[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Howard Phillips Lovecraft
W górach szalenstwa
( At the mountains of madness )
1.
Zostałem zmuszony, aby opowiedzieć moją historię, gdyż nie znając konkretnych powodów, naukowcy z pewnością nie posłuchaliby mej rady. Muszę przy tym nadmienić iż powody, dla których sprzeciwiam się ponownemu wtargnięciu na terytorium Antarktydy z kompleksowymi poszukiwaniami skamielin, wierceniami i topieniem pradawnych pokryw lądowych/ wyjawiam absolutnie wbrew mojej woli. Waham się tym bardziej, że ostrzeżenia moje mogą okazać się daremne. Powątpiewanie w oczywiste fakty, które zmuszony Jestem ujawnić jest nieuniknione, gdybym jednak opuścił bądź przemilczał to co wyda się szalone i niewiarygodne, nic by praktycznie nie pozostało, na moją korzyść świadczyć będą ukrywane dotąd zdjęcia, zarówno zwykłe jak i lotnicze. są one bowiem nad wyraz żywe i plastyczne. Wątpliwości mogą wzbudzić jedynie z tego względu, iż zręczne oszustwo praktycznie nie ma granic. Szkice wykonane tuszem zostaną, rzecz Jasna, wykpione jako przykład jawnego szalbierstwa, niemniej Jednak eksperci powinni bez trudu dostrzec dziwaczność owej techniki i mocno się nad nią zastanowić. Ostatecznie muszę zdać się na osąd i opinię tych nielicznych ekspertów, którzy z jednej strony wykazują dostateczną niezależność umysłu by ocenić moje argumenty zgodne z ich plugawym, przekonującym meritum, a z drugiej strony posiadających wystarczający wpływ by powstrzymać badaczy z całego świata przed prowadzeniem niefortunnych prac w pasmach Gór Szaleństwa. Tak się nieszczęśliwie składa, że ludzie tacy jak ja i moi towarzysze, związani z małym uniwersytetem, mają raczej niewielką szansę wywrzeć jakikolwiek wpływ tam, gdzie w grę wchodzą sprawy tak przerażająco dziwne, czy o tak kontrowersyjnej naturze. Na naszą niekorzyść świadczy również fakt, iż nie jesteśmy sensu stricte specjalistami w dziedzinach o które, przede wszystkim, tutaj chodzi. Moim głównym zadaniem jako geologa wchodzącego w skład Ekspedycji Uniwersytetu Miskatonic było uzyskanie próbek skał i gleb z różnych obszarów kontynentu antarktycznego, do czego służyć miał znakomity świder wynaleziony przez profesora Franka M. Fabodiego, z wydziału inżynierii naszej uczelni. nie miałem najmniejszej ochoty zostać pionierem na jakimkolwiek innym polu i żywiłem jedynie nadzieję, iż badając z pomocą naszego nowego mechanicznego urządzenia eksploatowane już wcześniej miejsca, dotrę do nowych materiałów, które dotąd, przy użyciu tradycyjnych metod wydobywczych, były nieosiągalne. O czym powiadomiliśmy opinię publiczną w naszych doniesieniach, aparatura wiertnicza Pabodiego okazała się wyśmienita: łatwa w obsłudze, wyjątkowo lekka i przenośna, a dzięki temu że obok zwykłych urządzeń do wierceń artyleryjskich zastosowano w niej system niewielkich, kolistych świdrów skalnych, błyskawicznie i bez trudu radziła sobie z warstwami o różnej twardości. Stalowa głowica, połączone pręty, silnik benzynowy, składany, drewniany dźwig, ładunki dynamitu, detonatory i przewody elektryczne, świder do usuwania odpadów geologicznych i składany transporter rurowy o średnicy pięciu cali, pozwalający na wiercenia do głębokości tysiąca stóp, tworzyły ogółem ładunek mieszczący się na trzech saniach, ciągniętych przez zaprzęgi, złożone z siedmiu psów każdy. Było to możliwe dzięki przemyślnemu stopowi aluminium, z którego wykonano większość metalowych części. Cztery duże samoloty, specjalnie przystosowane do lotów na ogromnych wysokościach nad płaskowyżem Antarktydy wyposażone w podgrzewacze paliwa