacji Wassa. Byli wśród nich psychotechnicy wystarczająco zdemoralizowani, by taki projekt bawił ich sam w sobie, bowiem wymagał przeprowadzenia zabronionych eksperymentów. Przez chwilę, ale tylko przez chwilę, Hume czuł, że coś w nim wzbrania się przed realizacją planu. Zabił to uczucie wzruszeniem ramion.
- Kiedy będziesz chciał wykonać pierwszy ruch?
- A ile czasu zajmą przygotowania? - spytał w odpowiedzi Hume, ponownie przemagając uczucie niepokoju.
- Trzy miesiące, może cztery. Trzeba przeprowadzić badania i przygotować taśmy.
- Minie prawdopodobnie sześć miesięcy, zanim Gildia zorganizuje safari na Jumali.
Wass uśmiechnął się. - Tym się nie powinniśmy kłopotać. Kiedy nadchodzi czas safari, zawsze pojawiają się klienci, klienci bez zarzutu, którzy domagają się, by zorganizowano dla nich łowy.
Hume wiedział, że tak też będzie. Wass miał swoje wpływy nawet tam, gdzie sam VIP był zupełnie nie znany. Tak, mógł liczyć na doskonałą grupę klientów, ludzi poza wszelkimi podejrzeniami, którzy w samą porę odkryją Ryncha Brodie.
- Mogę dostarczyć chłopca wieczorem albo wczesnym rankiem. Gdzie?
- Jesteś pewien swojego wyboru?
- Spełnia wymagania, ma właściwy wiek i wygląd zewnętrzny. Chłopiec, za którym nie będą tęsknić, żadnych krewnych, żadnych więzów, i którego zniknięcie nie zrodzi żadnych pytali.
- Bardzo dobrze. Idź po niego i sprowadź tutaj natychmiast.
Wass przesunął dłonią po blacie stołu. Na czerwonym kamieniu przez kilka sekund jarzył się adres. Hume zapamiętał go, skinął głową. Centrum dzielnicy portowej, miejsce, które można było odwiedzać o najdziwniejszych porach bez wzbudzania czyjejkolwiek ciekawości. Wstał.
- Przyprowadzę go tam.
- Jutro, o dowolnej porze - dodał Wass - przyjdziesz w to miejsce. - Znowu poruszył dłonią i na stole pojawił się drugi adres.
- Tam zaczniesz pracę nad taśmą. To będzie wymagało pewnie kilku sesji.
- Jestem gotów. Nadal czeka mnie przedstawianie długiego raportu Gildii, więc materiał jest wciąż na moich taśmach z notatkami.
- Znakomicie, Poszukiwaczu Ścieżek. Hume, oddaję pokłon nowemu towarzyszowi. - Prawa ręka Wassa wreszcie oderwała się od stołu. - Oby dopisało nam szczęście.
- Szczęście, które zaspokoi nasze pragnienia - uzupełnił Hume.
- Wiele mówiące stwierdzenie, Poszukiwaczu. Szczęście, które zaspokoi nasze pragnienia. Tak, obyśmy na nie zasłużyli.
2
„Rój Gwiazd” znajdował się na samym dole rankingu domów przyjemności w górnej dzielnicy. Tu także handlowano rozpustą, lecz nie tak egzotyczną, jakiej dostarczał Wass. Przeznaczano ją wyłącznie dla członków załóg gwiezdnych frachtowców, których można było szybko i wprawnie, w ciągu jednego wieczora, pozbawić zapłaty za ostatnią wyprawę. Zwodnicze aromaty tarasów Wassa redukowały się tutaj do zwykłych zapachów, z których większość wcale nie była wonna.
Tego wieczora odbyły się już dwa śmiertelne pojedynki. Startowy z pogranicznego kutra pragnął zakończyć kłótnię z astrosztygarem za pomocą śmiercionośnych bieży, wykonanych z ogonów latających jaszczurów z Flangoidu. W starciu obydwaj mężczyźni porozdzierali się nawzajem na strzępy; jeden umarł, a drugi znalazł się o włos od śmierci. Poza tym pewien zabijaka, były kosmonauta, spopielił blasterem jednego z graczy w „Gwiazdy i komety”.
