[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Guy N. Smith
Cmentarne hieny
Prolog
Od d
þuŇszego czasu Sabat nie mgþ pozbyę siħ wraŇenia, Ňe coĻ zþego unosi siħ w powietrzu. JakiĻ zimny, stħchþy zapach
tþumiþ intensywny aromat sosnowych igieþ i nawet kojĢca atmosfera pŅnej wiosny wydawaþa siħ nienaturalna. I ta przejmujĢca
cisza. ĺwist grskiego wiatru i Ļpiew ptakw rozpþynĢþ siħ gdzieĻ w nieruchomym powietrzu. Nie sþychaę byþo szelestu liĻci,
zdawaę by siħ mogþo, Ňe Ļwiat wstrzymaþ oddech i czekaþ.
Wysoki mħŇczyzna w ciemnym, wymiħtym i zakurzonym po dþugiej podrŇy garniturze zatrzymaþ siħ na stromej leĻnej ĻcieŇce.
Zmħczenie wziħþo grħ nad niepokojem - przystanĢþ, aby otrzeę pot z czoþa. Suchym jħzykiem oblizaþ spieczone wargi; z orlej
twarzy patrzyþy przymruŇone, gþħboko osadzone oczy. Wraz z zapadajĢcym zmrokiem las wypeþniþy gþħbokie cienie, lecz nadal
nic siħ nie poruszaþo. W pþmroku, na bladym policzku mħŇczyzny wyraŅnie widaę byþo biaþĢ szramħ - bliznħ, ktra juŇ od
dziesiħciu lat szpeciþa jego twarz.
PatrzĢc na smukþĢ, zgrabnĢ sylwetkħ leĻnego wħdrowca trudno byþo okreĻlię jego wiek. Mgþ mieę lat trzydzieĻci piħę albo
piħędziesiĢt. Poruszaþ siħ zwinnie, w jego oczach moŇna byþo odczytaę duŇe doĻwiadczenie; byę moŇe rwnieŇ strach.
Przemierzyþ juŇ trzy kontynenty, w niejednym kraju i niejednym mieĻcie otarþ siħ o Ļmierę, dopki pogoı za wciĢŇ umykajĢcĢ
ofiarĢ nie zaprowadziþa
go do tego lasu. Quentin, jego najstarszy brat, nie zdoþa stĢd uciec.
Mark Sabat przemierzyþ tħ drogħ juŇ rano. Jego ciaþo astralne, przybrawszy postaę sokoþa, krĢŇyþo w powietrzu, patrzĢc z gry
i zapisujĢc w pamiħci kaŇdy szczegþ. We wsi leŇĢcej daleko w dole, Mark wynajĢþ skĢpo umeblowany pokj. Pospiesznie
wyrysowaþ kredĢ na podþodze piħcioramiennĢ gwiazdħ i uþoŇywszy siħ w jej centrum, zasnĢþ. Tam teŇ pozostaþo jego ciaþo
fizyczne, podczas gdy sokþ - ciaþo astralne, szybowaþ ponad lasem. Nie zwracaþ uwagi na widoczne w dole leĻne gryzonie,
choę byþyby dla niego þatwĢ zdobyczĢ. Nie po to tu przybyþ. LecĢc mila za milĢ, wyraŅnie czegoĻ szukaþ, aŇ prĢd grskiego
powietrza unisþ go wysoko nad wyrĢbanĢ w lesie polanĢ. Staþa tam zniszczona drewniana chata. Sprawiaþa wraŇenie
opuszczonej, lecz Mark wiedziaþ, Ňe to wþaĻciwe miejsce. WþaĻnie tutaj znalazþa swe ostatnie schronienie najbardziej opħtana
zþem istota ludzka: spþodzony w piekle namiestnik Szatana, ucieleĻniony Antychryst toczĢcy mĻciwĢ wojnħ przeciw
czþowiekowi.
ZataczajĢc krħgi sokþ zbliŇyþ siħ ku polanie, po czym usiadþ na gaþħzi jodþy w pobliŇu chaty. Z wnħtrza domu nie dochodziþ
Ňaden dŅwiħk, nie byþo widaę Ňadnego ruchu. SpoglĢdajĢc na oĻwietlonĢ sþoıcem polanħ. Sabat zastanawiaþ siħ, czy nie
zmienię siħ w szerszenia, by w tej postaci usiĢĻę na popħkanej, brudnej szybie wypaczonego okna i zajrzeę do Ļrodka. Ale nie
byþo poĻpiechu. Doprawdy, po latach wytrwaþego poĻcigu parħ minut, czy nawet godzin czekania byþo bez znaczenia.
GdzieĻ w oddali rozlegþo siħ gruchanie goþħbi. Maþa pszczoþa, zabþĢkana tu chyba przypadkiem, przysiadþa na moment na
drzwiach, lecz zaraz poderwaþa siħ i poleciaþa
dalej, jakby nie mogþa pozostaę ani chwili w tym miejscu. Zdawaþo siħ, Ňe leĻna zwierzyna i ptactwo unikajĢ opustoszaþej
polany.
Sþoıce staþo wysoko na niebie, lecz jego promienie nie dawaþy ciepþa. Sokþ nastroszyþ brĢzowe pira. Siedziaþ wprawdzie
wysoko, lecz wiedziaþ, Ňe dziwny, ogarniajĢcy go chþd nie jest naturalny. Nagle maþe, bystre oczy ptaka wypatrzyþy na skraju
lasu trzy prostokĢty ĻwieŇo przekopanej ziemi.
Groby! Z pewnoĻciĢ tutaj pochowano zwþoki trojga wieĻniakw, mþodego maþŇeıstwa i ich crki. Sabat sþyszaþ. Ňe wybrali siħ w
gry tuŇ przed ostatniĢ zimĢ i nigdy nie powrcili. NadejĻcie Ļniegw, ktre poczĢtkowo udaremniþy poszukiwania, z czasem
staþo siħ dla mieszkaıcw wioski wygodnym usprawiedliwieniem, by pozostaę w domach i zapomnieę o zaginionych. Ostatnio
nikt nie zapuszczaþ siħ w grzyste rejony, þatwo byþo zgubię tu drogħ. Mark Sabat nie wĢtpiþ w prawdziwoĻę tych opowieĻci.