i dopalacze, były w stanie przenieść całą naszą ekspedycję z bazy na skraju wielkiej bariery lodowej, do wybranych przez nas miejsc wewnątrz kontynentu; stamtąd dalej podążać mieliśmy zaprzęgami. Planowaliśmy spenetrować terytorium tak odległe jak tylko pozwoli na to jeden antarktyczny sezon - a może dłużej, gdyby okazało się to absolutnie niezbędne - przy czym mieliśmy działać głównie w masywach górskich i na płaskowyżu, na południe od Morza Rossa; w rejonach zbadanych już w różnym stopniu przez Shackletona, Amundsena, Scotta i Byrda. Zamierzaliśmy często zmieniać obozowiska i pokonywać samolotem odległości na tyle duże by mogły okazać się znaczące pod względem geologicznym, spodziewaliśmy się uzyskać ogromną ilość materiałów, zwłaszcza okazów pochodzących z warstw prekambryjskich, jakich do tej pory na Antarktydzie zebrano niewiele, Pragnęliśmy zebrać również jak najwięcej skał, zawierających skamieliny, bowiem informacje na temat pierwotnego życia w tej posępnej krainie lodu i śniegu/ mają ogromne znaczenie dla wiedzy o przeszłości ziemi. Na Antarktydzie panował tropikalny klimat, obfitujący w formy życia tak roślinnego jak i zwierzęcego, z których do dziś przetrwały jedynie, żyjące na północnych wybrzeżach kontynentu, pospolite porosty, pajęczaki i pingwiny; znakomita okazja by rozwinąć, wzbogacić i uściślić ową wiedzę. Gdyby podczas któregoś z wierceń udało się nam natrafić na skamieliny, mieliśmy rozszerzyć nawiert przy pomocy ładunku dynamitu i wydobyć okazy o odpowiednich rozmiarach i w odpowiednim stanie.
W skład wyprawy wchodziły cztery osoby z Uniwersytetu: Pabodie, Lakę z wydziału biologii, Atwood z wydziału fizyki (zajmujący się też meteorologią) oraz ja, reprezentujący geologię, sprawujący nominalne funkcje kierownika ekspedycji. Oprócz nas było jeszcze szesnastu pomocników - siedmiu absolwentów uczelni i dziewięciu zdolnych mechaników. Z tych szesnastu, dwunastu posiadało kwalifikacje pilotów i, za wyjątkiem dwóch/ kwalifikacje operatorów radiowych; dodać należy iż ośmiu spośród nich znało się na nawigacji, i potrafiło posługiwać się kompasem i sekstansem, podobnie jak Padodie, Atwood i ja. Do tego rzecz jasna dochodziły pełne załogi dwóch naszych statków, byłych jednostek wielorybniczych, których drewniane kadłuby specjalnie wzmocniono i w których zamontowano dodatkowe kotły paro we. Ekspedycję finansowała Fundacja N. D. Pickmana wsparta paroma innymi dotacjami; dzięki temu, mimo braku wielkiej reklamy mogliśmy poczynić nader gruntowne przygotowania. Psy, sanie, maszyny, sprzęt obozowy oraz pięć rozłożonych na części samolotów dostarczono do Bostonu i tam załadowano na statki. Cel mieliśmy jasno określony, wyposażenie doskonałe, a w takich kwestiach jak odpowiednie zaprowiantowanie. organizacja, transport czy budowa obozów korzystaliśmy z doświadczeń wielu nad wyraz wybitnych poprzedników, leli liczba i sława jaką się cieszyli sprawiły, że nasza wyprawa, pomimo iż tak hojnie zaopatrzona, przeszła, praktycznie rzecz biorąc, nie zauważona.
Wypłynęliśmy z portu w Bostonie drugiego września 1950 roku, płynąc niezbyt szybkim kursem wzdłuż wy brzoza, przez kanał Panamski i zatrzymując się na Samoa i w Hobart, na Tasmanii. Tam zabraliśmy na pokład resztę zaopatrzenia, nikt z naszej grupy badawczej nic był dotąd w rejonach podbiegunowych i wszyscy polegaliśmy głównie na kapitanach naszych statków - J. B. Dougiasie, dowódcy brygu "Arkham", i całego morskiego etapu wyprawy, i Georgu Thorfinnssenie, kapitanie statku "Miskatonic". Obaj byli starymi wilkami morskimi, weteranami wypraw wielorybniczych.
