[ Pobierz całość w formacie PDF ]
NOWA REBELIA
Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI
ROZDZIAŁ 1
Pod palcami czuł chłód metalowej obudowy zdalnego sterownika. Nie chciał wrę-
czać go Kuellerowi, dopóki cały eksperyment nie dobiegnie końca. Dopiero przed kil-
koma chwilami uświadomił sobie, że mężczyzna będzie czekał na wyniki tu, na Alma-
nii - miejscu triumfu jego nieprzyjaciół, ale także ich późniejszej śmierci.
Brakiss nienawidził wież. Miał wrażenie, że wciąż jeszcze coś grzechocze w ich
kamiennych murach. Pewnego razu, kiedy odwiedził znajdujące się pod nimi katakum-
by, ujrzał ogromnego białego ducha.
Tego dnia wspiął się na wysokość dwudziestego piętra, ale dopiero kiedy prze-
biegł kilka pierwszych, przeskakując po kilka schodów naraz, uzmysłowił sobie, że
niektóre kamienne stopnie mogą nie utrzymać ciężaru jego ciała. Kueller, co prawda,
nie wzywał go, ale Brakiss się tym nie przejmował. Pomyślał, że im szybciej opuści Al-
manię, tym będzie się czuł szczęśliwszy.
Schody zakręciły i w końcu młody mężczyzna znalazł się na dachu. .. a raczej na
czymś, co kiedyś pełniło funkcję dachu. Zmurszałe stopnie schodów osłonięta przed
oddziaływaniem wiatru i wody, stawiając wokół nich coś w rodzaju kamiennej chaty.
Nie wyposażono jej jednak w żadne otwory okienne ani drzwiowe. Brakiss ujrzał jedy-
nie inkrustowane żwirem kamienne ściany, ponad którymi widniało usiane gwiazdami
niebo. Część kamiennych bloków tworzących mury chaty wykruszyła się i roztrzaskała
o dach wieży. Ślady po trafieniach bomb i blasterowych błyskawic tworzyły niewielkie
wgłębienia w powierzchni, która musiała być kiedyś idealnie gładka. Kueller nie zadał
sobie trudu, żeby naprawić wieżę albo inne budynki rządowe, wzniesione za czasów
panowania Je'harów. Zapewne już tego nie uczyni.
Kueller nigdy nie wybaczał nikomu, kto ośmielał się krzyżować jego plany.
Brakiss się wzdrygnął, po czym chwycił połę cienkiej peleryny i zarzucił na ra-
miona. Jego zgrabiałe z zimna palce prawie nie poczuły, kiedy zetknęły się z tkaniną
szaty.
- Powiedziałem ci, żebyś zaczekał na dole! - usłyszał niesiony z wiatrem, głęboki
głos Kuellera.
Przełknął ślinę. Nawet nie wiedział, w którym miejscu znajduje się mężczyzna.
Dach wieży był oświetlony blaskiem tysięcy gwiazd, rozjaśniających mroczne
niebo poświatą, którą uważał za dziwaczną. Pokonał kilka ostatnich stopni, po czym
przeszedł przez wyrwę w kamiennym murze chaty. Podmuch wichru natychmiast ode-
pchnął go pod ścianę. Brakiss musiał wyciągnąć prawą rękę, by nie upaść, wskutek
czego wypuścił rąbek peleryny. Zapinka wpiła mu się w szyję, a wiatr załopotał fałdami
materiału za jego plecami.
- Musiałem się dowiedzieć, czy zadziała - odparł.
- Dowiesz się, kiedy zadziała.
Głos Kuellera przypominał coś żyjącego własnym życiem. Otaczał Brakissa i roz-
brzmiewał echem w jego uszach, sprawiając, że młody mężczyzna czuł się osaczony.
Brakiss skupił myśli, ale nie na głosie, a na samym Kuellerze.