Nagþy ruch na polanie przestraszyþ sokoþa, tak, Ňe z trudem pohamowaþ naturalny instynkt ucieczki. Znieruchomiaþ na gaþħzi jak
wypchany ptak. Wypaczone drzwi chatki uchyliþy siħ z gþoĻnym skrzypem i ukazaþa siħ w nich ludzka postaę.
Trudno byþo uwierzyę, Ňe czþowiek tak stary moŇe jeszcze Ňyę. Wytarte ubranie ledwie skrywaþo jego zniszczone ciaþo. ýysa
gþowa, skra barwy starego pergaminu, oczy zapadniħte gþħboko w oczodoþach jak dwie czarne dziury i grube, miħsiste
nozdrza poruszajĢce siħ przy kaŇdym ciħŇkim oddechu. Z bezzħbnych warg wydobywaþo siħ chrapliwe rzħŇenie, gdyŇ kaŇdy
ruch byþ nieprawdopodobnym wysiþkiem dla tego matuzalemowego buntownika.
Nawet w postaci sokoþa Mark Sabat poczuþ dziwny Ňal. To wszak jego wþasny brat, zrodzony z tej samej matki; byþ w tej chwili
ruinĢ czþowieka. Zaraz jednak smutek ustĢpiþ miejsca nienawiĻci. Quentin Sabat byþ zaledwie dziesiħę lat starszy od Marka.
CzyŇby zatem jego przedwczesne starzenie byþo jedynie podstħpem, by tym szybciej odrodzię siħ i dalej szerzyę zþo, wciĢŇ
walczyę z tak dþugo ĻcigajĢcym go Markiem?
Stary czþowiek z wysiþkiem unisþ siekierħ i niezdarnie wbiþ jĢ w leŇĢcy u jego stp kloc drewna. Na jego chudym, Ňylastym
udzie ukazaþa siħ struŇka moczu. Pieı rozpadþ siħ na dwie czħĻci. MħŇczyzna splunĢþ i oparþ siħ na trzonku siekiery, klnĢc w
przedziwnym, niemiecko-francu-skim dialekcie.
Sokþ nie czekaþ juŇ dþuŇej. Poszybowaþ szybko ponad wierzchoþkami drzew wprost do swego fizycznego ciaþa drzemiĢcego w
pentagramie. Naga postaę, poþĢczywszy siħ z astralnĢ istotĢ, obudziþa siħ, przeciĢgnħþa, ziewnħþa leniwie odnajdujĢc w umyĻle
ĻwiadomoĻę, Ňe poszukiwania zostaþy zakoıczone.
Teraz Mark Sabat ponownie przemierzaþ poranny szlak sokoþa, tym razem we wþasnej postaci, gdyŇ jego ciaþo astralne nie
posiadaþo mocy zdolnej przeciwstawię siħ sþudze Szatana. Nie spieszyþ siħ. Bliskie zakoıczenie wieloletniego poĻcigu
wprawiaþo go niemal w euforiħ, lecz jednoczeĻnie odczuwaþ lħk. Czy okaŇe siħ doĻę silny? Quentin bħdzie wiedziaþ o jego
przybyciu, lecz tym razem nie zdoþa juŇ umknĢę. Mark cieszyþ siħ na myĻl o czekajĢcym go pojedynku: oczywistym,
bezpoĻrednim konflikcie dobra ze zþem. Oto wrogie sobie siþy stanĢ do walki o ideaþy wyŇsze niŇ ich wzajemna nienawiĻę.
Konflikt trwajĢcy od momentu narodzin rozumnego bytu.
Umysþ Marka Sabata drħczyþy przelotne wspomnienia. Jak tonĢcy, oglĢdaþ w migawkowym skrcie caþe swoje dotychczasowe
Ňycie. Najpierw wyniesione z domu staranne wychowanie. PŅniej odziedziczony po rodzicach spadek, ktry zapewniaþ mu
przyszþoĻę. Chþopiħcy bunt przeciw temu narzuconemu porzĢdkowi Ňycia. Pierwsze - przyjemne, choę w chwili sþaboĻci -
doĻwiadczenie homoseksualne. I zaraz potem kapþaıstwo, przez ktre chciaþ siħ oczyĻcię z tego grzechu. Kolejny zwrot w
Ňyciu, gdy poprzez egzorcyzmy, odkryþ swĢ wþasnĢ moc. Hipokryzja przywdcw KoĻcioþa, ktra sprawiþa, Ňe utraciþ wiarħ.
Nastħpny etap - sþuŇba wojskowa w SAS... i prosta satysfakcja zabijania wroga. Usankcjonowane, wielokrotne morderstwa
stworzyþy nowego, okrutnego Sabata. Mark wciĢŇ dysponowaþ niewyjaĻnionĢ siþĢ. Moc ta nieraz ocaliþa mu Ňycie, lecz staþa siħ
teŇ przyczynĢ haniebnych podejrzeı i nagþego zwolnienia z SAS. Rozgoryczony, poĻwiħciþ siħ caþkowicie idei zgþadzenia
Quentina, uwaŇaþ bowiem, Ňe nikt inny tak, jak jego brat nie zasþuŇyþ na eliminacjħ z ludzkiego gatunku.
Polana byþa juŇ w cieniu. Mark dostrzegaþ zaledwie zarysy chatki i otaczajĢcych jĢ sosen. Z kaŇdĢ chwilĢ stawaþo siħ coraz
chþodniej. Sprawdziþ, czy ma przy sobie wszystkie zapewniajĢce bezpieczeıstwo talizmany: koþa, czosnek, srebrny krucyfiks i
ksiĢŇeczka do naboŇeıstwa - byþy niemal bluŅnierstwem w rħkach czþowieka znajdujĢcego przyjemnoĻę w zabijaniu. I rewolwer
kalibru 38, z ktrym siħ nigdy nie rozstawaþ. Byþ on wprawdzie bezuŇyteczny w sytuacjach takich jak ta, lecz przydawaþ siħ w
miejscach peþnych doczesnych zagroŇeı. Od czasw sþuŇ-
by w SAS, broı ta - narzħdzie szybkiego zadawania Ļmierci - staþa siħ czħĻciĢ jego osobowoĻci.