Im dalej zostawialiśmy za sobą zamieszkały świat, tym niżej słońce zapadało po północnej stronie, pozostając jednocześnie każdego dnia coraz dłużej nad horyzontem. Na wysokości mniej więcej 62 stopnia szerokości południowej ujrzeliśmy pierwsze góry lodowe, przypominające stoły, a tuż przed osiągnięciem kręgu polarnego, którego przecięcie w dniu 20 października uczciliśmy tradycyjną i oryginalną ceremonią, napotkaliśmy pierwsze poważne kłopoty z polem lodowym.
Przedzierając się przez lód, którego połać nie była na szczęście ani zbyt rozległa ani zbyt gruba, na 68 stopniu szerokości południowej i 175 stopniu długości wschodniej/ wyszliśmy na otwarte wody. Rankiem, dwudziestego szóstego października od strony południowej oczom naszym ukazał się lśniący potężny ląd, a przed południem, drżąc z emocji oglądaliśmy rozległy, wyniosły, pokryty śniegiem łańcuch górski rozciągający się aż po skraj horyzontu. Tak oto, nareszcie dotarliśmy do najbardziej wysuniętego przyczółka wielkiego, nieznanego kontynentu i tajemniczego, mrocznego świata lodowej śmierci. Szczyty te należały, rzecz jasna, do odkrytego przez Rossa Masywu Admiralicji; teraz zadaniem naszym było opłynąć przylądek Adare i przepłynąć dalej wzdłuż wschodniego wybrzeża Ziemi Wiktorii, do miejsca w którym mieliśmy rozbić bazę/ u brzegów cieśniny NcMurdo, u stóp wulkanu Erebus na 77 stopniu 9 minucie szerokości południowej.
Ostatni etap podróży był barwny i wpływał pobudzająco na wyobraźnię. Ogromne, nagie, tajemnicze wierzchołki majaczyły nieprzerwanie wzdłuż zachodniej strony nieba, podczas gdy nisko wiszące słońce, ukazujące się w południe po północnej stronie skapywało przymglonym czerwonym blaskiem na biały śnieg, błękitnawy lód, pasma wód i czarne połacie odsłoniętych, granatowych stoków. Straszliwe podmuchy upiornego/ antarktycznego wiatru omiatały nagie wierzchołki gór, zawodzenia wichury przywodziły niekiedy na myśl dziką, ledwo wyczuwalną melodię o szerokiej, zgoła obłędnej, gamie tonów, które w niewytłumaczalny, podświadomy sposób kojarzyły mi się z czymś niepokojącym, a nawet wręcz przerażającym. Cała sceneria przywodziła na myśl azjatyckie malarstwo Micholasa Koericha, i jeszcze bardziej zatrważające opisy owianego złą sławą płaskowyżu Leng z kart mrożącego krew w żyłach, bluźnierczego i plugawego "Necronomiconu" szalonego Araba, Abdula Alhazreda. Wielokrotnie później żałowałem, że w ogóle zajrzałem do tej potwornej księgi, w bibliotece Uniwersytetu Miskatonic.
7 listopada straciliśmy chwilowo z oczu pasmo gór po zachodniej stronie/ minęliśmy wyspę Franklina, a następnego dnia ujrzeliśmy przed nami szczyty gór Erebus i Terror na wyspie Rossa, za nimi zaś długą linię Gór Perryego. Na wschodzie ciągnęła się gruba, biała krecha zapory lodowej/ sięgająca 200 stóp wysokości i przypominająca skaliste urwiska w Quebecu; zapowiadała ona kres żeglugi w kierunku południowym. Po południu weszliśmy do cieśniny McNurdo i rzuciliśmy kotwicę w cieniu dymiącego Erebusa. Pokryty żużlem wierzchołek wulkanu o wysokości 12.700 stóp przypominał Świętą Fuji, z japońskich malowideł. Za nim, niczym biały upiór, wznosił się Terror, wygasły już dziś wulkan mierzący 10.900 stóp. Kłęby dymu buchały z otworu Erebusa raczej sporadycznie i jeden z absolwentów, zdolny, młody chłopak nazwiskiem Danforth, wskazał coś co przypominało lawę pokrywającą śnieżne stoki. Stwierdził przy tym/ iż góra ta, odkryta w 1840 r. była bez wątpienia inspiracją dla Poego, który w siedem lat później napisał:
"Siarką cuchnące lawy, gęste strugi nieustannie spływają w dół po zboczach Yaanck W najdalszych polarnych krainach Jęczą spływając w dół po zboczach Yaanck W lodowych, krainach polarnych zórz."
