[ Pobierz całość w formacie PDF ]
James E. Gunn
Słuchacze
Tytuł oryginału The Listeners
Przełożył Marek Marszał
Walterowi Sullivanowi, Carlowi Saganowi oraz tym wszystkim uczonym, których książki, artykuły, wykłady i hipotezy w jakże klarowny sposób dostarczyły inspiracji i materiałów źródłowych do tej powieści — oby ich nasłuchiwanie zostało wynagrodzone i oby na wszystkie swoje przesłania doczekali się odpowiedzi…
Nasza cywilizacja znajduje się w przededniu jednego z największych kroków na drodze swojej ewolucji: zdobycia wiedzy o istnieniu, działalności i charakterze niezależnych cywilizacji w przestrzeni kosmicznej.
Być może w tej właśnie chwili przez ten właśnie dokument przepływają fale radiowe niosące rozmowy odległych istot — rozmowy, które moglibyśmy zapisać, gdybyśmy tylko skierowali teleskop we właściwym kierunku i nastawili odpowiednią częstotliwość.
Co więcej, istnieje wiedza i aparatura do poszukiwania cywilizacji pozaziemskich… Co rok nasza ocena prawdopodobieństwa życia w przestrzeni kosmicznej jest wyższa, jak i większe nasze możliwości wykrywania tego życia. Coraz więcej uczonych uważa, że spotkanie z innymi cywilizacjami nie należy już do świata bajek, lecz stanowi naturalną kolej rzeczy w historii ludzkości, że może nastąpić za życia wielu z nas. Zbyt duże są obecnie szansę, by rezygnować albo dłużej zwlekać z poświęceniem pokaźnych środków na poszukiwania innych inteligentnych istot. Jak na razie odkrycie może nastąpić przypadkowo, gdyż wiele naszych obecnych obserwacji obiektów naturalnych prowadzimy wykorzystując metody przydatne do wykrywania inteligentnego życia: przykładami — badania pulsarów i źródeł podczerwieni. W stosunkowo bliskiej przyszłości przewidujemy budowę większych urządzeń, w rodzaju olbrzymiego układu antenowego, oraz uruchomienie programu, którego celem będzie odkrycie innego życia poza ziemią. Ostatecznie może to się okazać jedną z najdonioślejszych i najistotniejszych zasług nauki dla ludzkości i naszej cywilizacji.
Ze sprawozdania Komisji Badań Astronomicznych dla Akademii Nauk Stanów Zjednoczonych, 1 lipca 1972 r.
1Jest tam kto? — Wędrowiec zastukał do blaskiem księżyca zalanych wrót*
Głosy szemrały.
MacDonald wsłuchiwał się w nie wiedząc, że kryją jakieś znaczenie, że usiłują coś powiedzieć i że mógłby je zrozumieć i udzielić im odpowiedzi, gdyby tylko zdołał skupić się na tym, co one mówią, ale nie mógł się zdobyć na taki wysiłek. Spróbował jeszcze raz.
— Za wszystkim, jak milczący cień przyczajony za zamkniętymi drzwiami, kryje się pytanie, na które nigdy nie możemy odpowiedzieć inaczej, jak twierdząco: Czy tam ktoś jest?
Mówił Bob Adams, odwieczny advocatus diaboli, zaczepnie popatrując na Tesztę zgromadzonych za konferencyjnym stołem. Na jego krągłej twarzy mimo chłodu panującego w wyłożonym mahoniową boazerią pokoju perlił się pot.
Saunders pociągnął mocno z fajki.
— Lecz to się odnosi do całej nauki. Obraz uczonego odrzucającego wszystkie negatywne możliwości jest idiotyczny. To się nie da zrobić. Więc jedziemy na wierze i statystycznym prawdopodobieństwie.
MacDonald obserwował smugi i kłęby dymu wzbijające się nad głowę Saundersa, dopóki nie zakołysały się w powiewie z wentylatora, nie przerzedziły się i nie rozpłynęły. Nie widział ich już, ale woń doleciała jego nozdrzy. Była to aromatyczna mieszanka tytoniu, łatwa do odróżnienia od uboższego zapachu papierosów Adamsa i paru z obecnych.