Nagle, po przeciwlegþej stronie polany zobaczyþ Ouen-tina. W miarħ jak oczy Marka przyzwyczajaþy siħ do ciemnoĻci, dostrzegþ
wyraŅniej ludzki ksztaþt skulony obok grobw. Postaę utkwiþa w nim rozpalony nienawiĻciĢ wzrok, jak pozbawione moŇliwoĻci
ucieczki poranione zwierzħ, czekajĢce okazji, by ostatkiem siþ rzucię siħ na myĻliwego.
- A zatem przyszedþeĻ - nie byþ to gþos czþowieka starego ani szaleıca, brzmiaþ þagodnie i spokojnie, choę pobrzmiewaþy w nim
nuty szyderczej zuchwaþoĻci. - JesteĻ uparty, Mark. To zbyteczne szaleıstwo. KaŇdy z nas mgþby pjĻę swojĢ wþasnĢ drogĢ.
- Nie - przybysz zrobiþ krok naprzd, ĻciskajĢc u-kryty w kieszeni niewielki krucyfiks i zastanawiajĢc siħ, czy da mu on
wystarczajĢcĢ moc. - Na tym Ļwiecie jest miejsce tylko dla jednego z nas, Quentin...
Urwaþ wpþ zdania i z niedowierzaniem patrzyþ przed siebie. Groby byþy rozgrzebane, a ich zawartoĻę wyjħta z otwartych
trumien. O, BoŇe ĺwiħty! Culte des mortes, jak nazywano to po kreolsku, na Haiti - kult umarþych... nekromancja. CofnĢþ siħ w
nagþym odruchu przeraŇenia. Kolejny przebþysk torturujĢcych go wspomnieı, pobyt w Port au Prince, gdzie po raz pierwszy
zetknĢþ siħ z tymi tajemnymi obrzħdami. Ich uczestnicy wyciĢgali ciaþa z grobw i odprawiali w nocy wymyĻlne ceremonie, w
czasie ktrych umarli jakby wracali na krtki czas do Ňycia. Mark Sabat widziaþ na wþasne oczy poruszajĢce siħ trupy, nie wĢtpiþ
wiħc w prawdziwoĻę tych szataıskich praktyk. I Quentin teŇ tam byþ. Od mistrzw czarnej magii uczyþ siħ sekretu oŇywiania
zmarþych.
10
Mark widziaþ juŇ dobrze, jego oczy przywykþy do ciemnoĻci. Ciaþa wieĻniakw. MħŇczyzna i kobieta w Ļrednim wieku. Z
prostych ubraı, w ktrych byli pochowani zostaþy juŇ tylko strzħpy, ledwo okrywajĢce wynħdzniaþĢ nagoĻę przegniþych ciaþ i
przeĻwitujĢcĢ spod skry biel koĻci. Choę byþy to niemal szkielety, ich twarze zachowaþy swj wyraz. Maski przeraŇenia,
zapatrzone w tego, kto zakþciþ ich wieczny spokj, rħce splecione w trwoŇliwym uĻcisku. Najstraszniejszy byþ widok dziecka.
Pozbawione wþosw ciaþo maþej dziewczynki uchroniþo siħ jakoĻ przed wilgociĢ zimnej gleby i robakami, pozostaþo prawie
nietkniħte. RzeczywiĻcie, ona mogþa byę wciĢŇ Ňywa... Ruch! Ciaþo dziewczynki koþyszĢc siħ przywarþo do kobiety, jakby
szukajĢc w niej rodzicielskiej obrony. O, BoŇe, pomyĻlaþ Sabat, ona wciĢŇ ma oczy. Rozszerzone ze strachu Ņrenice patrzyþy
na niego, bþagajĢc o ratunek.
- DoþĢczysz do nich - Quentin z þatwoĻciĢ trzymaþ teraz siekierħ. - Bħdziesz wkrtce jednym z Ňywych trupw, Mark. A moŇe
mj Mistrz wymyĻli inne zadanie dla twego porĢbanego ciaþa, podczas gdy twoja dusza...
- Stop! - Mark Sabat wszedþ na polankħ, trzymajĢc krucyfiks w wyciĢgniħtych rħkach. - To koniec twoich nikczemnych praktyk,
Quentin. Tym ludziom naleŇy siħ wieczny spoczynek... i tobie teŇ.
Lecz Quentin staþ nieporuszony. Sabat sĢdziþ, Ňe moc krzyŇa i ostry zapach magicznych ziþ powalĢ jego przeciwnika na
ziemiħ. Zamiast tego Quentin wybuchnĢþ szyderczym Ļmiechem i Sabat stwierdziþ nagle, Ňe wiara opuĻciþa go w godzinħ
najwiħkszej potrzeby, Ňe pozostaþ zupeþnie sam wobec wcielenia diabþa. Quentin takŇe w peþni zdawaþ sobie z tego sprawħ. Nie
byþ juŇ bezbronny. Mimo odpychajĢcego starczego wyglĢdu poruszaþ siħ z za-
11
skakujĢcĢ szybkoĻciĢ i siþĢ. Ostrze siekiery ze Ļwistem przeciħþo powietrze, a z bezzħbnych ust Ouentina wydarþ siħ krzyk
bardziej zwierzħcy niŇ ludzki. Echo powtarzaþo go coraz dalej i dalej.
Szok i przeraŇenie poraziþy Sabata, czyniĢc zeı þatwy cel. W ostatniej chwili przezwyciħŇyþ sþaboĻę i uskoczyþ w bok. Usþyszaþ,
jak ostrze siekiery uderza o kamienie, krzeszĢc snop iskier. Mark obrciþ siħ i z caþej siþy cisnĢþ w Ouentina krzyŇem, lecz ten
tylko urĢgliwie siħ zaĻmiaþ.
- Bez ciebie, Mark, krzyŇ traci swojĢ moc, nie jest nawet symbolem. To po prostu kawaþek metalu.
