[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
Kevin J. Anderson
Opowieści z kantyny Mos Eisley
2
OPOWIEŚCI Z KANTYNY
MOS EISLEY
KEVIN J. ANDERSON
Przekład
Jarosław Kotarski
3
Kevin J. Anderson
Opowieści z kantyny Mos Eisley
4
Tytuł oryginału
TALES FROM THE MOS EISLEY CANTINA
Spis Treści
Ilustracja na okładce
STEPHEN YOULL
NIE GRAMY NA WESELACH
Opowieść orkiestry Kathy Tyres .............................5
LOS ŁOWCY
Opowieść Greedo Tom Yeitch i Martha Veitch ..................................16
HAMMERTONG
Opowieść „Sióstr Tonnika" ThimothyZahn ...................................43
ZAGRAJ TO JESZCZE RAZ, FIGRIN
Opowieść Muftaka i Kabe
A.C. Crispin ...................................................................................................................66
OPIEKUN PIASKÓW
Opowieść Ithorianina Dave Wolverton..................................84
BIZNES JEST BIZNES
Opowieść barmana David Bischoff......................................96
NIGHTLILY
Opowieść romantyczna Barbara Hambly ............................................ 106
EMPIROWY BLUES
Opowieść Devaronianina Daniel Keys Morann ................... 120
UDANA TRANSAKCJA
Opowieść Jawy Kevin J. Anderson ................................. 136
HANDEL PONAD WSZYSTKO
Opowieść Ranata Rebecca Moesta .................... 149
KIEDY WIEJE PUSTYNNY WIATR
Opowieść szturmowca Doug
Beason ......................................................................................................................... 154
ZUPA PODANA
Opowieść palacza JenniferRobertson ........................................... 175
NA ROZDROŻU
Opowieść pilota Jerry Oltion ....................................................... 184
DOKTOR ŚMIERĆ
Opowieść doktora Evazana i Ponda Baby Kenneth
C. Flint ......................................................................................................................... 194
KARTOGRAFIA TO NIEŁATWA RZECZ
Opowieść właściciela
farmy wodnej M. Shayne Bell ..................................................................................... 207
OSTATNIA NOC W „KANTYNIE" O
powieść Wolfmana i Lamproida
Judith i Garfield Reeves-Stevens ................................................................................. 225
Ilustracje wewnątrz
MICHAEL MANLEY
AARON MCCLELLAN
AL WILLIAMSON Courtesy of West End Games
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
LIWIA DRUBKOWSKA
Korekta
JOANNA DZIK
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 1995 by Lucasfilm Ltd.
Cover art copyright © 1995 by Lucasfilm Ltd.
For the Polish translation ©
Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1997.
ISBN 83-7169-509-8
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39. tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 1997. Wydanie I
Druk: Elsnerdruck Berlin
5
Kevin J. Anderson
Opowieści z kantyny Mos Eisley
6
Wszyscy jesteśmy Bith. Na wypadek gdyby ktoś nie wiedział: Bith charakteryzują
się wysoko sklepionymi, pozbawionymi owłosienia czaszkami (uznawanymi za dowód
wysokiego rozwoju ewolucyjnego) i ustami tak ukształtowanymi, że stanowią idealne
dopełnienie instrumentów dętych. Dla nas dźwięki są czymś tak naturalnym i wyraź-
nym jak" dla innych ras barwy.
Szefem zespołu jest Figrin Da'n, grający na Rogu Kloo (żeby złapać dowcip, trze-
ba znać bithoński). Instrument ten ma długość dwa razy większą od mojego Fizzza i
daje głębsze i bardziej pastelowe formy, choć nie takie słodkie. Tedn i Ickabel to fanfa-
rzyści, Nalan gra na Bandfilku (czyli na dzwonach rogowych), a Tech na Ommni.