Dopiero wówczas go dostrzegł, stojącego na krawędzi dachu i spoglądającego na
miasto, widoczne pod jego stopami. Oglądana z tej wysokości Stonia, stolica Almanii,
wydawała się małą i nic nie znaczącą gromadą domów. Kueller patrzył jednak na nią
Stał w najwyżej położonym miejscu planety Almania - na dachu wieży, wzniesio-
nej kiedyś przez potężnych Je'harów. Wieża była teraz zrujnowana, kamienie schodów
kruszyły się, kiedy stawiał na nich stopy, a na dachu leżało pełno śmieci, pozostałych
po bitwach, stoczonych przed wielu laty. Z tego miejsca mógł jednak spoglądać na
swoje miasto i podziwiać tysiące widocznych jak okiem sięgnąć świateł, mimo iż po
opustoszałych ulicach przemykały się tylko automaty, a także wszechobecne androidy-
strażnicy.
Nie zamierzał jednak patrzeć długo w dół, na miasto. Pragnął wpatrywać się w
gwiazdy.
Lodowaty wicher załopotał fałdami jego czarnego płaszcza. Mężczyzna złączył za
plecami dłonie, ukryte w czarnych rękawicach. Pośmiertna maska, którą nosił od chwili
unicestwienia Je'harów, wisiała teraz na srebrnym łańcuszku otaczającym jego szyję.
Gwiazdy nad głową mrugały i migotały. Nie do wiary, że gdzieś w górze istniały
inne światy. Planety, którymi będzie kiedyś władał.
Już niedługo.
Mógł był czekać cierpliwie na swoim stanowisku dowodzenia; stać w obserwato-
rium wzniesionym specjalnie dla niego, ale tym razem nie chciał przebywać wśród
ochronnych murów. Pragnął się napawać, a nie tylko odbierać wrażenia za pomocą
wzroku.
Siła spojrzenia była przecież niczym w porównaniu z potęgą Mocy.
Odchylił głowę i zamknął oczy. Tym razem nie dojdzie do żadnej eksplozji, nie
będzie żadnego oślepiającego błysku światła. Skywalker powiedział mu, że właśnie tak
wyglądały przestworza, kiedy został unicestwiony Alderaan.
„Poczułem silne zakłócenie Mocy" - oznajmił wówczas starzec. A przynajmniej
takich słów użył Skywalker, kiedy przytaczał jego słowa.
To zakłócenie nie będzie może równie silne, ale mistrz Jedi je poczuje. Z pewno-
ścią odbiorą je także wszyscy młodzi Jedi, a wówczas zrozumieją, że układ sił w galak-
tyce uległ radykalnej zmianie.
Nie będą wiedzieli tylko tego, że zmienił się na jego korzyść. Jego, Kuellera,
władcy Almanii, a niedługo lorda wszystkich pożałowania godnych światów, na któ-
rych przebywali.
Kamienne mury były wilgotne i zimne, kiedy Brakiss dotykał ich nie osłoniętymi
niczym palcami. Jego połyskujące czarne buty ślizgały się na wykruszonych kamie-
niach schodów i młody mężczyzna musiał nieraz wyciągać ręce na boki, by utrzymać
równowagę. Srebrzysta szata, w którą był odziany, odpowiednia na krótką przechadzkę
ulicami miasta, nie chroniła ciała przed podmuchami zimnego wichru. Jeżeli ten ekspe-
ryment zakończy się sukcesem, Brakiss powróci na Telti, gdzie przynajmniej panowały
znacznie wyższe temperatury.
jak potężny drapieżnik na zdobycz. Jego peleryna powiewała na wietrze, a szerokie
barki sugerowały, iż mężczyzna jest obdarzony niezwykłą fizyczną siłą.
Brakiss postąpił krok do przodu, kiedy nagle wicher ucichł. Powietrze zamarło,
podobnie jak on... gdyż w tej samej sekundzie usłyszał-poczuł-zobaczył-milion głosów
istot krzyczących z przerażenia.
Zalała go fala trwogi. Ponownie przypomniał sobie chwilą, kiedy mistrz Skywal-
ker kazał mu wyprawić się w głąb własnego serca. Zobaczył, co się w nim kryje, ale
omal nie postradał zmysłów...
W gardle Brakissa wezbrał okrzyk...
I w tej samej sekundzie zamarł, kiedy wokół niego eksplodowały inne okrzyki,
napełniając go, rozgrzewając i topiąc niesione podmuchami wiatru kryształki lodu.