Sabat czuþ paniczny lħk, jak chrzeĻcijanin na rzymskiej arenie, ktry wiedziaþ, Ňe jego zwinne ruchy mogĢ co najwyŇej odwlec
nieuchronny koniec. Strach dþawiþ mu oddech i odbieraþ resztki siþ sþabnĢcym miħĻniom. Kolejny jego talizman - czosnek -
okazaþ siħ nieskuteczny, odbijaþ siħ od piersi Ouentina i spadaþ na ziemiħ, nie czyniĢc mu Ňadnej krzywdy. Mark cofaþ siħ, a
jego brat szedþ ciĢgle za nim, gotw w kaŇdej chwili zadaę Ļmiertelny cios. ZdumiewajĢce, jak zwinnie poruszaþo siħ jego stare,
zniszczone ciaþo. Mzg starca pracowaþ jasno i sprawnie, tworzĢc podstħpne koncepcje pokonania wroga.
Nagle Sabat straciþ oddech i upadþ. Poczuþ zawrt gþowy, jakby spadaþ w jakĢĻ czarnĢ otchþaı. Nagþe szarpniħcie przywrciþo
mu przytomnoĻę. LeŇaþ na plecach w rozkopanym grobie, patrzĢc w grħ na migoczĢce iskry, w ktrych rozpoznawaþ gwiazdy.
Trwaþo kilka sekund, zanim zrozumiaþ, co siħ wþaĻciwie wydarzyþo. Ponownie poczuþ wilgotny zapach ziemi, sypiĢcej siħ na
niego z brzegw grobu, ostre kamienie wbijajĢce siħ w plecy.
Znajoma sylwetka przesþoniþa mu gwiazdy. Ouentin, stary czy mþody, byþ to ten sam czþowiek, ktrego Ļcigaþ przez
12
trzy kontynenty, od Haiti do Bawarii. Teraz staþ z siekierĢ wzniesionĢ do ciosu, smakujĢc chwilħ ostatecznego triumfu. Choę
Mark byþ juŇ przygotowany na Ļmierę, jego palce odnalazþy ukryty w kieszeni kurtki rewolwer i zacisnħþy siħ na zimnym metalu.
Poruszaþ siħ instynktownie, jak skazaniec, plujĢcy w twarz oprawcy w akcie beznadziejnej obrony. Przez kieszeı wycelowaþ w
grħ i strzeliþ gwaþtownĢ, szybkĢ seriĢ. Poczuþ zapach spalonego materiaþu i prochu. Sþyszaþ, jak pociski miħkko uderzajĢ w
ludzkie ciaþo.
Quentin opuszczaþ wþaĻnie siekierħ, gdy trafiþy go pierwsze kule. Uderzenie odrzuciþo go w tyþ. Pociski rozo-raþy mu ciaþo od
pachwiny aŇ do gardþa, jak gdyby jakaĻ straszliwa bestia rozerwaþa je potħŇnymi kþami. Z przeciħtej tħtnicy trysnĢþ strumieı
krwi. Z gardþa Quentina wydobyþ siħ ryk wĻciekþoĻci, a krħgosþup wygiĢþ siħ nienaturalnie, jakby zaraz miaþ pħknĢę. Straszliwy
czþowiek trwaþ jeszcze na granicy Ňycia i Ļmierci, lecz czuþ nadchodzĢcy koniec. Broniþ siħ instynktownie - przecieŇ znaþ ten
Ļwiat, nie chciaþ teraz umieraę. To, co dawniej byþo najgorħtszym pragnieniem, staþo siħ teraz katastrofĢ. KrwawiĢce ciaþo
balansowaþo na krawħdzi wykopanego grobu.
Mark wciĢŇ trzymaþ palec na spuĻcie. Usþyszaþ brzħk siekiery opadajĢcej na kamienie. Zobaczyþ jak Quentin zbliŇyþ siħ do
niego, straciþ rwnowagħ i z szeroko otwartymi ramionami runĢþ w dþ. Mark Sabat poczuþ ruch powietrza, przykryþ gþowħ
rħkami i skuliþ siħ. Jego brat upadþ naı, chlustajĢc ciepþĢ krwiĢ. WĻrd szamotaniny Markowi udaþo siħ zepchnĢę ciaþo tak, Ňe
leŇeli teraz obok siebie. Mark otworzyþ oczy. Nawet ciemnoĻę nie potrafiþa ukryę odraŇajĢcego widoku. Quentin obrzucaþ go
przekleıstwami. Jego groteskowo wykrzywiona twarz byþa o centymetry od gþowy Sabata. UmierajĢcy usiþowaþ
13
schwycię przeciwnika sþabymi palcami, drapaþ go. Choę Quentin z pewnoĻciĢ nie byþ juŇ w stanie mwię, Mark odgadþ jego
ostatnie sþowa:
- JesteĻ gþupcem. Umieram, ale znowu bħdħ Ňyę. To ty zgnijesz w tym grobie, Mark.
Sabatowi udaþo siħ wreszcie wyswobodzię ze Ļmiertelnego uĻcisku, zwymiotowaþ, prbujĢc nie wdychaę stħch-þego odoru
rozkþadu i Ļmierci. UĻwiadomiþ sobie, Ňe wciĢŇ trzyma rewolwer, i tym razem z rozwagĢ przytknĢþ lufħ do czoþa swojego brata.
Z przykrym uczuciem jeŅdŅca, ktry musi zabię ulubionego wierzchowca, pociĢgnĢþ za spust. Odgþos strzaþu byþ ogþuszajĢcy.
Bþysk ognia zapþonĢþ przez uþamek sekundy oĻlepiajĢcym blaskiem. W tej straszliwej chwili Mark zobaczyþ czaszkħ pħkajĢcĢ,
niczym rozbite jajo. Widziaþ, jak wytryska z niej szara maŅ i Ļcieka po ubraniu maþymi strumykami i wiedziaþ, Ňe ten obraz
zostanie w jego pamiħci na zawsze.
Usta Quentina wypowiedziaþy ostatnie przekleıstwo, nim wypeþniþy siħ falĢ szkarþatnej krwi. Sabat raz jeszcze pociĢgnĢþ za
spust, ale bħben byþ juŇ pusty. Powstaþ, czujĢc, jak jego stopy depczĢ ciaþo brata. Oparþ dþonie na brzegach grobu i podciĢgnĢþ
siħ wĻrd osypujĢcej siħ ziemi i kamieni.