Techa łatwo rozpoznać, bo ma mało przytomny wyraz oczu, czemu trudno się
dziwić - gra na Ommni wymaga prawdziwego geniuszu. Tech nienawidzi także Figrina,
czemu też się trudno dziwić, jako że w zeszłym sezonie Figrin wygrał od niego Ommni
w
sabacca.
- Doikh - odezwał się Figrin ocierając pot z czoła (dzień był jak zwykle upalny, a
termostat pałacowego klimatyzatora najwyraźniej wymagał naprawy).
- Czego? - warknąłem, odruchowo przyciskając do siebie Fizzza.
- Nie zagrałbyś partyjki?
- Wiesz, że nie gram - odparłem opryskliwie: nie miałem ochoty ani na grę, ani na
pogawędkę.
- Ty, Doikh, jesteś szurnięty.
- Wszyscy muzycy są szurnięci.
- Ty jesteś szurnięty bardziej niż przeciętny muzyk. Kto kiedy słyszał o muzyku
nie grającym w karty?
Może i nikt nie słyszał, ale ten Fizzz towarzyszył mi już w sześciu systemach, sam
go reperuję i nie mam zamiaru stawiać go w jakiejś bezsensownej, karcianej rozgrywce.
Nawet żeby zrobić przyjemność Fi-grinowi Da'n, szefowi zespołu, który krytykuje każ-
dą źle zagraną nutę i jest właścicielem wszystkich (pozostałych) instrumentów. No i
rządzi nami jak oficer.
- Wiesz, że nie gram - powtórzyłem. W wejściu pojawiła się ciemna postać.
- Figrin - poleciła. - Odwróć się. Powoli.
Poruszający się na gąsienicach droid miał wąską talię i szerokie bary. Był to naj-
nowszy model - E522 Assassin, ale zapamiętałem go, bo wkrótce po tym, jak zaczęli-
śmy grać u Jabby, uratował mi życie. Jeden z ludzi stanowiących obsługę barki Jabby
oskarżył mnie o wyżeranie pryszczatych ropuch z prywatnego zbiornika szefa; na
szczęście automatyczny zabójca potwierdził moje alibi. Dałem sobie wtedy słowo, że
nigdy więcej nie będę zadawać się z ludźmi. Nie był to zresztą koniec całej historii -
Jabba miał taką ochotę rzucić kogoś rancoro-wi, że z braku winnych kazał wrzucić ro-
bota, wysmarowanego krwią i wnętrznościami zwierząt. Co prawda sprawiedliwiej by-
łoby wrzucić tam tego, który mnie fałszywie oskarżył, ale Jabba i sprawiedliwość rzad-
ko chodzili w parze. Rancor naturalnie nie był w stanie zjeść dro-ida, ale uczciwie pró-
bował - gdy skończył zajmować się E522, robot nie nadawał się do niczego. Przynajm-
niej wszyscy tak myśleli - teraz się okazało, że został naprawiony, tyle że obie kończy-
ny górne urywały się na stawach łokciowych, czyli zdemontowano mu podstawowe
NIE GRAMY NA WESELACH
Opowieść orkiestry
Kathy Tyres
Przestronna i mroczna Sala Przyjęć w pałacu Jabby wyglądała jak krajobraz po bi-
twie i śmierdziała potem oraz wszelkiego rodzaju używkami. Wewnętrzne kraty unie-
siono i wszędzie widać było leżące postacie - tancerki, strażnicy, totumfaccy, łowcy
nagród, leżeli bądź na kupie, bądź indywidualnie, jak komu wygodnie czy gdzie kto
padł. Tu Jawa i człowiek spali obok siebie, tam Arcona obejmował Weeąuaya, a więk-
szość do tego chrapała w rozmaitych tonacjach. Był to ranek po kolejnej wesołej nocy,
które w pałacu Jabby stanowiły regułę.
Kraty przeważnie zamykano, dzięki czemu rzezimieszki nie miały tu dostępu, ale
też stanowiły przeszkodę w pospiesznej ewakuacji. Najgorszym z rzezimieszków był
zresztą gospodarz, ale ponieważ Jabba Hutt lubił dobry swing, płacił nam całkiem do-
brze. Nawet machał ogonem do rytmu. Swojego, ma się rozumieć, nie naszego.