Młody człowiek, któremu kazano posprzątać tego drugiego, zrejterował do cuchnącej alei na zewnątrz budynku, by tam zwrócić posiłek, będący częścią jego skromnej, codziennej zapłaty. Po chwili z pozieleniałą twarzą, trzymając się ręką za brzuch, wślizgnął się ukradkiem do środka.
Był szczupły, delikatne kości jego twarzy ciasno opinała blada skóra, żebra widać było nawet przez lichy materiał wytartej tuniki, opatrzonej pieczęcią domu. Kiedy oparł głowę o inkrustowaną brudem ścianę i uniósł twarz do światła, jego włosy nabrały jasnokasztanowego połysku. Mimo że pracował przy najbrudniejszych posługach, był nieomal nieskazitelnie czysty.
- Ty! Lansor!
Zadrżał, jakby przeniknął go lodowaty wiatr, i otworzył oczy. Wydawały się nieproporcjonalnie wielkie w porównaniu z resztą wychudłej, kościstej twarzy, miały dziwny odcień, ani zielony, ani niebieski.
- Rusz się wreszcie z miejsca! Nie po to ci płacę górami kredytek, żebyś tu siedział i udawał, że to ty płacisz! - Salarkianin, którego groźna sylwetka całkowicie przesłoniła mu widok, mówił bezakcentowym, idiomatycznym kosmolektem, który wydobywał się dziwacznie zza żółtawych warg. Porośnięta futrem dłoń cisnęła w młodego człowieka szczotkę, szponiasty kciuk wskazał miejsce zastosowania tego cuchnącego przedmiotu. Vye Lansor podźwignął się z trudem i wziął kij do rąk, ponuro zaciskając zęby.
Ktoś upuścił dzban z kardo i ciemnofioletowy płyn rozlał się po kamiennej posadzce w takiej ilości, że o jej doczyszczeniu nie było co marzyć. Zabrał się jednak do pracy, hałaśliwie trzaskając frędzlami szczotki, by zetrzeć tyle, ile się da. Zapach kardo w połączeniu z ogólną wonią pomieszczenia i przebywających w nim osób wzmógł jeszcze bardziej jego mdłości.
Pracował w takim otępieniu, że nie zauważył mężczyzny siedzącego samotnie w loży, dopóki jego szczotka nie opryskała łydki jednej z pijących dziewcząt. Uderzyła go z całej siły w twarz i cisnęła jakieś przekleństwo w mowie Altar–Ishtar.
Cios rzucił go na otwartą kratę otaczającą lożę. Usiłując się podnieść, zobaczył znowu jakąś zbliżającą się do niego dłoń, a potem palce oplatające jego nadgarstek. Drgnął nerwowo i spróbował rozerwać uścisk, ale przekonał się. że jest więźniem.
I gdy spojrzał w zdumieniu na swego dręczyciela, od razu dostrzegł jego odmienność. Gość miał na sobie strój pilota; jaśniejsze patki naszyte w miejscu, gdzie powinny być odznaki statku, wskazywały, że nie jest nigdzie zatrudniony. I chociaż tunika obcego była nędzna i brudna, a magnetyczne buty podzelowane i bardzo zniszczone, w niczym nie przypominał pozostałych gości bawiących się w „Roju Gwiazd”.
- Czy ten… czy on szuka kłopotów? - Przez tłum przeciskało się w ich stronę ogromne cielsko Vorm–mana, który był wyrocznią wewnętrznego prawa „Roju Gwiazd”. Vorm–man, pełen ufności w swą siłę, z którą nikt tutaj, z wyjątkiem ślepych, głuchych i pijanych do utraty zmysłów, nie odważył się spierać, wyciągnął w stronę Lansora obdarzoną łuskami i szponami, sześciopalcą dłoń. Chłopiec skulił się ze strachu.
