[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PAKT NA BAKURZE
KATHY TYERS
WIELKIE SERIE SF
cykl Gwiezdne Wojny
Dziedzic Imperium
Ciemna Strona Mocy
Ostatni rozkaz
Pakt na Bakurze
w przygotowaniu
Ślub księżniczki Leii
Kryształowa Gwiazda
Han Solo na krańcu gwiazd
Zemsta Hana Solo
Han Solo i utracona fortuna
Spotkanie na Mimban
PAKT NA BAKURZE
KATHY TYRES
Przekład
Radosław Kot
Tytuł oryginału
THE TRUCE AT BAKURA
Ilustracja na okładce
TOM JUNG
Dedykacja
Ilekroć przypomnę sobie „Gwiezdne wojny", powracają otwiera-
jące muzyczną oprawę dzieła fanfary. Wielki imperialny niszczy-
ciel gwiezdny płynący ponad głowami widzów kojarzy się niero-
zerwalnie z rytmiczną triolą. A czy ktoś potrafi wyobrazić sobie
kantynę w MOS Eisley bez niezrównanego, owadziego jazzban-
du?
Skutkiem owych zachwytów dedykuję niniejszą powieść temu, kto
skomponował muzykę do filmowej trylogii „Gwiezdnych wojen":
Redakcja merytoryczna
DOROTA LESZCZYŃSKA
Redakcja techniczna
WIESŁAWA ZIELIŃSKA
Korekta
RADOSŁAW KUBACKI
Johnowi Williamsowi
Copyright © 1995 by Lucasfilm Ltd.
All rights reserved
Published originally under the title
The Truce at Bakura by Bantam Books.
For the Polish edition
Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83 - 7082 - 917 - 1
ROZDZIAŁ 1
- Niestety, próbując wydobyć zakodowaną wiadomość, kapitan Antilles uaktywnił
obwód destrukcji i teraz ściska bombę w dłoniach, żeby nie wybuchła...
- Lecę bez bocznego - rzucił Luke i nie czekając na dalszy ciąg opowieści, ruszył
do sali odpraw.
Wedge Antilles był jego przyjacielem jeszcze z czasów wspólnego ataku na pierw-
szą Gwiazdę Śmierci. Chwilę później Skywalker pojawił się z powrotem, wciągając w
biegu pomarańczowy skafander ciśnieniowy.
Luke wspiął się po drabince do kabiny, wcisnął hełm na głowę i włączył generato-
ry stateczku. Rozległ się znajomy pomruk wprawianej w ruch maszynerii.
Technik wspiął się za nim.
- Ależ komandorze, myślę, że admirał Ackbar chciałby najpierw z panem poroz-
mawiać...
- Niedługo wracam. - Luke zamknął osłonę kabiny i przeprowadził przyspieszoną
kontrolę systemów. Wszystko w normie.
Pstryknął dźwigienką łączności.
- Dowódca Hultajów, gotowy do startu.
- Otwieram luk.
Maszyna ruszyła i po chwili pulsujący ból się nasilił, przyspieszenie bezlitośnie
wciskało Luke'a w fotel. Gwiazdy zatańczyły mu przed oczami, odgłosy w słuchaw-
kach zlały się w jeden bełkot. Skywalker zmobilizował się, by zgodnie z naukami Yody
opanować zbuntowany organizm...
Trzeba dotknąć... O, tutaj.
Westchnął głęboko, gdy udało mu się zwalczyć ból. Gwiazdy przestały wirować...
Cokolwiek spowodowało ową niedyspozycję, później będzie pora, by się nad tym za-
stanowić. Wykorzystując wspierającą jego zmysły Moc, odszukał w przestrzeni obraz,
w którym znajdował się Wedge, i lekkimi poruszeniami sterów skierował maszynę ku
tylnym formacjom floty.
Po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się zniszczeniom, które poczyniła bitwa.