Danforth był miłośnikiem mrocznych lektur i dużo opowiadał o Poe'm. Mnie osobiście zainteresował antarktyczny wątek jedynego/ długiego opowiadania Poe'go - wstrząsającego i enigmatycznego "Arthura Gordona Pyma".
Na bezludnym wybrzeżu i wyrosłej zaporze lodowej niezliczone ilości groteskowych pingwinów popiskiwały, machały skrzydłami; w wodzie zaś/ i na rozległych krach dryfującego powoli lodu, pływały lub przewalały się tłuste, leniwe foki. Krótko po północy, 8 listopada, przy pomocy niewielkich łodzi dokonaliśmy trudnego lądowania. Jednocześnie przeciągnęliśmy z każdego ze statków kabel, przygotowując się do wyładunku zapasów przy pomocy boi. Pierwsze kroki na Antarktydzie pozostawiły w naszej pamięci niezatarte wrażenie, pomimo iż dotarły tu już wcześniej wyprawy Scotta i Shackletona. Masz obóz, założony na skutym lodem wybrzeżu, u stóp wulkanu był jedynie obozem tymczasowym/ kwatera główna wciąż znajdowała się na pokładzie "Arkham". Wyładowaliśmy sprzęt wiertniczy, psy, sanie, namioty, żywność, zbiorniki z benzyną, ekwipunek do topienia lodu, aparaty fotograficzne - zarówno te zwykłe jak i do zdjęć lotniczych, części samolotowe oraz inne akcesoria wraz z przenośnymi radiostacjami, które - obok tych zamontowanych na samolotach - były dostatecznie silne/ by za ich pośrednictwem połączyć się z potężną aparaturą nadawczo-odbiorczą na "Arkham" z dowolnego miejsca na kontynencie antarktycznym. Aparatura na statku/ za pomocą której utrzymywaliśmy bezpośredni kontakt ze światem zewnętrznym/ przesyłać miała raporty prasowe do ogromnej stacji radiowej "Arkham Advertiser" w King-sport Mead, w Massachusetts. Mieliśmy nadzieję, że zdołamy zakończyć nasze prace w przeciągu antarktycznego lata, gdyby jednak okazało się to niemożliwe, mieliśmy przezimować na "Arkham", a jednocześnie, nim lód skuje wodę, wysłać "Miskatonic" na północ, po zaopatrzenie na kolejny sezon.
Nie muszę powtarzać tego, co pisano w gazetach na temat naszych wstępnych działań; o wejściu na górę Erebus, czy uwieńczonych sukcesem wierceniach mineralogicznych w Kilku punktach na wyspie Rossa, Które -mimo iż dokonano ich w skalnym podłożu - przebiegły nad wyraz sprawnie. Było to tylko i wyłącznie zasługą Pabodiego i jego aparatury. Nie będę też wspominał tu o pierwszej próbie wykorzystania urządzenia do topienia lodu czy o ryzykownym wejściu z saniami i zaopatrzeniem na wielką zaporę lodową, ani o tym jak w obozie na szczycie zapory zmontowaliśmy pięć wielkich samolotów. Zdrowie dopisywało całej naszej grupie, złożonej z dwudziestu mężczyzn i pięćdziesięciu alaskańskich psów zaprzęgowych, aczkolwiek należy nadmienić iż nie zetknęliśmy się jeszcze z naprawdę zabójczymi temperaturami i wiatrami. Temperatura wahała się w granicach między O a +25 stopni, a podobne mrozy występowały zimą w Płowej Anglii i byliśmy do nich przyzwyczajeni. Obóz na zaporze był również tymczasowy i pełnić miał wyłącznie funkcję magazynu na benzynę, żywność, materiały wybuchowe i inny sprzęt, na początek, do przewozu sprzętu badawczego potrzebowaliśmy tylko czterech samolotów. Piąty, na wypadek gdybyśmy utracili pozostałe maszyny i gdyby zaszła konieczność dostarczenia nas na "Arkham", pozostał w bazie zaopatrzeniowej pod opieką pilota i dwóch ludzi z załogi statku. Później/ gdy nie będziemy potrzebować wszystkich czterech samolotów do przewozu sprzętu/ planowaliśmy używać jednego lub dwóch z nich do transportu wahadłowego, między bazą zaopatrzeniową, a obozem stałym na olbrzymim płaskowyżu oddalonym od nas o 600-700 mil na południe, leżącym już za połacią lodowca Beardmore'a. Na przekór nieomal jednomyślnym opiniom o przerażających wichrach i burzach śnieżnych atakujących z tego właśnie płaskowyżu, postanowiliśmy, gwoli ekonomice i efektywności naszych działań, obyć się bez obozów pośrednich. Raporty radiowe donosiły o odbytym 21 listopada przez naszą eskadrę, zapierającym dech w piersiach czterogodzinnym locie non-stop. Lecieliśmy ponad dumną, lodową pustynią, gdzie słychać było tylko ciszę. Wiatr nie sprawiał nam większych kłopotów i radiokompasy przydały się tylko raz/ kiedy trafiliśmy w gęstą mgłę. Pomiędzy szerokością 85 i 84 stopnia ujrzeliśmy rozległą połać ogromnego wzniesienia; uświadomiliśmy sobie, że dotarliśmy do lodowca Reardmore'a, największej doliny lodowcowej świata. Znaleźliśmy się wreszcie w prawdziwym/ martwym od wieków, białym świecie najdalszego południa. Wtedy też dostrzegliśmy daleko na wschodzie, wierzchołek góry Flansen, wznoszący się na wysokość prawie 15.000 stóp.