Młody mężczyzna miał wrażenie, że staje się silniejszy, większy i potężniejszy niż kie-
dykolwiek przedtem. Zamiast przerażenia czuł teraz dziwaczną, pokrętną radość.
Uniósł głowę i spojrzał na Kuellera. Mężczyzna uniósł ręce ku rozgwieżdżonemu
niebu i odchylił głowę. Dokonała siew nim jakaś przemiana. Został napełniony nową
wiedzą, której Brakiss prawdopodobnie nawet nie pragnąłby poznać.
A mimo to...
Mimo to Kueller promieniował, jakby ból kryjący siew głosach milionów osób
podsycił coś w jego duszy i sprawił, że urósł jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
Wicher zaczął znów wiać, a jego lodowaty podmuch odepchnął Brakissa pod ka-
mienną ścianę. Młody mężczyzna zaczekał, aż Kueller opuści ręce swobodnie wzdłuż
ciała, i dopiero wówczas powiedział:
- Działa.
Kueller nasunął maskę na twarz.
- Całkiem dobrze - przyznał.
Zważywszy na doniosłość chwili, takie stwierdzenie było oczywistym niedomó-
wieniem. Kueller powinien pamiętać o tym, że Brakiss także umiał władać Mocą.
Mężczyzna się odwrócił, aż zaszeleściły fałdy szaty za jego plecami. Sprawiał
wrażenie, że za chwilę pofrunie. Podobna do czaszki pośmiertna maska, ściśle przyle-
gająca do jego twarzy, lśniła, jakby promieniowała wewnętrznym blaskiem.
- Domyślam się, że chciałbyś powrócić teraz do swojego nikczemnego zajęcia -
odezwał się Kueller.
- Na Telti jest o wiele cieplej.
- Tu też może być ciepło.
Brakiss niemal odruchowo pokręcił głową. Nienawidził Almanii.
- Twój problem polega na tym, że nie doceniasz potęgi nienawiści - rzekł łagodnie
Kueller.
- Wydawało mi się, że mój problem polega na tym, iż służę równocześnie dwóm
panom - odparł Brakiss.
Kueller się uśmiechnął, a wąskie wargi maski poruszyły się razem z jego wargami.
- Czy tylko dwóm?
Słowa wisiały przez chwilę w powietrzu między mężczyznami niczym żywe isto-
ty. Brakiss miał wrażenie, że całe jego ciało zamienia się z wolna w bryłę lodu.
- Działa - powtórzył po chwili.
- Domyślam się, że oczekujesz nagrody.
- Zgodnie z tym, co pan obiecywał.
- Nigdy niczego nie obiecuję - odparł Kueller. - Co najwyżej daję do zrozumienia.
Brakiss zaplótł ręce na torsie. Nie okazał gniewu, mimo iż Kueller pragnął, żeby
się rozgniewał.
- Dał pan do zrozumienia, że obdarzy mnie wielkimi skarbami.
- To prawda - przyznał Kueller. - Tylko czy zasługujesz na to, żebym obdarzył cię
wielkimi skarbami?
Młody mężczyzna nie odpowiedział. Wciąż pamiętał o tym, że to właśnie Kueller
pomógł mu przyjść do siebie po przeżytym wstrząsie. Kiedy Brakiss przebywał na
Yavinie Cztery, wyruszył na katastrofalną wyprawę w głąb własnego serca, w trakcie
której omal nie oszalał. Już dawno jednak spłacił ten dług wdzięczności. Został, ponie-
waż nie miał dokąd się udać.
Odepchnął się od kamiennej ściany. Odwrócił się i postanowił zejść z wieży.
- Wracam na Telti - powiedział, czując wzbierającą falę buntu.
- To dobrze - odezwał się Kueller. - Ale najpierw dasz mi ten zdalny sterownik.
Brakiss stanął i obejrzał się przez ramię. Odnosił wrażenie, że w ciągu ostatniej
godziny Kueller zdecydowanie urósł. Urósł i zmężniał, wydoroślał.
A może tylko było to złudzenie, wywołane panującymi ciemnościami.
Gdyby Brakiss miał do czynienia z jakimkolwiek innym śmiertelnikiem, zapewne
zapytałby go, jakim cudem mógł dowiedzieć się o urządzeniu. Kueller nie był wszakże
pierwszym lepszym śmiertelnikiem.