Aha, zapomniałem: tworzymy zespół Modal Nodes i jesteśmy członkami Między-
galaktycznej Federacji Muzyków. Znanymi członkami. No i jesteśmy (albo byliśmy)
nadworną kapelą Jabby. Co prawda nie udało mi się dostrzec u niego uszu, ale faktem
jest, że lubił dobrą muzykę. Zresztą lubił także zarabiać pieniądze, a zadawanie bólu
sprawiało mu znacznie większą przyjemność niż muzyka. Teraz spał wraz z innymi,
toteż pakowaliśmy instrumenty starając się nie robić hałasu. Włożyłem Fizzz (dla mu-
zycznych tępaków doremiański
beshniguel)
do cienkiego, ale wytrzymałego pokrowca,
pasującego niczym rękawiczka i czekałem, aż pozostali uporają się ze swoimi instru-
mentami.
7
uzbrojenie. Co bynajmniej nie znaczyło, że jest bezbronny - dro-idy-zabójcy zawsze
mają zapasowe uzbrojenie. W dodatku nie miał zamocowanego ogranicznika. Jeśli
przybył, żeby się zemścić, to nawet nie miałem świadków. Wszyscy spali jak zabici.
- Figrin Da'n? - powtórzył basem w tonacji zielonkawej.
- A po co ci on potrzebny? - spytał Figrin, starając się brzmieć bezbarwnie.
Zacząłem żałować, że nie mam miotacza. Prawdę mówiąc i tak na nic by mi się
nie przydał, ale zawsze raźniej.
- Mam dla niego wiadomość. I nie musisz się bać: moje oprogramowanie zabójcy
zostało wymazane, a broń zdemontowana. Nowy właściciel zrekonstruował mnie i
używa jako posłańca.
- Nie pamięta nas - odetchnął Figrin po bithańsku. - Pamięć też mu wymazano.
Też się uspokoiłem i przypomniała mi się stara zasada dotycząca dro-idów-
zabójców: „Nie bój się tego, którego widzisz". Poza tym zawsze lepiej mi szło współ-
życie z droidami niż z większością ras rozumnych. Zwłaszcza z ludźmi. Rozbrojony
E522? Tak bym się czuł, gdyby mi uratowano życie amputując wszystkie palce...
- Kto jest twoim nowym właścicielem? - spytałem. Odpowiedział mi syk pełen
białego szumu.
- Kto? - powtórzyłem szeptem.
- Lady Valarian - padła równie cicha odpowiedź i przestałem się dziwić.
Val, jak ją potocznie zwano, była główną konkurentką Jabby w porcie Mos Eisley.
Hazard, handel bronią i informacjami - działali w tym samym, tyle że ona na mniejszą
skalę, ponieważ niedawno pojawiła się na Tatooine. Stąd robot z odzysku.
- Czego chce? - spytałem nieco uspokojony.- Pragnie was wynająć, żebyście za-
grali na jej ślubie w Mos Eisley. Konkretnie w hotelu „Lucky Despot".
- Nie gramy na weselach - odparliśmy z Figrinem wyjątkowo zgodnym chórem.
I trudno nam się dziwić - taka impreza to dwa do trzech dni (w zależności od rasy)
plus czas potrzebny na opanowanie nowej muzyki, a traktują cię jak odtwarzacz. Każą
powtarzać w kółko te same kawałki, grać kretyńskie fanfary, a w końcu wszyscy tak się
urżną, że nie słyszą, czy ktoś gra, czy nie. I to wszystko za połowę normalnej stawki, o
satysfakcji nie wspominając.
- Lady Valarian znalazła oblubieńca z własnego świata - dodał droid, wpatrując się
w Figrina.