Pomyślne założenie bazy południowej ponad lodowcem, na szerokości 86 stopni 7 minut i 174 stopniu 25 minucie długości wschodniej, oraz niewiarygodnie szybkie i sprawne wiercenia, prace geologiczne w różnych punktach, do których dotarliśmy czy to saniami, czy też odbywając krótkie loty samolotami, należą już do historii. To samo tyczy się uciążliwego, choć triumfalnego wejścia na górę Plansen, dokonanego przez Pabodiego i dwóch absolwentów uczelni - Gedney i Carrola, w dniach między 12 a 15 grudnia. Kiedy znajdowaliśmy się na wysokości około 8.500 stóp nad poziomem morza, próbne wiercenia wykazały, iż w pewnych miejscach stały grunt znajduje się zaledwie 12 stóp pod powierzchnią śniegu i lodu. Wykorzystaliśmy zatem naszą aparaturę do topienia lodu; wytopiliśmy otwory strzelnicze i użyliśmy dynamitu w wielu takich miejscach, gdzie żadnemu z wcześniejszych badaczy nie zaświtała nawet myśl o poszukiwaniu minerałów. Uzyskane w ten sposób próbki granitu prekambryjskiego i piaskowca potwierdziły nasze przypuszczenia, iż płaskowyż ów był homogeniczny, z olbrzymią masą kontynentu na zachodzie, ale różniący się nieco od części leżących na wschodzie, poniżej Ameryki Płd. który, jak sadziliśmy uformował mniejszy, odrębny kontynent oddzielony od większego zamarzniętymi połaciami mórz Kossa i Weddella, aczkolwiek Byrd odrzucał tę hipotezę. Wewnątrz niektórych piaskowców, które, celem poznania ich natury, wysadzaliśmy dynamitem i kruszyli, odnaleźliśmy pewne nader interesujące ślady i odłamki skamielin - głównie paproci, wodorostów, trylobitów, liliowców oraz mięczaków, jak Linguellae i gastropody; wszystko to miało ogromne znaczenie dla pierwotnej historii tego regionu. natrafiliśmy również na osobliwy, trójkątny, prążkowany odcisk mierzący w najszerszym miejscu stopę średnicy, który Lakę złożył z trzech fragmentów płytki łupku, wydobytej z otworu po wierceniu dokonanym na wyjątkowo dużej głębokości. Miejsce, gdzie odkryliśmy owe fragmenty znajdowało się na zachodzie, w pobliżu Gór Królowej Aleksandry i Lakę, jako biolog, dostrzegł w tych intrygujących odciskach coś wyjątkowo zagadkowego i ekscytującego. W moim mniemaniu, jako geologa, łupek ten nie różnił się niczym od innych skał osadowych. Jest on wszak formacją metamorficzną/ w którą wprasowana została warstwa osadowa, a ciśnienie powoduje deformacje wszelkich zaistniałych w nim odcisków, nie widziałem więc powodu, aby aż do tego stopnia przejmować się, czy ekscytować owym prążkowanym wgłębieniem.