Młody mężczyzna wyciągnął rękę, w której trzymał niewielki przedmiot.
- Nie działa tak szybko, jak inne sterowniki, które dla pana skonstruowałem.
- Doskonale.
- Musi pan wprowadzić najpierw kody zabezpieczające. Trzeba poinformować
urządzenie, na jaką sekwencję cyfr powinno reagować.
- Jestem pewien, że sobie z tym poradzę.
- Musi pan sprząc je ze sobą.
- Brakissie, potrafię posługiwać się zdalnymi sterownikami.
- To dobrze - odparł młody mężczyzna.
Zebrał siły i przeszedł przez wyrwę w murze kamiennej chaty. Przekonał się, że w
środku, dokąd nie docierały podmuchy wiatru, jest o wiele cieplej.
Nie wierzył jednak, aby Kueller pozwolił mu tak po prostu odejść.
- Czego pan oczekuje ode mnie, kiedy wrócę na Telti? - zapytał.
- Skywalkera - odparł Kueller. W jego chrapliwym głosie zadźwięczała nuta nie-
nawiści. - Wielkiego mistrza Jedi, Luke'a niezwyciężonego Skywalkera.
Młody mężczyzna poczuł, że kryształki lodu przeniknęły do głębi jego serca.
- Co zamierza pan z nim uczynić?
- Unicestwię go - odrzekł Kueller. - Tak samo, jak on usiłował nas unicestwić.
ROZDZIAŁ 2
Nagle poczuł falę emocji, która uderzyła go niczym pięść: zimna, twarda, potężna
i przerażająca. Ból był bardziej dotkliwy niż cokolwiek, co odczuwał do tej pory. Gor-
szy niż ten, którego doznał, kiedy omal nie stracił nogi, starając się unieszkodliwić
„Oko Palpatine'a". Silniejszy niż ból, jaki sprawiło mu wyładowanie energii ciemnej
Mocy, którym uraczył go Imperator, gdy przebywał na pokładzie Gwiazdy Śmierci.
Gorszy nawet niż ten, jaki przeniknął go na Hoth, kiedy doznawał rany twarzy. Fali
przerażenia i bólu towarzyszył wstrząs, jaki wywołuje uświadomienie sobie czyjejś
zdrady - wstrząs zwielokrotniony przez miliony umysłów istot, które go przeżyły.
Stojący na jednej ręce Luke zachwiał się. Usiłował zachować równowagę i utrzy-
mać w powietrzu kamienie i pień drzewa, żeby nie spadły na głowy niczego nie podej-
rzewających uczniów. Artoo rozpaczliwie zapiszczał, szybując w przeciwległy kraniec
polany, ale dźwięk ten zmieszał się z okrzykami, jakie rozbrzmiewały w głowie Sky-
walkera. Mały robot, wydając metaliczny grzechot, wylądował na murawie. Uczniowie
Luke'a w popłochu rozbiegli się po polanie, a mistrz Jedi stracił resztki koncentracji.
Poczuł, jak mięśnie ręki pod ciężarem jego ciała wiotczeją i odmawiają posłuszeń-
stwa. Wylądował na ziemi i na chwilę stracił zdolność oddychania. Leżał na plecach,
czując wilgoć ściółki, i wsłuchiwał się w pełne przerażenia okrzyki, wciąż jeszcze roz-
brzmiewające niczym echo w jego mózgu.
Nagle głosy umilkły równie szybko, jak się pojawiły.
- Czy dobrze się czujesz, mistrzu? - odezwał się jeden z uczniów. Luke miał wra-
żenie, że na ten dźwięk nakłada się jego własny głos, przepełniony tym samym drżą-
cym przerażeniem, jakie odczuwał przed siedemnastu laty. - Co się stało?
Mistrz Jedi dotknął twarzy palcami lewej dłoni i przekonał się, że cały drży.
- Miało miejsce silne zakłócenie Mocy - powiedział. Zastanawiał się, jakim cudem
nie poczuli tego jego uczniowie; jak on sam nie poczuł czegoś nawet jeszcze silniejsze-
go, co wydarzyło się przed tyloma laty.