Mijał po drodze rojące się androidy i liczne holowniki. Zauważył, że brakuje kilku
gwiezdnych krążowników Mon Calamari, a przecież te niezgrabne statki były dość sil-
nie opancerzone, by wytrzymać niejedno bezpośrednie trafienie. Podczas zmagań w sali
tronowej Imperatora, kiedy walczył o życie swoje, swego ojca i zachowanie własnej
godności, ani przez chwilę nie było mu dane odczuć potężnych zafalowań Mocy, które
musiały przecież towarzyszyć śmierci tak wielu istot. Teraz mógł jedynie żywić nadzie-
ję, że nie był to skutek zobojętnienia.
- Jak sobie radzisz, Wedge? - spytał przez radio, oddalając się od głównego trzonu
floty.
Skanery informowały, że jeden z wielkich transportowców odsuwa się ostrożnie
od czegoś o wiele mniejszego. Za plecami Luke'a śmignęły cztery myśliwce typu A.
- Jesteś tam, Wedge?
- Przepraszam - zabrzmiało słabo w słuchawkach. - Jesteś na granicy zasięgu mo-
jego radia. Na dodatek, mam tu paskudną fuchę... - Głos Wedge'a zaniknął na chwilę i
Jedyny zamieszkany księżyc zwieszał się niczym zasnuty chmurami turkus ponad
martwym światem. Dla prawiecznych sił, które ustanowiły niegdyś jego orbitę i rozpa-
liły błyszczący w tle gwiezdny pył, całe zamieszanie związane z wojnami pomiędzy
Imperium i sprzymierzonymi rebeliantami było epizodem tak drobnym, że nie wartym
nawet odnotowania.
Jednak w skali ludzkiej czasu sprawa przedstawiała się nieco inaczej. Burty kilku
spośród okrążających obecnie macierzystą planetę księżyca statków, poznaczone były
smolistymi śladami trafień, wokół kręciły się zatrudnione przy wymianie fragmentów
poszycia androidy, widać było odziane w kombinezony postacie, zarówno ludzi jak i
obcych. Zakończona zniszczeniem drugiej Gwiazdy Śmierci bitwa dotkliwie wykrwa-
wiła siły rebeliantów.
Luke Skywalker podążał przez pokład ładowniczy jednego z krążowników. Wciąż
zmęczony, z zaczerwienionymi oczami, cieszył się jednak zwycięstwem, dopiero co
świętowanym wraz z Ewokami. Kiedy mijał gromadkę androidów, doleciała go woń
płynów chłodzących i smarów. Czuł ból, poobijane kości dawały o sobie znać. To był
najdłuższy dzień w jego życiu. Dziś... nie, to było wczoraj... spotkał osobiście Impera-
tora i omal nie przypłacił życiem wiary w trwałość więzów krwi. Plotki rozchodziły się
szybko, pasażer dzielący z Luke'em miejsce w wahadłowcu, którym wracali z wioski
Ewoków, zdążył wypytać młodzieńca, czy to naprawdę on zabił własnoręcznie i Impe-
ratora, i Dartha Yadera.
Luke nie czuł się jednak jeszcze gotowy ogłosić wszem i wobec, że słynny Darth
Vader nie był nikim innym, jak Anakinem Skywalkerem, jego rodzonym ojcem. Na
wszelkie pytania w tej sprawie odpowiadał zdecydowanie, że to Vader zgładził Impera-
tora Palpatine'a, wrzucając go do rdzenia siłowni drugiej Gwiazdy Śmierci. W myślach
dodawał, że za kilka tygodni wyjaśni najpewniej całą kwestię, na razie jednak chciał
przede wszystkim sprawdzić swój czteroskrzydłowy myśliwiec typu X.
Ku swemu zdumieniu zastał maszynę oblężoną przez obsługę techniczną. Dźwig
opuszczał R2 - D2 do cylindrycznej wnęki znajdującej się za kabiną pilota.
- I co tam? - spytał Luke przystając, by złapać oddech.