- Żadnych kłopotów! - przemówił władczym głosem człowiek z loży. Jego twarz, której ostre rysy zaledwie kilka sekund wcześniej znamionowały wielką inteligencję, złagodniała nagle, a głos zmętniał, gdy mówił: - Znalazłem dawnego kumpla. Nie chcę kłopotów, tylko napić się ze starym kumplem.
Jednakże uścisk ręki, którą pociągnął Vye’a do przodu, obrócił dookoła i usadził na ławie łoży, wcale nie był łagodny. Vorm–man przeniósł wzrok z gościa „Roju Gwiazd” na najlichszego z pracowników i uśmiechnął się szeroko, przysuwając obdarzoną kłami szczękę do twarzy Lansora.
- Jak pan chce się napić, ty nędzny szczurze, to będziesz pił!
Vye przytaknął gorliwie i zaraz przyłożył dłoń do ust, bojąc się, że żołądek znowu go zdradzi. Zalękniony obserwował odwracającego się Vorm–mana. Odetchnął dopiero wtedy, gdy szerokie, zielono–szare plecy zniknęły w czeluściach zadymionej sali.
- Tutaj… - Uścisk na nadgarstku zelżał, a palce włożyły w jego dłonie kufel. - Pij!
Próbował protestować, wiedząc, że to i tak bezcelowe, i oburącz przyłożył kufel do warg, smakując z tępą rozpaczą palący płyn. O dziwo, ciecz, zamiast na powrót wywołać mdłości, uspokoiła jego żołądek i rozjaśniła umysł, dzięki czemu udało mu się uwolnić od napięcia, którym przepełniły go godziny spędzone w „Roju Gwiazd”.
Opróżniwszy kufel do połowy, odważył się spojrzeć na siedzącego naprzeciwko niego mężczyznę. Tak, to nie był zwykły marynarz i wcale nie tak pijany, jak udawał przed Vorm–manem. Obserwował teraz kłębiący się tłum nieco roztargnionym wzrokiem, choć Vye był pewien, że rejestruje każdy jego ruch.
Dopił resztę płynu. Po raz pierwszy, odkąd dwa miesiące temu przybył do tego miejsca, czuł się jak prawdziwy człowiek. I na tyle zachował czujność, by wiedzieć, że płyn, który dopiero co przełknął, zawiera jakiś narkotyk. Tyle że teraz wcale go to nie obchodziło. Cokolwiek, co potrafiło w przeciągu kilku chwil wymazać cały ten wstyd, strach i mdlącą rozpacz, które rodził pobyt w „Roju Gwiazd”, było warte przełknięcia. Dlaczego ten człowiek go zanarkotyzował, pozostawało tajemnicą, ale z zadowoleniem oczekiwał na oświecenie.
Towarzysz Lansora raz jeszcze schwycił w żelazny uścisk kościste ramię młodego człowieka i wyszli razem z „Roju Gwiazd” w chłód ulicy. Dopiero gdy minęli cały kwartał, przewodnik Vye’a zatrzymał się, nie puszczając jednak swego więźnia.
- Na czterdzieści imion Dugora! - zaklął.
Lansor czekał, oddychając powietrzem wczesnego poranka. Wciąż czuł pewność siebie, uzyskaną dzięki narkotykowi. W tym momencie był pewien, że nic nie jest gorsze od tego życia, które zostawił za sobą. Zapragnął dowiedzieć się, czego może od niego chcieć dziwny gość „Roju Gwiazd”.
Mężczyzna nacisnął przycisk, wzywający taksówkę powietrzną i stali jeszcze chwilę czekając, aż kopter wyląduje na pokładnicy.
Z siedzenia pojazdu Vye zauważył, że kierują się do szacownej górnej dzielnicy, położonej daleko od niepokojów, jakimi dźwięczał port wyrzutowy. Próbował odgadnąć powód lub cel ich lotu, choć i tak nie miało to żadnego znaczenia. Potem kopter wylądował.