Czyż nie to było ich zadaniem? — zastanawiał się MacDonald. Wykryć przerzedzony dym życia dryfujący po wszechświecie, oddzielić jedną smugę od drugiej, cząsteczka po cząsteczce, a następnie zmusić je do zawrócenia z entropowych ścieżek do ich uporządkowanej i znaczącej postaci pierwotnej. „A nie sprawią wszystkie króla konie ni żołnierze…”*
Życie samo w sobie jest niemożliwe — myślał — jednak ludzie istnieją dzięki odwracaniu entropii.
W końcu długiego stołu zastawionego przepełnionymi popielniczkami, filiżankami i pomazanymi machinalnie notatnikami, odezwał się Olsen:
— Zawsze wiedzieliśmy, że będą to długie poszukiwania. Nie lata, lecz stulecia. Komputery muszą zebrać dość danych, a to oznacza liczbę informacji zbliżoną do liczby cząsteczek we wszechświecie. Nie tchórzmy teraz.
Gdy panien sześć miotełek sześć
weźmie i przez lat trzysta
będzie sprzątało tu — rzekł Mors —
czy sprzątną to do czysta?*
— …Absurdalne — powiedział ktoś, po czym wtrącił się Adams:
— Łatwo ci mówić o stuleciach, kiedy jesteś tu zaledwie trzy lata. Poczeka’, aż posiedzisz w tym przez dziesięć lat, jak ja. Albo nasz Mac, od dwudziestu lat w Programie, z tego piętnaście mu szefuje.
— Co za sens spierać się o coś, o czym nic nie wiemy? — zauważył rozsądnie Sonnenborn. — Musimy się opierać na rachunku prawdopodobieństwa Szkłowski i Sagan oceniają, że w samej naszej galaktyce jest ponad miliard nadających się do życia planet. Von Hoerner szacował, że jedna na trzy miliony posiada rozwinięte społeczeństwa krążące w tym roju. Sagan twierdził, że jedna na sto tysięcy. Tak czy inaczej, daje to niezłe szansę, że ktoś tam jest — trzysta czy dziesięć tysięcy w naszym wycinku wszechświata. Nasza robota sprowadza się do nasłuchiwania w odpowiednim miejscu albo w odpowiednim kierunku czy też zrozumienia tego, co słyszymy.
Adams zwrócił się do MacDonalda:
— Co powiesz, Mac?
— Powiem, że takie dyskusje o pryncypiach nam nie zaszkodzą — zauważył pojednawczo MacDonald — i że musimy sobie stale przypominać, co właściwie robimy, inaczej pochłoną nas ruchome piaski danych. Powiem też, że czas już najwyższy przejść do spraw bieżących — jakie obserwacje planujemy na dzisiejszą noc i resztę tygodnia, do naszej następnej narady.
— Myślę — zacząl Saunders — że powinniśmy przeprowadzić metodyczną czystkę całei sfery galaktyki, nasłuchując na wszystkich długościach fal…
— Robiliśmy to setki razy — rzekł Sonnenborn.
— Ale nie z moim nowym filtrem…
— Tau Wieloryba jest mimo wszystko najbardziej obiecująca — powiedział Olsen — Urządźmy jej prawdziwe przesłuchanie trzeciego stopnia…
MacDonald usłyszał, jak Adams mruczy na wpół do siebie: — jeśli tam ktokolwiek jest i próbuje cokolwiek nadawać, to jakiś radioamator złapie to na swoim rupieciu, odszyfruje wedle reguł mistrza Bonda, a my zostaniemy z ręką w nocniku, siedząc na sprzęcie za sto milionów doków…
— I nie zapominajcie — powiedział MacDonald — że jutro mamy sobotę i że Maria i ja oczekujemy was wszystkich u nas w domu o ósmej wieczorem na piwie • i plotach, jak zwykle. Kto się z czegoś nie wygadał, może to zachować na tę okazję.