„Jakby miliony głosów nagle krzyknęło z przerażenia i równie niespodziewanie
zostało uciszonych".
- Benie - szepnął do siebie. - Czyżby jeszcze jedna Gwiazda Śmierci?
Nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. Dodający otuchy głos Bena zamilkł na długo
przed zorganizowaniem akademii Jedi, a nawet przed czasami wielkiego admirała
Thrawna.
Luke zamknął oczy i starał się umiejscowić źródło zakłócenia. Tam, gdzie jeszcze
przed chwilą tętniło życie, natrafił na ogromną pustkę. Pozostał w niej tylko ślad wiel-
kiego bólu, osad bezbrzeżnego zdumienia i resztki wstrząsu związanego z czyjąś zdra-
dą... echa krzyku wydobywającego się niczym z czeluści rozpadliny.
- Mistrzu Skywalkerze? - Głos należał do jednaj z najbardziej obiecujących uczen-
nic, Eelysy, młodej dziewczyny pochodzącej z Coruscant. - Mistrzu Skywalkerze?
Luke pomachał do niej prawą ręką. Czuł, że plecy bolą go od uderzenia o ziemię, a
płuca z powodu chwilowego braku tlenu. Wydawało mu się, że serce mu pęknie, prze-
pełnione bezgranicznym bólem. Od strony skraju polany doleciał żałosny pisk Artoo.
Musiał usiąść, by udowodnić swoim uczniom, że wszystko jest w porządku, choć
nie było to prawdą.
Luke Skywalker utrzymywał ciężar ciała, stojąc tylko na jednej ręce. Zagłębiwszy
palce w wilgotny grunt dżungli, starał się utrzymywać równowagę. Po jego obnażonej
szyi i twarzy spływały krople potu, które później ściekały z brody i nosa. Mistrz Jedi
nie miał na stopach butów, a jego nogi odziane były w obcisłe spodnie, ściśle przylega-
jące do wilgotnej skóry. W powietrzu nad nim unosił się Artoo razem z kilkoma więk-
szymi i mniejszymi kamieniami, a także na wpół spróchniałym pniem jakiegoś drzewa.
Ćwiczeniom Luke'a przyglądało się kilkoro słuchaczy akademii; najzdolniejszych i
najmłodszych uczniów jego najlepszej klasy.
Skywalker wykonywał to ćwiczenie od chwili, kiedy nad horyzontem czwartego
księżyca wzeszła ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina. Wielka
miedziana tarcza planety wisiała teraz dokładnie nad jego głową, ale mimo iż Luke ob-
ficie się pocił, nie odczuwał zmęczenia ani pragnienia. Odnosił wrażenie, że Moc prze-
pływa przez jego ciało niczym chłodna woda, pozwalając mu utrzymywać w powietrzu
Artoo, kamienie i pień drzewa.
Uczniowie zapewne zastanawiali się, jak długo jeszcze będą musieli przyglądać
się mistrzowi. Luke pomyślał, że może powinien po kolei unosić ich nad miękką mu-
rawę polany, a potem pozostawiać samym sobie i pozwalać, by spadali na ziemię - po-
woli albo szybko, w zależności od indywidualnych umiejętności władania Mocą.
Stłumił uśmiech. Bardzo lubił nauczać, ale nieczęsto to okazywał. Rzadko się
śmiał, gdyż czasami kandydaci na rycerzy Jedi sądzili, że bawi się ich kosztem - co nie
wpływało korzystnie na wzajemne stosunki między uczniami a nauczycielem. Mimo to
zdarzały się momenty takie jak ten, które sprawiały mu dużo radości. Artoo zapewne
nie doceniał tego aspektu procesu nauczania, ale to właśnie dzięki takim chwilom Sky-
walker mógł się znów czuć jak niesforny chłopak.
Zamiast unieść w powietrze któregoś ucznia, oderwał od ziemi jeszcze jeden spory
kamień. Zbliżył go do pozostałych, czując, jak kołysze się niepewnie, zanim znajdzie
się w wyznaczonym miejscu. Uczniowie Luke'a patrzyli w milczeniu. Mistrz przyglądał
się ich stopom, obserwując, czy któryś uczeń, bardziej zirytowany niż pozostali, nie po-
ruszy się niespokojnie. Zamierzał unieść pierwszego, który będzie sprawiał wrażenie,
że się niecierpliwi.