LeŇaþ jakiĻ czas, gþħboko wdychajĢc mroŅne powietrze i starajĢc siħ nie patrzeę na trzy podobne do maıonetek ciaþa, ktre
zdawaþy siħ wpatrywaę w niego. Twarze ich wyraŇaþy teraz nieme ŇĢdanie, aby przywrcono ich ziemi.
I Sabat wiedziaþ, Ňe bħdzie musiaþ ich powtrnie pogrzebaę.
Gdy skoıczyþ, wschodnia czħĻę nieba byþa juŇ blado-szara. KaŇdy miħsieı i nerw szczupþego ciaþa drŇaþ ze
14
zmħczenia i odrazy, gdy Sabat odrzuciwszy w koıcu znaleziony za chatkĢ zþamany szpadel przyglĢdaþ siħ trzem ĻwieŇym
kopcom ziemi. MħŇczyzna i kobieta zajmowali teraz pojedynczy grb, dziecko - mniejszy, a w najgþħbszym leŇaþ Quentin.
Prawie dwumetrowa warstwa ziemi i kamieni przykrywaþa najgorszego z ludzi. Sabat rozglĢdaþ siħ jeszcze niespokojnie. Mimo
wysiþku wydawaþo mu siħ, Ňe jest zimniej, niŇ kiedykolwiek. Prawie tak, jak gdyby noc powrciþa, aby osþonię swoim pþaszczem
to ponure miejsce i ukryę haıbħ szlacheckiej rodziny.
Odwrciþ siħ, zamierzajĢc odejĻę w poĻpiechu, zatrzymaþ siħ jednak, skurczony ze strachu, nie oĻmielajĢc siħ spojrzeę za
siebie. WĻrd szumu porannego wiatru dotarþy do niego znajome sþowa: "Umieram, ale znowu bħdħ Ňyę. To ty zgnijesz w tym
grobie, Mark".
Wargi Sabata poruszyþy siħ, wydajĢc chrapliwe skrzeczenie.
- Nie, ty nie Ňyjesz, zabiþem ciħ.
Odpowiedziaþ mu Ļmiech i przeraŅliwy þoskot, ktry mgþ byę spowodowany wiejĢcym z przeþħczy wiatrem.
Sabat zaczĢþ biec, gnany strachem. PotknĢþ siħ, upadþ, drĢc ubranie i raniĢc rħce do krwi. Podnisþszy siħ, biegþ dalej w stronħ
wsi. ĺmiech za jego plecami stawaþ siħ coraz sþabiej sþyszalny.
Hali hotelowy byþ pusty. Skrajnie wyczerpany wdrapaþ siħ na schody i dotarþ jakoĻ do swojego pokoju. Z ulgĢ zatrzasnĢþ za
sobĢ drzwi i oparþ siħ o nie. Widziaþ zrolowany dywan, narysowany na podþodze pentagram. Wszystko wyglĢdaþo tak, jak gdy
wychodziþ... Och, dobry BoŇe! Nie!
Srebrny kielich leŇaþ na podþodze przewrcony i wgnieciony jakby przez jakiĻ ciħŇki przedmiot. Na jego
15
lĻniĢcĢ powierzchniħ padaþ promieı porannego sþoıca, wyraŅnie oĻwietlajĢc miejsce wgniecenia. Miaþo ono ksztaþt kopyta.
Sabat przeraŇonym wzrokiem przebiegþ wilgotnĢ ĻcieŇkħ, pozostawionĢ przez wylanĢ z kielicha ciecz. StruŇka przerywaþa
narysowane na podþodze ciĢgþe linie, tworzĢce kompletnĢ gwiazdħ. Ostateczny bastion zostaþ naruszony?
- Bħdħ Ňyþ znowu.
Odwrciþ siħ rozpoznajĢc gþos Ouentina. Przez krtkĢ chwilħ spodziewaþ siħ zobaczyę brata w kĢcie pokoju, moŇe jako
wiekowego drwala, moŇe w jakiejĻ innej postaci. Lecz nie byþo tam nikogo. Tylko gþos.
Sabat nagle zrozumiaþ w peþni groŅbħ, kryjĢcĢ siħ w tym stwierdzeniu. Znw usþyszaþ obþĢkany Ļmiech i zlokalizowaþ jego
Ņrdþo. Byþo w nim samym! Rzuciþ siħ do pħkniħtego, zakurzonego lustra, aby siħ w nim przejrzeę. Nie zauwaŇyþ Ňadnej
zewnħtrznej zmiany, prcz wyrazu zmħczenia na twarzy, brudu na ubraniu i rozczochranych wþosw.
- Ty diable - syknĢþ. - Ty przeklħty potworze. Zabiþem ciħ dla dobra ludzkoĻci. Ale teraz twoja dusza posiadþa mnie. Nie do
koıca jednak. Sþyszysz mnie, Ouen-tin? Nie do koıca. WciĢŇ jeszcze mam swojĢ wþasnĢ duszħ, mam teraz dwie, jak Petraux,
ten francuski czarownik.
- A co siħ staþo z Petraux? - szydercze pytanie padþo z jego wþasnego wnħtrza.
- Zmarþ... i odrodziþ siħ ponownie - odparþ Sabat, jakby opowiadaþ legendħ o tym, jak Petraux toczyþ walkħ w samym sobie i w
koıcu odebraþ sobie Ňycie tak, Ňe gdy narodziþ siħ powtrnie Ňyþo juŇ tylko zþo, ktre nad nim zatriumfowaþo. - Ale to nie
przydarzy siħ mnie, Ouentin.
16
Ty i ja nienawidziliĻmy siħ i walczyliĻmy dþugo, a ja wciĢŇ Ňyjħ. Wiem, Ňe muszħ braę ciħ ze sobĢ wszħdzie, gdziekolwiek idħ,
lecz nie bħdzie to dla ciebie þatwe. Bħdħ walczyþ caþy czas. I byę moŇe, pewnego dnia zniszczħ ciħ caþkowicie.
Tym razem nie byþo szyderczej odpowiedzi, tylko cisza, przerywana dobiegajĢcym z doþu brzħkiem naczyı. Kuchnia hotelowa
przygotowywaþa siħ do nowego dnia.