MacDonald nie był tak radosny, na jakiego usiłował wyglądać. Nie wiedział, jak zdoła wytrzymać kolejny sobotni wieczór przy kieliszku, dyskusjach i sporach na temat Programu. Przeżywał jedną ze swoich depresji, kiedy to miał wrażenie, że wszystko się na niego wali, a on nie może się spod tego wygrzebać ani powiedzieć nikomu, jak się czuje. Bez względu na to, jak się czuł, sobotnie przyjęcia dobrze wpływały na morale innych.
Pues no es posible que este continuo el arco armado ni la condición y flagueza humana se pueda susienar sin alguna licita recreatión
Morale zawsze było problemem w Programie. Poza tym te spotkania dobrze wpływały na Marię. Za mało wychodziła z domu. Potrzebni jej byli ludzie. A zresztą…
A zresztą być może Adams ma rację. Może tam nikogo nie ma. Może nikt nie nadaje sygnałów, ponieważ nie ma nikogo do nadawania sygnałów. Może człowiek jest sam jak palec we wszechświecie. Sam na sam z Bogiem. Albo sam na sam ze sobą, nie wiadomo co gorsze. Może całe te pieniądze idą na marne — i trud, i przygotowania, cała inteligencja i edukacja, i pomysły może topią się Jr nieskończenie pustej studni.
— Habe nun, ach! Philosophie,
Juristerei und Medizin,
Und leider auch Theologie
Durchaus studiert, mit heissem Bemühn.
Da steh’ ich min, ich armer Tor!
Und bin so klug als wie zuvor;
Heisse Magister, heisse Doktor gar,
Und ziehe schon an die zehen Jahr
Herauf, herab und quer und krumm
Meine Schüler an der Nase herum —
Und sehe, dass wir nichts wissen können!
Nieszczęsny głupiec. Dlaczego akurat ja? — myślał MacDonald. Czy ktoś inny nie mógłby ich prowadzić lepiej, nie za nos, a za światłem własnej prawdziwej mądrości? Być może te wieczorne, cosobotnie przyjęcia to jedyne, do czego on się nadaje. Być może czas już na przesiadkę. Wzdrygnął się. Wykańczało go to czekanie w nieskończoność, czekanie na coś, co nie nadeszło, a znowu zbliżały się debaty kongresowe. Cóż mógł powiedzieć, czego nie mówił poprzednio? Jak uzasadnić program, który ciągnie się już przez blisko pięćdziesiąt lat i może ciągnąć się jeszcze przez stulecia?
— Panowie — rzucił energicznie — na stanowiska nasłuchu.
Zdążył tylko zasiąść za swoim zabałaganionym biurkiem, gdy stała już przy nim Lily.
— Tu jest komputerowa analiza ostatniej nocy — powiedziała kładąc przed nim cienki skoroszyt. — Reynolds twierdzi, że nic tam nie ma, ale pan i tak zawsze chce ją przejrzeć. To stenogram ubiegłorocznej debaty w Kongresie — na skoroszycie wylądowała gruba teczka. — Korespondencja i aktualne sprawozdanie finansowe są w innym segregatorze, jeśli będą potrzebne.
MacDonald pokręcił głową.
— Tutaj jest urzędowe pismo z NASA ustalające zasady proceduralne tegorocznego budżetu oraz prywatny list od Teda Wartiniana, który zawiadamia, że sytuacja jest naprawdę gardłowa i pewne cięcia wydają się nieuniknione. Prawdę mówiąc pisze, że mogą skreślić Program.
Lily rzuciła na niego okiem.
— Mowy nie ma — powiedział MacDonald z pewnością siebie.
— Jest kilka podań o pracę. Nie tak wiele, jak zwykliśmy dostawać. Na listy dzieci odpowiedziałam sama. I są jak zwykle zwariowane listy od ludzi, którzy odbierają wieści z kosmosu oraz od jednego takiego, co przeleciał się w UFO. Tak właśnie to nazwał — nie talerz czy coś takiego. Jakiś felietonista chce przeprowadzić wywiad z panem i paroma osobami o Programie. Myślę, że jest po naszej stronie. I drugi, który sprawia wrażenie, jakby zamierzał nas zdemaskować.