- Och, komandorze - odparł technik w mundurze koloru khaki, odłączając przewód
paliwowy. - Pana boczny ma kłopoty. Kapitan Antilles zjawił się tu pierwszym waha-
dłowcem, ale od razu poleciał na patrol. Przechwycił jeden z tych antycznych statecz-
ków, których Imperium używało w celach kurierskich jeszcze przed wojnami klonów.
Szedł kursem z głębi kosmosu.
Z głębi kosmosu. A zatem niósł wiadomość dla Imperatora. Luke uśmiechnął się.
- Pewnie jeszcze nowiny tam nie dotarły. A może Wedge potrzebuje pomocy? Nie
jestem aż tak zmęczony, żeby nie móc się ruszyć.
Technik spojrzał na niego bez uśmiechu.
dało się słyszeć odchrząkiwanie. - Muszę pilnować, by te dwa kryształy pozostawały z
dala od siebie. To jakaś piekielna machina...
- Kryształy? - spytał Luke, by nie tracić kontaktu z Wedge'em. W jego głosie wy-
raźnie czuło się ból.
- Coś jakby elektrody izolowane blachą ołowianą. Prawdziwy zabytek z epoki
podboju kosmosu, ale jakaś podejrzana sprężyna usiłuje je zepchnąć. Jak się stukną,
to... bum. Dojdzie do wybuchu.
Przesuwając się z wolna nad lśniącą błękitem kulą Endoru, Luke dostrzegł myśli-
wiec Wedge'a. Obok unosił się dziewięciometrowy cylinder z oznaczeniami Imperium
na bokach. W zasadzie był to tylko potężny, obudowany silnik mający zapewnić prze-
syłce bezpieczne dotarcie na miejsce.
Rebelianci wciąż nie dysponowali podobnym sprzętem, chociaż dla Imperium ten
typ statku kurierskiego był już tylko szacownym antykiem. Ciekawe, czemu nadawca
wiadomości nie posłużył się standardowymi kanałami łączności?
- Nie, z całą pewnością żaden wybuch nas nie interesuje - mruknął Luke. Nic
dziwnego, że ci z transportowca pragnęli znaleźć się jak najdalej.
- Masz rację - odparł Wedge, wczepiony w koniec cylindra. Ubrany był w skafan-
der ciśnieniowy, z myśliwcem łączył go przewód systemów podtrzymania życia. Mu-
siał chyba odstrzelić osłonę kabiny i znurkować w kierunku kuriera, gdy tylko zdał so-
bie sprawę, że podlatując tak blisko uzbroił, niechcący zapalnik. Lekki skafander i hełm
dawały mu tylko kilkuminutową osłonę przed próżnią.
- Jak długo już tu wisisz, Wedge?
- Nie mam pojęcia. Kto by zresztą liczył czas, podziwiając takie wspaniałe krajo-
brazy.
Luke dał ostrożnie wsteczny ciąg. Dłoń Wedge'a tkwiła wewnątrz panelu cylindra,
głowa śledziła nadlatujący myśliwiec Krótkimi impulsami silników Luke zrównał się z
kurierem.
- Chyba dobrze byłoby zmienić rękę - powiedział Wedge pewny siebie, jednak ton
jego głosu świadczył o całkowitym wyczerpaniu. Palce musiał mieć już chyba na wpół
wyłamane. - A co ty robisz w tej okolicy?
- Wpadłem popodziwiać widoki - mruknął Luke, rozważając możliwości działania.
Podążający za nim klucz myśliwców zatrzymał się. Widocznie piloci zdecydowali, że
Luk sam najlepiej wie, co robić.
- Artoo, jaki jest zasięg twojego manipulatora? Czy jeśli przysunę się dostatecznie
blisko, będziesz w stanie mu pomóc
NIE. 2.76 METRA W NAJLEPSZYM POŁOŻENIU - pojawiło się na wyświetla-
czu hełmu.
Luke zmarszczył brwi, krople potu wystąpiły mu na czoło Gdyby tak mieć pod rę-
ką coś niedużego a solidnego... I to szybko, bo jeśli się nie pospieszy, jego przyjaciel
zginie. Już teraz Moc falowała pod wpływem stresu Wedge'a.