Opracował tę metodę szkolenia przed kilkoma laty jako ćwiczenie mające nauczyć
kandydatów cierpliwości, a także jako sposób ukazania im potęgi Mocy. Podobnie jak
większość metod, jakie stosował w swojej akademii, na jednych słuchaczach wywierała
większe wrażenie, a na innych mniejsze. Czasami, obserwując reakcje uczniów na róż-
ne aspekty kształcenia, wiedział, co dzieje się w ich umysłach. Ci kandydaci, którzy
przyglądali mu się w tej chwili, przebywali w akademii na tyle krótko, że naśladowali
reakcje pozostałych. Mistrz Jedi miał nadzieję, że pozbędą się tego nawyku, zanim po-
marańczowa tarcza planety skryje się za przeciwległym horyzontem.
- Mistrzu Skywalkerze?
Głos Eelysy zmieszał się i stopił z echami innych głosów rozbrzmiewających w
jego głowie. Otworzył oczy. W cieniu drżącej ręki ujrzał twarz Leii, poparzoną i za-
krwawioną. Wyciągnął ku niej rękę, ale wizja zniknęła.
„To przyszłość widzisz".
A zatem katastrofa nie wydarzyła się na Coruscant. Wiedziałby, gdyby Leia zginę-
ła. Albo Han. Albo ich dzieci.
Wiedziałby to.
Artoo zapiszczał ponownie. Tym razem zabrzmiało to, jakby się niecierpliwił.
- Odnajdźcie Artoo - powiedział, zwracając się do uczniów. Jego głos drżał;
brzmiał niespokojnie i ponuro, podobnie jak głos Bena po zniszczeniu Alderaanu.
Usłyszał trzask łamanych gałązek. Trzej stojący najbliżej uczniowie oddalili się,
by odszukać małego robota.
A może tylko opuścili nauczyciela, nie umiejąc wytłumaczyć sobie jego niespo-
dziewanej, zdumiewającej utraty panowania nad sobą.
- Co się stało, mistrzu Skywalkerze?
Eelysa kucnęła obok niego, obracając szczupłe, wiotkie ciało w stronę, skąd mógł
się ukazać niewidoczny nieprzyjaciel. Odkrycie, że dziewczyna wykazuje talent Jedi,
wprawiło w zdumienie nawet Luke'a. Pochodziła z Coruscant, ale urodziła się już po
śmierci Imperatora, wskutek czego jej umiejętność władania Mocą nie została skażona
przez żadne trucizny. Była młoda. Bardzo, bardzo młoda.
- Przed chwilą zginęło milion niewinnych istot ludzkich - w męczarniach i bólu, w
jednej chwili - odparł Luke.
Z trudem oparł część ciężaru ciała na łokciach. Wiedział jednak, że do galaktyki
ponownie zawitało bezkresne zło.
Zło, które zagrażało Leii.
To też wiedział.
Czas nauki należał do przeszłości. Luke nie wątpił, że musi zabrać Artoo i lecieć
na Coruscant.
rym stały teraz Leia i Mon Mothma. Mimo iż w krótkich włosach Mon Mothmy wid-
niały pasemka siwizny, była przywódczyni Nowej Republiki wyglądała pod wieloma
względami jak starsza, stateczniejsza siostra Leii. Skóra Mon Mothmy pokryła się deli-
katną siecią zmarszczek, które pozostały z czasów wyniszczającej jej organizm choro-
by, o jaką przyprawił ją przed sześcioma laty ambasador Caridy, Furgan.
- O co ci chodzi? - zapytała Mon Mothma.
Leia pokręciła głową i wytarła wilgotne dłonie w fałdy sukni. Prawie niczym nie
różniła się od młodej dziewczyny, księżniczki Leii Organy z Alderaanu, pełnej nadziei i
idealistycznych pomysłów najmłodszej pani senator, która po raz pierwszy wkroczyła
do sali obrad imperialnego Senatu, naiwnie wierząc, że jej siła przekonywania i rozsą-
dek pomogą ocalić Starą Republikę. Tę samą osobę, która pozbyła się wszelkich złu-
dzeń w tej samej chwili, kiedy spojrzała w zniszczoną twarz senatora Palpatine'a.