MacDonald słuchał cierpliwie — Lily była cudowna. Potrafiła załatwić całą biurową robotę równie dobrze jak on. Prawdę mówiąc, wszystko toczyłoby się może sprawniej, gdyby on się nie pętał w pobliżu i nie zabierał jej czasu.
— Obaj przysłali panu trochę pytań z prośbą o odpowiedzi. I Joe prosi o rozmowę.
— Joe?
— Jeden z dozorców.
— Czego on chce?
Nie mogli sobie pozwolić na stratę dozorcy. O dobrego dozorcę było trudniej niż o astronoma, trudniej nawet niż o elektronika.
— Twierdzi, że musi z panem porozmawiać, ale od pracowników stołówki słyszałam, że uskarżał się na odbieranie wiadomości swoją… swoją…
— Tak?
— Swoją sztuczną szczęką.
MacDonald jęknął.
— Udobruchaj go jakoś, dobrze, Lily? Jeśli ja z nim pogadam, możemy stracić dozorcę.
— Zrobię, co w mojej mocy. Dzwoniła też pani MacDonald. Powiedziała, że to nic ważnego i że nie musi pan oddzwaniać.
— Połącz mnie z nią — powiedział MacDonald. — I, Lily… będziesz jutro wieczorem na przyjęciu, prawda?
— Co ja bym robiła na przyjęciu wśród tych wszystkich mądrych głów?
— Zależy nam, żebyś przyszła. Maria szczególnie nalegała. Wiesz, że nie mówimy jedynie o sprawach zawodowych. I zawsze brakuje kobiet. Może zawrócisz w głowie któremuś z młodych kawalerów…
— W moim wieku, panie MacDonald? Pan chce się mnie po prostu pozbyć.
— Przenigdy.
— Zadzwonię do pani MacDonald. — Lily obróciła się w progu. — Pomyślę o przyjęciu.
MacDonald przerzucił papiery. Na samym spodzie leżał ten jeden jedyny, który go interesował — komputerowa analiza nasłuchu z zeszłej nocy. Ale zostawił ją na spodzie, jako nagrodę za przejrzenie reszty. Ted był poważnie zaniepokojony.. Spadaj, Ted. A teraz ci od pióra. Przypuszczał, że będzie musiał jakoś ich przyjąć. W końcu należało to do ubocznych skutków ulokowania Programu w Puerto Rico. Nikt nie zaglądał ot tak sobie. No i pytania. Dwa przyciągnęły jego uwagę. Jak został pan dyrektorem Programu? To pytał ten przyjazny. Jakie ma pan kwalifikacje na dyrektora? To ten drugi. Jak ma im odpowiedzieć? Czy w ogóle umie im odpowiedzieć? Wreszcie sięgnął po analizę komputerową, taką samą jak wszystkie z tego tygodnia i z tygodnia poprzedniego, z poprzednich miesięcy i lat. Brak istotnych korelacji. Szum. Kilka szczytów odbioru — na przykład w zakresie dwudziestu jeden centymetrów — ale to były jedynie koncentracje szumu. Promieniowanie wodorowych obłoków, bo przecież Małe Ucho działa jak zwyczajny radioteleskop. Przynajmniej Program miał jakieś osiągnięcia. Dostarczał taśmy z danymi naukowymi gwiazd do międzynarodowego banku informacji. Odpady. Odpady procesu nie przynoszącego żadnych efektów, z wyjątkiem negatywnych. Może instrumenty nie są dość czułe. Może. Dałoby się je jeszcze trochę podkręcić. Przynajmniej można by tym skutecznie posłużyć jako zasłoną dymną dla komisji, wykazać się jakimś postępem, choćby tylko w sprzęcie. Nie wolno stać w miejscu. Trzeba wydawać coraz więcej pieniędzy, bo inaczej je przykręcą — albo zakręcą.