Dobrze, że nic nie piłem, bobym się zakrztusił. Jedynym stworem paskudniejszym
nawet od Hutta jest Whiphid - przerośnięty, pokryty śmierdzącą szczeciną prymityw z
żółtymi kłami. Wyobraziłem sobie, co będzie, jak zobaczy Tatooine. Musiała mu nao-
biecywać nie wiadomo jakie luksusy i wspaniałe polowania.
- Macie grać jedynie na oficjalnym przyjęciu za trzy tysiące kredytów - ciągnął
droid. - Transport i lokum zapewnione, jedzenia i picia ile chcecie. I pięć przerw pod-
czas przyjęcia.
Trzy tysiące kredytów?! To zmieniało postać rzeczy - za swoją część mógłbym za-
łożyć własny zespół.
- A gry hazardowe? - spytał Figrin.
Opowieści z kantyny Mos Eisley
8
- Poza czasem występów, oczywiście - odparł droid. Zabrzęczałem, chcąc zwrócić
uwagę Figrina - Jabba podpisał z nami kontrakt na wyłączność i występ u konkurencji
mógł mu się nie spodobać. A jak Jabbie coś się nie spodobało, to ktoś ginął. Figrin jed-
nak mnie zignorował - mając w perspektywie
sobace
zabrał się za negocjacje.
Do Mos Eisley polecieliśmy o pierwszym zmierzchu, to jest, gdy zaszło pierwsze
słońce. Pojazd był ciasny, ale za to nie rzucający się w oczy, co nam odpowiadało - w
Mos Eisley obowiązywała stara zasada maskująca: jeżeli cię nie widzą, to do ciebie nie
strzelają. Wlecieliśmy od strony południowego sektora, zgrabnie pilotowani przez po-
marańczowego droida. Podobnie jak E522 nie miał ogranicznika, co skłaniało mnie do
cieplejszych uczuć względem ich właścicielki.
Trzy piętra nad jedną z bezimiennych ulic portu rozbłysły dwie lampy oświetlając
szeroko otwartą śluzę, ku której skierował się nasz pojazd. Z poziomu ulicy prowadziła
do niej rampa i schody, a nieco poniżej głównego wejścia widać było trzy wielkie ilu-
minatory - najbardziej charakterystyczny element hotelu mieszczącego się w zwrako-
wanym statku kosmicznym. Jakiś dureń chciał tu zarobić. Jedna czwarta starego trans-
portowca tkwiła we wszechobecnym piachu. Pełno tu było gruzu i kurzu nawianego
przez ostatnie sztormy.
- Wysiadajcie panowie - zabrzęczał droid, lądując na rampie.
Wysiedliśmy, wyładowaliśmy z luku bagażowego instrumenty. Bagażu nie mieli-
śmy dużo, bo oprócz kostiumów wzięliśmy tylko po jednym ubraniu, pozostawiając
resztę u Jabby. Ruszyliśmy do wnętrza.
Jaskrawe światło w holu o mało nas nie oślepiło, toteż dopiero po chwili, gdy
wzrok się przyzwyczaił, zauważyliśmy strażnika-człowieka w pomarańczowym kom-
binezonie, który rozsiadł się niedbale w rogu. Po szefowej ani śladu, toteż straciłem do
niej całą sympatię - może i ufała droidom, ale artystów traktowała niczym pomywaczy.
- Tędy proszę - nasz kierowca okazał się też przewodnikiem i poprowadził nas
obok recepcji do schodów.
Recepcjonistka należała do nie znanej mi rasy, ale była nadzwyczaj atrakcyjna. Jej
wielopłaszczyznowe oczy ślicznie błyszczały.
Przyjęcie miało się naturalnie odbyć w słynnej kawiarni „Gwiezdna Komnata",
zajmującej prawie cały pokład. Konkretnie trzeci, licząc od góry. Ściany pokryto lu-
strzaną czernią, podobnie jak podłogę, a wewnątrz ustawiono kilkanaście stolików, co
na pierwszy rzut oka robiło imponujące wrażenie. Drugi rzut niestety ujawniał, że stoli-
ki mają uszkodzone nogi, a spod czerni przebijają plamy bieli, którą pierwotnie poma-
lowano grodzie transportowca. Gości było niewielu i to zajętych obiadem, toteż zaczę-
liśmy od tego samego. Kilka minut później włączono projektory i koło głowy Figrina
przemknęła kometa, odbijając się w mojej zupie.