- Są teraz pełnoprawnymi członkami Nowej Republiki, Leio - rzekła Mon Moth-
ma. - Zostali wyłonieni w trakcie uczciwych wyborów.
- Ale to nie w porządku. Właśnie tak to wszystko wówczas się zaczęło.
Od chwili ogłoszenia wyników wyborów Leia ciągle rozmawiała na ten temat tak-
że z Hanem. Kilka planet poprosiło Senat o wyrażenie zgody na to, żeby ich politycz-
nymi przedstawicielami mogli zostać byli funkcjonariusze Imperium. W uzasadnieniu
petycji podano, że niektórzy najlepsi urzędnicy zapobiegli zagładzie ludów własnych
światów tylko dzięki temu, że służyli jako imperialni urzędnicy. Byli niewiele znaczą-
cymi biurokratami, ale ocalili życie setkom Rebeliantów, ponieważ nie zwracali uwagi
na niezwykle ruchy oddziałów wojsk czy pojawianie się obcych twarzy w tłumie. Leia
sprzeciwiała się temu pomysłowi od pierwszej chwili, kiedy o nim usłyszała, z pobież-
nego szkolenia, jakie przeszła, aby umieć władać Mocą, wysłała wici myśli i odnalazła
dzieci w komnatach, czyli tam, gdzie przebywać powinny.
- Luke'u - szepnęła.
Uwolniła się z objęć Mon Mothmy i podeszła do starej konsolety łączności mię-
dzygwiezdnej. Połączyła się z Yavinem Cztery, gdzie dowiedziała się, że jej brat wła-
śnie odleciał swoim X--skrzydłowcem.
- Leio, co się stało? - zapytała Mon Mothma.
Młodsza kobieta nie odpowiedziała. Czekała chwilę, próbując połączyć się z my-
śliwcem typu X, pilotowanym przez jej brata, i po chwili jego głos zabrzmiał w nie-
wielkiej komnacie.
- Leio? - zapytał Luke, jakby także się martwił, czy siostrze nie przydarzyło się
coś złego.
- Nic mi nie jest, Luke'u - odparła, czując niewymowną ulgę.
- Lecę do ciebie. Czekaj na mnie.
Leia nie mogła jednak czekać. Musiała wiedzieć to już teraz.
- Ty również to poczułeś, prawda? — zapytała. - Co się stało?
- Alderaan - szepnął Luke i to było wszystko, czego Leia pragnęła się dowiedzieć.
Poczuła, że w jej umyśle tworzy się wizerunek Alderaanu... Alderaanu widzianego
po raz ostatni z pokładu Gwiazdy Śmierci, uroczego i pogodnego - na kilka sekund
przedtem, zanim został rozerwany na kawałki.
Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, poprawiła pas zdobiący długą
białą suknię. Nabrała duży haust powietrza. Kiedy poczuła, że Mon Mothma kładzie
dłoń na jej ramieniu, obdarzyła ją rozbrajającym uśmiechem, podobnym trochę do tego,
jakim obdarzała Palpatine'a i jego zwolenników zasiadających w imperialnym Senacie.
Powoli wypuściła powietrze. Czuła się w tej chwili dokładnie tak, jak w czasach,
kiedy była kilkunastoletnią dziewczyną. Miała wrażenie, że coś utraciła; że odniosła
porażkę, a życie zmieniło bieg bez jej wiedzy czy zgody.
Mon Mothma zamknęła złociste rzeźbione drzwi, a później zablokowała zamek.
Obie kobiety znajdowały się w małej garderobie, którą urządzono w czasach panowania
Imperatora Palpatine'a. Niewielki pokój, przylegający bezpośrednio do sali obrad Sena-
tu, pełnił w tamtych czasach funkcję tajnego ośrodka łączności, chociaż z wyglądu
przypominał właśnie garderobę. Jego ściany ozdobiono delikatnymi złotymi listkami.
Część jednej zajmowało ciągnące się od podłogi do sufitu olbrzymie lustro, przed któ-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]