Uwaga: Saunders — plany poprawy czułości.
Może aparatura nie jest dość selektywna? Lecz całą generację wynalazków wpakowano w kasowanie szumów tłowych, a okresowe sprawdziany przy użyciu Wielkiego Ucha wykazywały, że radzą sobie dobrze, przynajmniej z szumem ziemskim. ‘
Uwaga: Adams — nowy kondensator selektywności.
Może komputer nie rozpoznaje sygnału, jaki do niego wprowadzono. A może nie jest wystarczająco skomplikowany do wyławiania pewnych nieuchwytnych relacji… A przecież skomplikowane szyfry łamano w parę sekund. Zaś program prosił go tylko o rozróżnienie z pojawieniem się sygnału, czy odbierają przypadkowy szum, czy też jest w tym jakiś element niestochastyczny. Na tym poziomie nie była to nawet prośba o stwierdzenie świadomego działania.
Uwaga: zapytać komputer, czy coś przegapia? Śmieszne? Zapytać Olsena.
Może w ogóle nie powinni badać widma radiowego? Może radio jest osobliwością cywilizacji człowieka! Może inni nigdy nie mieli radia albo przeszli już przez ten etap i obecnie mają bardziej skomplikowane środki łączności. Lasery na przykład. Telepatia czy coś, co w oczach człowieka może uchodzić za telepatię. Może promienie gamma, co sugerował Morrison na wiele lat przed programem OZMA*. Cóż, może. Lecz skoro tak, to ktoś inny będzie musiał zająć się nasłuchem tego wszystkiego. On nie ma ani sprzętu, ani kwalifikacji, ani aktywnego życia mu nie zostało tyle, żeby brać się za coś nowego. I może Adams miał rację. Wydzwonił Lily.
— Masz połączenie z panią MacDonald?
— Telefon nie odpowiada. Niejasny strach…
— Och, już jest, panie MacDonald, proszę.
— Halo, kochanie, przestraszyłem się, kiedy nie odpowiadałaś. To było głupie — pomyślał — a jeszcze głupsze mówienie o tym. Głos miała zaspany.
— Musiałam się zdrzemnąć.
Nawet senny, był to podniecający głos, łagodny, z lekka gardłowy, przyśpieszający puls MacDonalda.
— Chciałeś coś?
— Dzwoniłaś do mnie — powiedział MacDonald.
— Dzwoniłam? Zapomniałam.
— Cieszę się, że odpoczywasz. Nie spałaś dobrze w nocy.
— Wzięłam proszki.
— Ile?
— Tylko te dwa, które zostawiłeś na wierzchu.
— Grzeczna dziewczynka. Zobaczymy się za kilka godzin. Spij dalej. Przepraszam, że cię obudziłem.
Lecz jej głos już wcale nie był zaspany.
— Nie będziesz musiał wracać dziś wieczorem, prawda? Spędzimy ten wieczór razem?
— Zobaczymy — przyrzekł.
Ale wiedział, że będzie musiał wrócić.
MacDonald przystanął przed długim, niskim, betonowym budynkiem mieszczącym biura, pracownie i komputery. Zapadał zmierzch. Słońce zaszło za zielone wzgórza, lecz pomarańczowe i purpurowiejące strzępy cirrusów snuły się po zachodnim nieboskłonie.
Pomiędzy MacDonaldem a niebem sterczała gigantyczna misa wzniesiona wysoko na szkielecie metalowych palców, tak wysoko, jak gdyby miała łowić gwiezdny pył, prószący nocą z Mlecznej Drogi.
Spadającą gwiazdę złów,
Mandragorze dziecię zrób,
Gdzie są dawne lata mów,
Kto zakrzywił Diabłu róg;
Naucz mnie śpiew Syren słyszeć,
Lub zawiści niech nie słyszę,
Staw znak
Gdzie szlak
Prawości ducha wiedzie w świat*
Wtem misa poczęła się obracać, bezszelestnie, nieprawdopodobnie, i przechylać, I nie była już misą, tylko uchem, nasłuchującym uchem okolonym wzgórzami, które niczym zwinięte w trąbkę dłonie pomagały mu nasłuchiwać szeptu wszechświata.