Tu i tam pojawiły się hologramy stołów do
sabacca
i przypomniała mi się pewna
plotka. Otóż podobno Jabba dopilnował, by konkurencja nie dostała zezwolenia na gry
hazardowe, dzięki czemu Valarian musiała robić to nielegalnie i dopiero po zmroku.
Kevin J. Anderson
9
Podobno Jabba uprzedzał ją o planowanych nalotach policyjnych - za odpowiednią
opłatą.
Figrinowi więcej nie było potrzeba do szczęścia - wyjął swoją talię i ruszył do gry.
Dziś zgodnie z planem miał przegrywać. Pozostali dołączyli do meczu
schickele,
który
odznaczał się niskimi stawkami i długością gry.
Natomiast ja znalazłem znudzonego strażnika i wdałem się z nim w pogawędkę.
Kubaz to doskonali strażnicy - ich długie, delikatne nosy rozróżniają zapachy równie
skutecznie jak my rozróżniamy dźwięki, a zielono-czarna barwa skóry ułatwia rozpły-
nięcie się w cieniu. W zamian za kufel średnio mocnego płynu dowiedziałem się, że
nazywa się Thwirn urodził się na Kubindi i że oblubieniec, imieniemD'Wopp, jest do-
skonałym myśliwym, czego zresztą należało się spodziewać.
Przy okazji dostrzegłem też znajomą gębę. Nie tyle przyjazną, ile właśnie znajomą
- Kodu Terrafin był kurierem między pałacem a domem Jabby w Mos Eisley. Jak każdy
Arcona, wyglądał niczym brudny wąż z pazurzastymi kończynami i łbem jak kowadło.
Wyróżniał się wśród pobratymców tym, że przeważnie paradował w kombinezonie pi-
lota. Obserwowałem go kątem oka - łaził od stolika do stolika, najwyraźniej szukając
kogoś znajomego. W pewnej chwili ślepia mu rozbłysły i ruszył w moją stronę.
- Figrin, to ty? - Najwyraźniej przedstawiciele mojej rasy mieszali mu się dokład-
Kevin J. Anderson
Opowieści z kantyny Mos Eisley
10
- Cześśść, Doikh. Powodzenia.
Skinąłem głową i zacząłem lawirować w stronę Figrina, wpatrzonego jak w obra-
zek w krupiera tasującego karty.
- Kończ! - szepnąłem, ciągnąc go za kołnierz, by wyrwać z tego urzeczenia. - Złe
wieści!
Poskutkowało - przeprosił pozostałych i wstał. Stwierdziłem, że jak się cały czas
patrzy za siebie, to droga strasznie się wydłuża, ale Jabba miał zwyczaj płacić ekstra za
martyrologię.
- Co jest? - spytał Figrin, gdy znaleźliśmy pusty stolik w pobliżu baru.
No to mu powiedziałem.
- Mamy instrumenty i ubrania - podsumował. - Ale ja przegrałem, zgodnie z pla-
nem...
A pieniądze były nam potrzebne bardziej niż zazwyczaj - choćby po to, by kupić
żywność potrzebną na przeczekanie pierwszego entuzjazmu łowców skuszonych ła-
twym celem. Przypomniałem mu o tym, ale energicznie zaprotestował:
- Nie będziemy się kryć, tylko odlecimy z tej planety!
- A twój zapasik w pałacu?
- Nie jest wart życia. Jutro zaraz po ślubie wyruszamy. Potrzebujemy większej wi-
downi, czas wrócić na ścieżkę sławy.