Kiedy szóstego dnia Lakę, Fabodie, Daniels, sześciu absolwentów, czterech mechaników i ja przelatywaliśmy na pokładzie dwóch samolotów nad brzegiem południowym, nagły/ porywisty wiatr, który na szczęście nie przerodził się w śnieżną burzę, zmusił nas do lądowania. Był to, jak podały gazety, jeden z nielicznych epizodów w czasie kilku lotów obserwacyjnych, podczas których staraliśmy się określić nowe szczegóły topograficzne na obszarach, gdzie nie dotarli dotąd badacze. Wcześniejsze loty, które pod tym względem nas rozczarowały dostarczyły w zamian kilku olśniewających przykładówFantastycznych, zwodniczych miraży, występujących na terenach polarnych, Których podróż morska data nam zaledwie mizerny przedsmak. Odległe góry wznosiły się na niebie niczym zachwycające, czarodziejskie miasta i bywało, że cały biały świat zmieniał się w złotą/ srebrzystą i szkarłatną krainę/ jakby zrodzoną z marzeń i imaginacji Dunsanyego, skąpaną w magicznym blasku wiszącego nisko na niebie słońca. W pochmurne dni miewaliśmy znaczne kłopoty z lotami, bowiem niebo zlewało się z ośnieżoną ziemią/ przeistaczając się w jedną, mistyczną, mieniącą się wszystkimi barwami tęczy pustkę i nie sposób było dostrzec horyzontu rozdzielającego ziemię od nieba. Ostatecznie postanowiliśmy zrealizować nasz pierwotny plan pięćsetmilowego lotu na wschód przy użyciu wszystkich czterech samolotów, i założyć nową bazę przejściową na, jak mylnie sądziliśmy, mniejszej części kontynentu. Okazy geologiczne, które planowaliśmy tam uzyskać mogły okazać się niezwykle cenne, ze względów porównawczych.
Jak dotąd zdrowie nieodparcie nam dopisywało - sok z limonów idealnie kompensował monotonność diety opartej na puszkowej, mocno solonej żywności, zaś temperatury, utrzymujące się generalnie powyżej zera/ pozwalały nam obywać się bez najgrubszych futer. Był środek lata, więc śpiesząc się, choć wykonując sumiennie wszystkie obowiązki, mogliśmy zakończyć naszą działalność do marca/ unikając tym samym nudnego zimowania podczas długiej, antarktycznej nocy. Z zachodu nadeszło kilka srogich huraganów, ale uniknęliśmy szkód dzięki zapobiegliwości Atwooda, który wymyślił schrony dla samolotów oraz wiatrochrony ułożone z ciężkich bloków śniegu. Główne budynki obozu wzmocniliśmy śniegiem. Co tu dużo mówić, nie da się ukryć, iż dopisujące nam szczęście i nasza operatywność były doprawdy niesamowite. Zanim jeszcze na dobre przenieśliśmy się do naszej bazy, zewnętrzny świat wiedział już o naszym Programie, jak i o dziwnym, zaciętym uporze Lakeya upierającym się przy wyprawie badawczej na zachód/ a raczej, dokładniej rzecz biorąc, na północny zachód. Wyglądało na to, iż szykował on naprawdę olbrzymie przedsięwzięcie, które związane było z trójkątnym, prążkowanym kawałkiem łupku - zgodnie z interpretacją Lake'a był on sprzeczny z naturą, co w najważniejszym stopniu pobudzało jego ciekawość, sprawiając iż nie mógł już doczekać się kolejnych wierceń i kruszenia skał w formacjach rozciągających się na zachodzie, do których to formacji owe fragmenty należały. Był dziwnie przekonany, iż ślad ów jest odciskiem jakiegoś ogromnego/ nieznanego i niesklasyfikowanego dotąd organizmu, stojącego dość wysoko na drabinie ewolucji. Absolutnie nie zwracał uwagi na fakt, że wiekowe ślady -kambryjskie, jeśli nie prekambryjskie - wykluczały istnienie nie tylko wyżej rozwiniętego, ale w ogóle jakiegokolwiek życia poza jednokomórkowcami, lub co najwyżej trylobitami. Odłamki skały, na której zachowały się niezwykłe ślady musiały pochodzić sprzed bardzo wielu eonów.
2.