Być może to właśnie trzymało ich przy tej robocie — myślał MacDonald. Pomimo tych wszystkich rozczarowań, pomimo daremności wszystkich wysiłków, może właśnie ta ogromna maszyneria, czuła jak opuszki palców, dodawała im sił w zmaganiach z bezmiarem. Kiedy osłabli na swoich nasłuchowych posterunkach, kiedy mgłą zaszły im oczy od wpatrywania się w wykresy, mogli wyjść na zewnątrz swoich betonowych cel i odrodzić swoje przygaszone dusze w komunii z olbrzymim mechanizmem, który im służył, z niemym czujnikiem, wrażliwym na najmniejsze porcje energii, najmniejsze fale materii wiecznie na oślep pędzące przez wszechświat. To był ich stetoskop, za pomocą którego mierzyli puls wszechrzeczy i odnotowywali narodziny i śmierć gwiazd, ich sonda, za pomocą której tutaj, na małej planecie skromnej gwiazdy na skraju galaktyki, badali nieskończoność.
A może ich wątpiące dusze koił nie obraz rzeczywisty, lecz urojony, niczym w poezji, czara wzniesiona wysoko, żeby złowić spadającą gwiazdę Donne’a, ucho wytężone, żeby złowić podejrzany krzyk, rozpływający się w nieuchwytnym szepcie w chwili, gdy do nich docierał. Zaś tysiąc mil nad ich głowami wisiała gigantyczna sieć o pięciomilowej średnicy — największy radioteleskop, jaki kiedykolwiek zbudowano — którą ludzie zarzucili w niebiosa, żeby łowić gwiazdy.
Gdyby tak dorwać się do Wielkiego Ucha na dłużej niż na sporadyczny sprawdzian synchronizacji — myślał przyziemnie MacDonald — może by i były jakieś wyniki. Wiedział jednak, że radioastronomowie nigdy nie udzieliliby czasu na zabawę w nasłuch sygnałów, które i tak nigdy nie nadejdą. Tylko dzięki powstaniu Wielkiego Ucha otrzymał Program w spadku Małe Ucho. Ostatnio mówiło się o większej sieci, o dwudziestu milach średnicy. Może gdy ją zrobią, jeśli ją zrobią, Program odziedziczyłby czas na Wielkim Uchu.
Gdyby udało im się tego doczekać, gdyby udało im się przeprowadzić ich kruchy stateczek wiary pomiędzy Scyllą zwątpienia w siebie a Charybdą kongresowych dotacji…
Nie wszystkie z urojonych obrazów podtrzymywały na duchu. Były inne, które tłukły się po nocy. Na przykład obraz człowieka, który słucha i słucha, i słucha niemych gwiazd, słucha wieczność całą, nasłuchuje sygnałów, które nigdy nie nadejdą, ponieważ — rzecz najstraszniejsza — człowiek jest we wszechświecie sam, jest kosmicznym przypadkiem samoświadomości, która łaknie, lecz nigdy nie otrzyma pociechy współtowarzystwa. Być samotnym, być samotnym jak palec, to zupełnie to samo, co być samotnym na Ziemi, nigdy nie mieć do kogo otworzyć ust — to jakby być więźniem samotnym w kościanej wieży, bez możliwości wydostania się, bez możliwości porozumienia z kimkolwiek za jej murami, bez możliwości przekonania się, czy ktokolwiek jest za jej murami…
Może w końcu dlatego właśnie nie ustępowali — aby odpędzić upiory nocy. Dopóki słuchali, dopóty żyła nadzieja: rezygnacja w tej chwili byłaby przyznaniem się do ostatecznej klęski. Niektórzy głosili, że nie należało w ogóle zaczynać, wówczas nie byłoby problemu poddania się. Głosiły to niektóre z nowych religii. Na przykład solitarianie. Tam nikogo nie ma, głosili, my jesteśmy jedną jedyną inteligencją stworzoną we wszechświecie. Napawajmy się naszą jedynością. Ale starsze religie zachęcały Program do wytrwania. Dlaczego Bóg miałby stworzyć nieprzeliczone mrowie innych gwiazd i innych planet, jeśli nie przeznaczył ich dla żywych stworzeń, dlaczego tylko człowiek miałby zostać stworzony na Jego obraz? Odnajdźmy ich — głosiły. Skomunikujmy się z nimi. Jakież mogli oni mieć objawienia? Jacy zbawiciele ich odkupili?