- I lepszego bufetu - dodałem z błyskiem w oczach. - Sławy nie da się zjeść.
- Ktoś dziś w nocy musi czuwać - zakończył Figrin. - Słyszałem, że zgłosiłeś się
na ochotnika?
- No to... wezmę pierwszy dyżur.
nie.
- Nie całkiem - odparłem zgodnie z prawdą.
- A, Doikh. Przepraszszszam - syknął. - Informacja na sssprzedaż. Gdzie Figrin?
Biorąc pod uwagę, czym akurat zajmował się Figrin, nie był to najlepszy czas, by
mu przeszkadzać. Hazard podobno wciąga.
- Nie mam czasssu - dodał Kodu. - Jak go nie ma, to ty kup.
- Niech będzie. Dam dziesięć. - Figrin zwracał koszty, jeśli informacja była warta
wysłuchania.
Thwim zmarszczył wydatny nos - obok przemknął Jawa, więc ten odruch wydał
się całkiem naturalny.
- Sssto - Kodu nawet się nie zawahał. No to zaczęliśmy się targować.
Po minucie stanęło na trzydziestu pięciu, więc przelałem mu kwotę z karty na kar-
tę i spojrzałem wyczekująco.
- Jabbajessst zły.
- Na kogóż to tym razem? - spytałem niewinnie. -I dlaczego?
- Na wasss. Złamaliśśście kontrakt.
Moje żołądki zawiązały się na ciasny węzeł: kto by pomyślał, że ten przerośnięty
bęcwał zauważy naszą nieobecność? Meloman ze śluzu!
- Co zrobił? - spytałem, siląc się na spokój.
- Rzucił dwóch ssstrażników rancorowi. - Kody wzruszył kościstymi ramionami. -
I obiecał nagrodę...
No, to żegnajcie nadzieje na spokojną starość. Na jakąkolwiek starość, prawdę
mówiąc - wieku mojej mamuśki, żyjącej w różowych bagnach Clak'dor VII, na pewno
nie dożyję.
- Dzięki, Kodu - postarałem się, by brzmiało to szczerze.
Rano wstaliśmy niewyspani i zmęczeni. Po śniadaniu rozstawiliśmy się na estra-
dzie kawiarni, a w jakiś kwadrans później zaczęli pojawiać się goście. Schodzili się,
pełzali i przyczłapywali, ale nie wchodząc do środka - najwidoczniej powitanie młodej
pary miało się odbyć w korytarzu. Thwim, tak jak mi wczoraj powiedział, obstawiał
wolny (to jest nie przytykający do ścian) koniec baru, a służba panny młodej zastawiała
story i ozdabiała jak mogła salę. Tak na wszelki wypadek rozejrzałem się po kawiarni -
odkryłem dwie windy, wejście do kuchni i okrągły właz będący zapewne niegdyś wyj-
ściem awaryjnym. Ciekawe, czy Whiphi-dy się całują - przy ich wystających kłach mu-
siałoby się to odbywać z niezłym trzaskiem... Albo czy szczytując wznoszą okrzyk wo-
jenny... Te rozmyślania przerwały mi dobiegające zza drzwi windy wiwaty.
- Chyba się wreszcie pobrali - mruknął Figrin.
I faktycznie, do środka zaczął się wlewać tłum gości. Zagraliśmy wstępny kawa-
łek, a zanim skończyliśmy, byłem mokry - nie od gorąca zresztą: wśród zbieraniny ras i
gatunków, z których przynajmniej połowy nie byłem w stanie zidentyfikować, bez tru-
du rozpoznałem pół tuzina podwładnych Jabby. Coś mi jednak przestało pasować: na-
wet jeśli zaplanował dla nas wycieczkę do Wielkiej Dziury Carkoona, to przysłał w tym
celu zdecydowanie zbyt liczną ekipę.Nagły błysk światła zwrócił moją uwagę. Przy
wyjściu awaryjnym stał E522 z lśniącym, nowym uzbrojeniem i równie nowym i lśnią-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]