Obcy skinieniem dłoni nakazał Lansorowi wejść w jakieś drzwi, potem przez krótki korytarz przeszli do prywatnego mieszkania. W środku Vye z ulgą usiadł na piankowym siedzeniu wystającym ze ściany i rozejrzał się dookoła. Mgliście przypominał sobie równie luksusowo urządzone pokoje, lecz to wspomnienie było tak niewyraźne, że nie byt pewien, czy nie zrodziło się w jego wyobraźni. To dzięki wyobraźni bowiem udało się Vye’owi przetrwać najpierw nudną egzystencję w Państwowym Sierocińcu, a potem znalezioną, mu przez państwo pracę, którą zresztą stracił, ponieważ nie potrafił się przystosować do zmechanizowanego trybu życia operatora komputerowego. Wyobraźnia była kotwicą i jednocześnie ucieczką, kiedy tonął w głębinach portu kosmicznego, by wreszcie osiąść w „Roju Gwiazd”.
Przyciskał teraz obie dłonie do miękkiego siedzenia i wpatrywał się w wiszący na ścianie mały hologram, który przedstawiał miniaturową scenkę z życia na innej planecie: jakieś stworzenie porośnięte futrem w biało–czarne paski pełzło na brzuchu, podkradając się do długonogich i krótkoskrzydłych ptaków tworzących czerwone jak krew plamy na tle żółtych trzcin pod jasnofioletowym niebem. Vye delektował się tymi barwami, poczuciem wolności i cudów obcych planet, z którymi kojarzył mu się ten obraz.
- Jak się nazywasz?
Niespodziewane pytanie obcego sprowadziło go z powrotem nie tylko do tego pomieszczenia, lecz również do jego własnej, niejasnej sytuacji. Oblizał wargi, pewność siebie gdzieś zniknęła.
- Vye. Vye Lansor. S.C.C. 425061 - dodał jeszcze swój numer identyfikacyjny.
- Sierota na utrzymaniu państwa, tak? - Mężczyzna nacisnął guzik, by dostać kubek z jakimś orzeźwiającym płynem, po czym wolno wypił zawartość. Nie zamówił drugiego dla Vye’a. - Rodzice?
Lansor pokręcił głową.
- Zostałem tu przywieziony po epidemii Gorączki Pięciu Godzin. Nie prowadzili żadnych rejestrów, było nas zbyt wielu.
Mężczyzna wpatrywał się w niego ponad krawędzią kubka. W jego wzroku obecny był jakiś chłód, coś, co gasiło przyjemne uczucie, które Vye odczuwał zaledwie kilka chwil wcześniej. Mężczyzna odstawił naczynie, przeszedł na drugą stronę pomieszczenia. Ująwszy podbródek Lansora, uniósł jego głowę w sposób, który wzbudził ponurą złość w młodszym mężczyźnie. Coś jednak podpowiadało mu, że, opór może tylko spowodować kłopoty.
- Najprawdopodobniej rasa terrańska, zapewne dopiero w drugim pokoleniu. - Mówił bardziej do siebie niż do Vye’a. Puścił podbródek chłopca, lecz nadal stał przed nim, mierżąc go od stóp do głów. Lansor miał ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu, lecz zwalczył w sobie to uczucie; udało mu się nawet wytrzymać przez chwilę badawcze spojrzenie obcego.
- Nie, nie jesteś zwykłym wykolejeńcem. Miałem rację.
- Znowu spojrzał na Vye’a, lecz tym razem w jego wzroku pojawiło się coś w rodzaju niechętnego zainteresowania dla osoby chłopca, jakby dopiero teraz zorientował się, że tamten naprawdę żywi jakieś myśli i emocje. - Chcesz pracę? Lansor wpił palce w piankowe siedzenie.
- Pracę… Jaką pracę?
Był zły i zawstydzony z powodu zdradliwego załamania w głosie.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]