Oto są słowa, którem rzekł był wam, kiedy przebywałem jeszcze z wami, i wszystko spełnić się musi, jak napisane jest w prawach Mojżesza i księgach proroków, i w psalmach mnie dotyczących… Tak zatem napisane jest i tak zatem przeznaczone jest Chrystusowi cierpienie i zmartwychwstanie dnia trzeciego: a historia owego odkupienia i odpuszczenia grzechów niechaj będzie głoszona w jego imieniu wśród wszystkich narodów, poczynając w Jeruzalem. A my jesteśmy świadkami tego.
I oto przekazuję wam proroctwo Ojca mego: lecz ostańcie wy w mieście Jeruzalem, dopóki nie spłynie na was moc z wysokości.
Zmrok stał się nocą. Niebo poczerniało. Ponownie narodziły się gwiazdy. Zaczynało się nasłuchiwanie. MacDonald dotarł do swego samochodu na parkingu za budynkiem, zjechał w dół na luzie i dopiero u stóp wzgórza włączył silnik ruszając w długą drogę do domu.
Hacjenda była ciemna. Sprawiała wrażenie tak dobrze znanej MacDonaldowi pustki, wrażenie, jakie wywierała na nim, kiedy Maria bawiła w odwiedzinach u przyjaciół w Mexico City. Ale teraz nie była pusta. Była w niej Maria.
Otworzył drzwi i zapalił światło w holu.
— Maria?
Szedł po wyłożonej terakotą posadzce holu, nie za szybko, nie za wolno.
— Querida?
Po drodze zapalił światło w salonie. Szedł dalej przez hol, mijając drzwi jadalni, pokoju gościnnego, gabinetu, kuchni. Dotarł do wejścia ciemnej sypialni.
— Maria Chavez?
Rozjaśnił światła w sypialni, odrobinę. Była uśpiona, ze spokojem na twarzy, z czarnymi włosami rozrzuconymi na poduszce. Leżała na boku, z nogami skulonymi pod kocem.
Men che dramma
Di sangue m’e rimaso, che no tremi;
Conosco i segni dell’ antica fiamma.
MacDonald spoglądając na nią z góry przyrównywał jej rysy do tych, które miał wyryte w pamięci. Nawet w tym momencie, kiedy powieki kryły owe czarne, pełne wyrazu źrenice, była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Ileż szczęśliwych chwil przeżyli razem! Dusza odżywała w nim w cieple wspomnień, gdy przywoływał szczegóły pełnych miłości momentów.
C’est le plus de peur que la peur.
Przysiadł na brzegu łóżka, nachylił się i pocałował ją w policzek, a potem w wystającą rękę, tam, gdzie zsunęła się koszula. Nie obudziła się. Potrząsnął ją delikatnie za ramię.
— Mario!
Obróciła się na wznak, wyciągnęła nogi. Westchnęła, otworzyła oczy spoglądając nieprzytomnie.
— To ja, Robby — powiedział MacDonald, nieświadomie popadając w lekki irlandzki akcent.
Oczy jej ożywiły się, senny uśmiech pojawił się na wargach.
— Robby. Wróciłeś.
— Yo te amo — wyszeptał i pocałował ją. Prostując się rzekł: — Zabiorę cię na kolację. Wstań i załóż coś na siebie. Będę gotów za pół godziny. Może wcześniej.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]