Ramiona opadþy, oczy juŇ zaczynaþy zamykaę siħ ze zmħczenia. Mark Sabat powlkþ siħ w kierunku þŇka, stojĢcego w
centrum pentagramu. SzurajĢc nogami kopnĢþ kielich, ktry potoczyþ siħ po podþodze i z metalicznym brzħkiem uderzyþ o deski
posþania. W ubraniu rzuciþ siħ na þŇko, czujĢc nadchodzĢcĢ falħ snu.
I Ļniþ, miaþ sen, w ktrym jego ciaþo astralne wħdrowaþo z Quentinem u boku. Nie z tym Quentinem, z ktrym walczyþ na
polanie, przewrotnym starcem, lecz z mþodym, przystojnym mħŇczyznĢ o jego wþasnych rysach. Szli przez pustyniħ, na ktrej
nie rosþo nic, prcz kaktusw. Nawet one byþy wyschniħte w potwornym upale. GdzieĻ przed sobĢ ujrzeli Ņrdþo wody, ktre
jednak zniknħþo, gdy siħ zbliŇyli. Quentin nie wydawaþ siħ zaniepokojony, posuwaþ siħ, jakby nie odczuwajĢc Ňadnych
niewygd. U jego boku Mark walczyþ o Ňycie, usiþujĢc ukryę, Ňe niemal umiera.
I w najgorħtszej porze dnia (czy temperatura w ogle kiedykolwiek spadaþa, czy istniaþo coĻ takiego, jak zmrok?) dotarli na
pobojowisko. Niezliczone pokrwawione ciaþa, leŇĢce na piasku, ogromne czarne sħpy, poŇerajĢce ludzkĢ padlinħ, najwyraŅniej
nie zaniepokojone przybyciem Ňywych ludzi.
Mark Sabat patrzyþ, czujĢc, jak lħk opanowuje jego
17
umysþ, niczym zþoĻliwy nowotwr. ĺmierę pogodziþa tu dwie rasy. ņoþnierze o jasnej cerze i wþosach leŇeli odwrceni ku ziemi
pomiħdzy lepiej zbudowanymi ciemnoskrymi. Twarze tych ostatnich byþy gniewne nawet po Ļmierci. ņadnych zwyciħzcw,
Ňadnych pokonanych, po prostu Ļmiertelny pat w odwiecznej walce Dobra przeciw Zþu, ĺwiatþa przeciw CiemnoĻci.
Tylko dwch Ňywych pozostaþo w tym pustynnym piekle - on i Quentin. Ostatni wojownicy. Armie byþy zniszczone i teraz wynik
zaleŇaþ od ich koıcowego pojedynku.
Sabat obudziþ siħ, wilgotne ubranie przykleiþo mu siħ do skry, twarz miaþ mokrĢ od potu. Pokj byþ oĻwietlony sþabnĢcym
Ļwiatþem sþoıca. Byþo wiħc pŅne popoþudnie. Przez kilka minut dygotaþ z zimna. MyĻlami powrciþ do tej straszliwej pustyni
Ļmierci. UĻmiechnĢþ siħ sþabo do siebie. To byþa pierwsza prba. Byþ doĻę silny, aby wrcię z tego snu do swego fizycznego
ciaþa, nawet, jeĻli jego brat wrciþ wraz z nim. ņaden z nich nie pokonaþ drugiego w koıcowej walce, wiħc obaj muszĢ dzielię to
samo ciaþo.
Ale prawdziwa bitwa dopiero siħ zaczynaþa.
Rozdziaþ I
Od dawna juŇ nikt nie dzierŇawiþ starego cmentarza. Jeszcze ęwierę wieku temu byþ on chlubĢ maþej wioski. Na biaþych,
marmurowych nagrobkach ustawionych w rwne rzħdy, o kaŇdej porze roku zobaczyę moŇna byþo ĻwieŇe kwiaty. Miħdzy
grobami rosþa zielona murawa. Teraz przyroda zniweczyþa dawne starania ludzi. Gþg, przedtem starannie przycinany, opltþ
nagrobki kolczastymi gaþħziami. Na trawiastych ĻcieŇkach rozpanoszyþ siħ mech, bujnie rozrosþy siħ kħpki mleczw. Deszcze i
Ļniegi zniszczyþy kamienie nagrobkowe, zacierajĢc napisy tak, Ňe nikt juŇ nie mgþ odcyfrowaę imion i dat. Tak oto umarli poszli
w zapomnienie.
TakŇe stojĢcy miħdzy wysokimi sosnami maþy koĻciþek chyliþ siħ ku upadkowi. Na drewnianych schodach przed gþwnym
wejĻciem peþno byþo kawaþkw potrzaskanych dachwek, deszcz regularnie zalewaþ wnħtrze, ĻciekajĢc strumieniami przez
dziurawy dach. W koĻciþku zagnieŅdziþy siħ szpaki. Solidne, podwjne drzwi byþy juŇ mocno poryte przez korniki.
Dawniej jeszcze niedzielne poranne naboŇeıstwa przypominaþy, Ňe zniszczony budynek jest miejscem kultu. Niestety
starzejĢcy siħ wikary, ktry odprawiaþ tu msze, odszedþ na wieczny spoczynek. We wsi mwiono, Ňe Namiestnicy KoĻcioþa
przestali interesowaę siħ tym odlegþym miejscem i pozwolili, aby popadþo w ruinħ. Nikt nie chciaþ pracowaę w tej ĻwiĢtyni, przez
co liczba parafian spadþa
19
poniŇej szeĻciu osb. WiħkszoĻę mieszkaıcw wioski Ňyþa z dala od Boga.
W czasopiĻmie diecezji ukazaþa siħ propozycja biskupa, aby zamknĢę koĻciþ. KoĻcielny dostojnik nie pochwalaþ
baþwochwalczej dumy, z jakĢ wieĻniacy traktowali ten zabytkowy budyneczek. Jednak i jego oburzyþy akty anonimowego
wandalizmu. KtoĻ poprzewracaþ parħ grobw i wielkimi literami wymalowaþ na drzwiach koĻcioþa nieprzyzwoite sþowa. W swoim
artykule biskup udzieliþ nagany sprawcom tego czynu. Przemilczaþ jednak fakt, Ňe pieniĢdze ofiarowane na Fundacjħ
Odbudowy KoĻcioþa, dotĢd bezuŇytecznie zþoŇone w depozycie bankowym, gdzieĻ siħ rozpþynħþy. Nie mwiþ teŇ nic o tym, czy
budowa ohydnej nowoczesnej ĻwiĢtyni na skraju wsi byþa caþkowicie finansowana przez diecezjħ. Biskup Wentnor nie naleŇaþ
do ludzi, ktrzy wchodziliby w tego rodzaju szczegþy. Nie obchodziþo go, w co KoĻciþ angaŇuje swoje finanse.