Opinia publiczna żywo zareagowała na nasze radiowe biuletyny, donoszące o wyprawie w nietknięte dotąd ludzką stopą i nie spenetrowane nawet wyobraźnią człowieka, północno-zachodnie terytoria, pomimo iż dotychczas nie wspomnieliśmy jeszcze o wielkich nadziejach na dokonanie rewolucji w naukach biologicznych i geologicznych. Wstępna wyprawa Lake'a saniami, między l l a 18 stycznia w towarzystwie Pabodicgo i paru innych osób, podczas której przy przekraczaniu jednego z ogromnych masywów sprasowanego lodu utracono dwa psy, przyniosła jeszcze więcej łupków z ery archaicznej - nawet ja zaintrygowany byłem osobliwą ilością ewidentnych skamielin w tej tak niewiarygodnie pradawnej warstwie. Chociaż były to odciski prymitywnych form życia, nie stanowiących zbyt wielkiego paradoksu, znalezione zostały, jak sądziliśmy, w warstwach, gdzie nie powinniśmy napotkać żadnych śladów życia. Właśnie dlatego wciąż nie widziałem większego sensu w naleganiach Lake'a, by przerwać nasz harmonogram -plan Lake'a wymagał bowiem zaangażowania wszystkich czterech samolotów, wielu ludzi i całej aparatury mechanicznej jaką dysponowaliśmy. Koniec końców nie wyraziłem sprzeciwu wobec tego planu, choć postanowiłem iż nie będę towarzyszył grupie udającej się na północny zachód.
Kiedy już odjechali, wraz z Pabodiem i pięcioma innymi ludźmi, przystąpiłem do ostatecznego opracowania planu naszych przenosin na wschód. W myśl tego, jeszcze w trakcie przygotowań, jeden z samolotów miał przetransportować spory zapas benzyny z cieśniny McMindo - to jednak mogło, przynajmniej na razie, poczekać, zostawiłem sobie sanie i dziewięć psów, gdyż nierozsądnym byłoby pozbawić się na jakiś czas możliwości transportu w tym kompletnie pustym świecie lodowatej, panującej tu od zarania śmierci, nadprogramowa wyprawa Lake'a w nieznane, jak wszyscy sobie przypominają, nadsyłała własne raporty za pośrednictwem zainstalowanych w samolotach krótkofalówek. Komunikaty odbierane były jednocześnie przez nasze odbiorniki w bazie południowej i na "Arkham" w cieśninie McMurdo; z lego ostatniego miejsca zaś szły dalej w świat na lalach długich, w paśmie do 50 metrów.
Lakę wyruszył 22 stycznia o czwartej nad ranem, pierwszy przekaz radiowy zaś nadszedł już po dwóch godzinach, kiedy to Lakę doniósł o lądowaniu i rozpoczęciu wierceń oraz topieniu na niewielką skalę lodu, w miejscu odległym od nas o około 500 mil. Sześć godzin później drugi, nader ekscytujący przekaz informował o gorączkowej, szaleńczej pracy w wyniku której został wywiercony i powiększony wybuchem płytki szyb, w którym odkryto kawałki łupka z kilkoma śladami podobnymi do tych, które spowodowały pierwotne zamieszanie. Trzy godziny później, krótki komunikat mówił o podjęciu, mimo silnej, porywistej wichury, dalszego lo tu; kiedy zaś wysłałem zalecenie zabraniające dalszego ryzyka. Lakę odpowiedział obcesowo, iż jego nowe okazy czynią każde ryzyko opłacalnym. Wówczas zrozumiałem, że jego podniecenie osiągnęło stadium bliskie buntowi i nie jestem w stanie uczynić nic, by go powstrzymać i odwieść od ryzyka zagrażającego sukcesowi całej wyprawy; największym wszakże przerażeniem napawała mnie myśl, że zanurza się coraz to głębiej w złowrogi i zdradziecki biały bezmiar huraganów i niezbadanych tajemnic, ciągnący się jakieś półtora tysiąca mil aż do na poły tylko znanej, linii brzegowej Ziemi Królowej Marii i Knoxa. Następnie, po upływie mniej więcej półtorej godziny nadeszła podwójnie ekscytująca wiadomość, nadana ze znajdującego się w powietrzu samolotu Lake'a, która diametralnie zmieniła mój nastrój, sprawiając że zapragnąłem nagle towarzyszyć jego zespołowi:
- 10:05. Ma pokładzie samolotu. Po burzy śnieżnej dostrzegliśmy masyw górski, wyższy niż jakikolwiek dotąd przez nas oglądany. Zważywszy na wysokość płaskowyżu można go porównać z Himalajami. Przypuszczalne położenie: 76 stopni 15 minut szerokości i l 15 stopni 10 minut długości wschodniej. Rozciąga się w prawo i w lewo daleko, jak okiem sięgnąć. Podejrzewamy istnienie dwóch dymiących wulkanów. Wszystkie szczyty czarne i oczyszczone ze śniegu. Szalejąca wichura utrudnia nawigację.