Luke spojrzał na swój miecz świetlny. Nie, to oręż nie do tych celów...
Naprawdę? Nawet, jeśli chodzi o życie Wedge'a? Przecież broń da się odzyskać.
Ostrożnie wsunął miecz do wbudowanej w burtę myśliwca wyrzutni flar i wystrzelił w
próżnię. Potem, z odległości dziesięciu metrów skierował go myślą w pobliże Wedge'a,
a gdy obiekt sięgnął celu, Luke ścisnął rękojeść.
Zielono - białe ostrze zapłonęło jasno na tle ciemnej przestrzeni. Wedge aż zamru-
gał oczami.
- Na mój znak odskoczysz jak najdalej - powiedział Luke.
- Stracę palce.
- Mówi się trudno. Jeśli tam zostaniesz, stracisz znacznie więcej.
- A nie dałoby się założyć mi blokady metodą Jedi? Boli jak cholera.
Głos Wedge'a brzmiał coraz słabiej. Postać w skafandrze skuliła się i zaparła kola-
nami o burtę cylindra, by móc odepchnąć się jak najmocniej.
W podobnych chwilach Luke żałował, że nie dane mu było wieść spokojnego ży-
cia rolnika na farmie stryja Owena na planecie Tatooine. Tam miałby do czynienia je-
dynie z urządzeniami nawadniającymi.
- Spróbuję - powiedział. - Pokaż mi te kryształy. Przyjrzyj im się dokładnie.
- W porządku - wymamrotał Wedge, obracając się w kierunku włazu.
Luke odłożył miecz i próbował wniknąć w zmysły przyjaciela. Wierzył, że Wedge
nie będzie stawiał oporu i pozwoli mu...
Walcząc z nieznośnym bólem przeszywającym dłoń Wedge, Luke spojrzał oczami
przyjaciela do wnętrza cylindra. Ujrzał dwa okrągłe, wielościenne kryształy: jeden,
trzymany w zaciśniętych palcach, drugi, wciskany mocą sprężyny w grzbiet dłoni. Nie-
duże, lśniły złotawo w blasku świetlnego miecza. Wyglądało na to, że sama rękawica
nie będzie tu wystarczającą przeszkodą, chociaż takie rozwiązanie byłoby najprostsze.
Krótki kontakt ciała z próżnią nie oznaczał jeszcze nieodwracalnych zniszczeń.
Gdy Wedge odskoczy, Luke będzie miał nie więcej, niż sekundę na odcięcie jed-
nego z kryształów i niewiele więcej czasu na uratowanie przyjaciela, który prawdopo-
dobnie zemdleje. Sama utrata przytomności nie powinna być groźna, mógł jednak stra-
cić zbyt dużo krwi. Już teraz miał mętne spojrzenie.
Luke osłabił zdolność Wedge'a do odczuwania bólu.
Za dużo na raz. Własne dolegliwości Luke'a zaczęły wymykać się spod kontroli.
- Już wiem - mruknął.
- Miałeś widzenie? - spytał rozmarzonym głosem Wedge.
- Wiem, co robić. Będę liczył, na trzy odskakujesz. Ale mocno. Raz. - Wedge nie
protestował. Zaciskając zęby, Luke zajął się ponownie mieczem. - Dwa. - Spokojnie,
trzeba skupić uwagę jednocześnie na mieczu, na kryształach i na tej odrobinie wolnego
miejsca, która jest do dyspozycji. To cały wszechświat.
- Trzy. I nic.
- Dalej, Wedge! - krzyknął Luke.
Tamten szarpnął się ospale i Luke uderzył błyskawicznie, odrąbując jeden z krysz-
tałów, który popłynął, lśniąc zielenią, ku górnemu skrzydłu myśliwca.
- Ooch - jęknął Wedge. - Pięknie.
Wirował wokół własnej osi, przyciskając do siebie prawą rękę.
- Wciągnij się do środka!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]