Jedynie nocĢ, w blasku ksiħŇyca, koĻciþek Ļw. Adriana zdawaþ siħ odzyskiwaę dawnĢ ĻwietnoĻę. Srebrna poĻwiata,
podkreĻlajĢc zgrabnĢ sylwetkħ budynku ukrywaþa jednoczeĻnie dziury w dachu i odpadajĢcy tu i wdzie tynk. Nawet teren
wokþ koĻcioþa sprawiaþ lepsze wraŇenie. I wþaĻnie podczas peþni ksiħŇyca wierni gromadnie odwiedzali to miejsce. Lecz nie ci,
ktrych Ňyczyþby sobie biskup Wentnor.
Gdy caþa grupa zebraþa siħ na starym cmentarzu, byþo juŇ dobrze po pþnocy. Przybywali pojedynczo lub dwjkami, skradajĢc
siħ wzdþuŇ Ňywopþotu, ktry oddzielaþ teren koĻcioþa od pobliskiego lasu. Porozumiewali siħ szeptem, lecz kiedy zobaczyli
wysokiego mħŇczyznħ w czarnych szatach, o twarzy ukrytej pod wielkim kapturem, za-
20
padali w pokorne, peþne szacunku milczenie. Teraz takŇe stali w ciszy jak nastolatki, w ktrych wciĢŇ tkwiþy nakazy szkolnej
dyscypliny, szurajĢcy nogami, ukradkiem gaszĢcy ukryte w rħkawach papierosy.
Wysoki czþowiek zwrciþ siħ do nich rozkazujĢcym tonem. Potem wyciĢgnĢþ dþugie ramiħ i poĻrd innych grobw wskazaþ
jeden, poþoŇony zaledwie parħ metrw od nich. Nie miaþ on jeszcze kamiennej pþyty, przykryty byþ jedynie drewnianĢ skrzyniĢ.
Kwiaty zþoŇone tu w czasie pogrzebu zaczynaþy juŇ wiħdnĢę i gubię liĻcie. Za dnia otaczaþo to mogiþħ aurĢ smutku, lecz w nocy
widok byþ zþowieszczy, peþen grozy. Z grupy wyszþo dwch mþodzieıcw. Z przyniesionej ze sobĢ torby wyjħli þopatħ i kilof.
Spojrzeli wyczekujĢco na wysokiego mħŇczyznħ, a ten kiwnĢþ gþowĢ w niemym przyzwoleniu. Byþo widoczne, Ňe jego autorytet
w grupie jest niepodwaŇalny. Nie trzeba byþo Ňadnych instrukcji, zatem otrzymawszy zgodħ, chþopcy od razu zaczħli kopaę.
Praca nie sprawiaþa im trudnoĻci, poniewaŇ ziemia byþa jeszcze miħkka po niedawnym pogrzebie. Kilof okazaþ siħ zbyteczny.
PrzyglĢdajĢcy siħ temu ludzie ciaĻniej otoczyli kopiĢcych, spoglĢdajĢc na rosnĢcĢ z kaŇdĢ chwilĢ stertħ ziemi obok grobu. W
pewnym momencie þopaty uderzyþy gþucho o wieko trumny. Zebrani mocniej wyciĢgnħli szyje. Dwch silnie zbudowanych
mħŇczyzn w brudnych kombinezonach roboczych podeszþo bliŇej grobu. Teraz przydaþ siħ rwnieŇ kilof, rĢbiĢc w drzazgi
drewnianĢ pokrywħ trumny. Ci, ktrzy poprzednio otwierali trumnħ, stali teraz obok niej w gþħbokim dole i z mozoþem, ostroŇnie
wyciĢgali ciaþa. Inni asystowali temu klħczĢc dookoþa. Wysoki mħŇczyzna staþ z tym z rħkami skrzyŇowanymi na piersiach.
OkrĢgþy ksiħŇyc byþ prawie dokþadnie nad nimi. Kiedy
21
drŇĢce rħce pociĢgnħþy za caþun, w srebrnym blasku ksiħŇyca zebrani mogli dostrzec kaŇdy szczegþ kredowo-bia-þych ciaþ
umarþych.
Ci, ktrzy nigdy przedtem nie spotkali siħ z nekro-mancjĢ odczuli pewne przeraŇenie, wstrzymali oddechy. Oba ciaþa byþy
nagie, zaĻ jedno z nich, ciaþo mþodej dziewczyny, zdumiaþo wszystkich niezwykþĢ piħknoĻciĢ. Miaþa nie wiħcej niŇ osiemnaĻcie
lat, bladoĻę jej twarzy podkreĻlaþ ciemny kolor jej dþugich wþosw. Usta nawet po Ļmierci pozostaþy peþne i czerwone. Piersi,
choę juŇ nie tak jħdrne, zachowaþy nadal doskonaþe proporcje. Niejednego z patrzĢcych podniecaþ widok ciemnego trjkĢta
wþosw na jej podbrzuszu.
- Ciaþo dziewicy jest najwaŇniejszym ze wszystkich rekwizytw - dþugie, smukþe palce zakapturzonego mħŇczyzny pogþadziþy
nagĢ dziewczynħ niemal miþoĻnie. Dþoı zatrzymaþa siħ na chwilħ na szerokiej bliŅnie pooperacyjnej, ktra nawet w Ļwietle
ksiħŇyca znieksztaþcaþa pþaski brzuch.
- Sþuchaj, a skĢd ty wiesz, Ňe ona jest dziewicĢ? - W gþosie jednego z ludzi wciĢŇ trzymajĢcych kilofy brzmiaþa jawna
bezczelnoĻę.
- Trzymaj jħzyk za zħbami. - Kaptur opadþ do tym, ukazujĢc szerokĢ i okrutnĢ twarz o nieco zbyt blisko osadzonych oczach, z
cienkĢ kreskĢ ust, o drgajĢcych w furii nozdrzach. - Jak Ļmiesz podwaŇaę mj osĢd! Sylwia w wieku lat trzynastu zachorowaþa
na raka ŇoþĢdka. Ostatnie piħę lat spħdziþa gþwnie w szpitalach, walczĢc o Ňycie. Nie miaþa chþopcw. Czy ta odpowiedŅ
zadowala ciħ Julianie?
Chþopak skinĢþ gþowĢ w milczeniu.
22
- Lecz tej nocy - przywdca podnisþ gþos - utraci ona swoje dziewictwo!
- O, BoŇe - wysoki chþopak zrobiþ krok w tyþ - nie zamierzasz chyba...
- Nie dyskutuj ze mnĢ. nasz Mistrz pragnĢþ Sylwii, dlatego wkrtce do nas doþĢczy. WyciĢgnijcie jĢ i poþŇcie na tym grobie.
Szybko, bo mamy duŇo do zrobienia, a noc peþna jest niebezpieczeıstw.
Roztrzħsionymi z emocji rħkami mþodzi ludzie unieĻli ciaþo dziewczyny i uþoŇyli je na grobowcu zamoŇnej wiejskiej rodziny.
Zdawaþo siħ, Ňe martwa dziewica nagle oŇyþa; jej zwisajĢca w dþ smukþa noga koþysaþa siħ w ponurej lubieŇnoĻci. Najmþodsi
spoĻrd uczestnikw spotkania odskoczyli w tyþ w przestrachu.
- Teraz, Sheila, rozbieraj siħ. Wszyscy siħ rozbierajcie. Mistrz nienawidzi zakrytego ciaþa.
Wszyscy oprcz wysokiego mħŇczyzny zrzucili ubrania. Ten zaczĢþ donoĻnym gþosem odmawiaę zaklħcia, a po pewnym
czasie rwnieŇ i on odsþoniþ swoje ciaþo. Byþ w Ļrednim wieku, lecz dobrze zbudowany i najwyraŅniej podniecony. Szczupþa,
jasnowþosa dziewczyna drŇaþa gwaþtownie, zagryzaþa wargi, jakby prbowaþa powstrzymaę þzy. SkrzyŇowanymi rħkami staraþa
siħ zasþonię nie w peþni jeszcze dojrzaþe piersi. Nigdy nie sĢdziþa, Ňe posunĢ siħ tak daleko. Horacy (moŇe nie byþo to nawet
jego prawdziwe imiħ) byþ chyba sadystĢ. MyĻlaþa dotĢd, Ňe bierze udziaþ w czymĻ w rodzaju gry seksualnej. Nie miaþa wiħc nic
przeciw temu, by posiadali jĢ rŇni chþopcy. Cichy Horacy powiedziaþ, Ňe ta noc bħdzie dla niej "inicjacjĢ"; przypuszczaþa, Ňe
chce w ten sposb zapowiedzieę jakĢĻ kolejnĢ orgiħ. Lecz wykopanie zmarþej dziewczyny, ktra przez wiħkszoĻę Ňycia
walczyþa z nieuleczalnĢ choro-
23
ba... Och, to byþo potworne! Nie chciaþa braę w tym udziaþu.
- Ja... Ja chcħ iĻę do domu - zdaþa sobie sprawħ, Ňe powinna byþa wyrazię swj sprzeciw jeszcze zanim siħ rozebraþa, bo teraz
jej pþaczliwy gþos zabrzmiaþ sztucznie. Uczestniczyþa juŇ w rozkopywaniu grobu, byþo to podczas poprzedniej peþni, lecz wtedy
znaleŅli tylko zniszczony, bardzo stary szkielet. Wywoþaþo to wprawdzie nieprzyjemne uczucie strachu, lecz nie wyrzĢdzili
wtedy Ňadnej krzywdy czþowiekowi, ktry zmarþ wiele lat temu. ZresztĢ zakopali go pŅniej.
Gþos Horacego ucichþ. Kiedy zabrzmiaþ znowu, wyczuwaþo siħ w nim zþoĻę, tak wielkĢ, Ňe z trudnoĻciĢ wymawiaþ sþowa.
- Obawiam siħ, Ňe jest juŇ na to za pŅno, moja droga. ZaszþaĻ zbyt daleko, by siħ wycofaę. Teraz idŅ i poþŇ siħ obok piħknej
Sylwii... i pamiħtaj, Ňe ofiarujesz siħ samemu Mistrzowi. Musisz wiedzieę, Ňe to dla ciebie zaszczyt - dzielię Ļwiħty oþtarz z
dziewicĢ!
Sheila Dowson zatoczyþa siħ, zdawaþo siħ przez moment, Ňe zemdleje. Instynkt nakazywaþ jej ucieczkħ i byę moŇe, gdyby nie
byþa naga posþuchaþaby tego wewnħtrznego gþosu. Lecz myĻl o tym, Ňe bħdzie musiaþa naga biec przez caþĢ wioskħ z
powrotem do domu, byþa dla niej nie mniej przeraŇajĢca.
- Nie moŇesz zmusię mnie, bym zrobiþa to, czego nie chcħ zrobię. - Miaþo to zabrzmieę mocno i zdecydowanie, lecz gþos jej
zadrŇaþ i z peþnych przeraŇenia oczu trysnħþy þzy. Potem zaczħþa krzyczeę.
- Moi drodzy, ta dziewczyna wpadþa w histeriħ - w gþosie Horacego sþychaę byþo groŅbħ, byþ bezlitosny. -
24
John, Michael, zanieĻcie jĢ na oþtarz. Chyba musimy teŇ zwiĢzaę jĢ i zakneblowaę.
Na rozkaz przywdcy dwch mþodych mħŇczyzn zþapaþo Sheilħ. Byli silni; opieraþa siħ bez skutku. Zakneblowano jĢ jej wþasnĢ
bieliznĢ, rħce zwiĢzano mocno parĢ rajstop. LeŇaþa z szeroko otwartymi oczami, starajĢc siħ odsunĢę jak najdalej od
sztywnego ciaþa martwej dziewczyny. Spojrzaþa na jej twarz; tamte oczy takŇe byþy szeroko otwarte, niewidzĢcym wzrokiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]