Po tej informacji Pabodie, jego ludzie i ja czuwaliśmy, z niepokojem i ekscytacją nad odbiornikiem. Myśl o nieznanych górach oddalonych od nas o 700 mil rozpaliła w nas żądzę; cieszyliśmy się, że to my - pomimo iż nie osobiście -jesteśmy odkrywcami tych gór. Po pół godzinie Lakę znowu nas wywołał:
- Samolot Moultona musiał przymusowo lądować na płaskowyżu, na pogórzu, nikomu nic się nie stało, a maszynę zapewne uda się naprawić. Przeładujemy najważniejszy sprzęt do trzech pozostałych maszyn na powrót, lub dalszą drogę, w zależności od sytuacji, ale na razie nie zachodzi potrzeba podróży obciążonymi samolotami. Zamierzam przeprowadzić dziś zwiad na pokładzie maszyny Carrolla, po wyładowaniu z niej całego sprzętu. Mię jesteście w stanie wyobrazić sobie czegoś takiego. najwyższe wierzchołki muszą mieć ponad 55 tysięcy stóp. Everest to przy nich pestka. Atwood mierzy wysokość teodolitem, podczas gdy Carroll i ja wybraliśmy się na krótki wypad. Jeśli chodzi o wulkany, prawdopodobnie zaszła pomyłka, gdyż formacje wyglądają na warstwowe, prawdopodobnie prekambryjskie łupki przemieszane z innymi pokładami. Dziwnie prezentują się na Ile nieba - regularne grupy sześcianów przylegających do najwyższych szczytów. Wszystko spowite jest cudownym czerwono-złotym blaskiem wiszącego nisko słońca. Przypomina krainę ze snów albo bramę zapomnianego świata pełnego nieznanych cudów. Chciałbym abyś tu byt i mógł to zobaczyć.
Choć właściwie była to pora snu, nikt z nas, słuchających, nie myślał nawet o ułożeniu się na spoczynek. Podobne nastroje musiały zapewne panować w McMurdo, gdzie informacje dotarły do naszego magazynu i na pokład "Arkham". Douglas pogratulował nam tak istotnego odkrycia, a do niego przyłączył się Sherman, kierownik magazynu. Martwiliśmy się, rzecz jasna o uszkodzony aeroplan, ale mieliśmy nadzieję, że łatwo da się go naprawić. O 25:00 ponownie zgłosił się Lakę.
- Lecimy z Carrollem nad najwyższymi partiami pogórza. Mię odważymy się wznieść przy tej pogodzie nad naprawdę wysokimi szczytami, ale uczynimy to później. Dotarcie tu było uciążliwe i przerażające, ale warto było. Olbrzymie pasmo górskie stanowi jednolity masyw i nie ma możliwości zajrzeć co znajduje się za nimi. Główne wierzchołki są wyższe niż szczyty Himalajów i nader osobliwe. Wygląda na to, iż są zbudowane z prekambryjskich łupków z wyraźnymi oznakami wypiętrzenia innych warstw. Jeśli chodzi o wulkany, myliliśmy się. Masyw rozciąga się tak daleko, jak okiem sięgnąć. Powyżej mniej więcej 21 tysięcy stóp góry są pozbawione śniegu. Dziwne i niezwykle formacje na stokach najwyższych gór. Wielkie, acz niewysokie kwadratowe bloki o idealnie pionowych bokach i prostokątnych obwałowaniach u dołu, niczym stare, azjatyckie zamki przylegające do stromych górskich zboczy na obrazach Roericha. niezwykle frapujący widok. Doprawdy, robi z daleka ogromne wrażenie. Podlecieliśmy bliżej do niektórych z nich, bo Caroll myślał, iż są zbudowane z mniejszych, oddzielnych fragmentów, ale prawdopodobnie to tylko ślady zwietrzenia. Większość krawędzi jest pokruszona i zaokrąglona, jakby przez miliony lat wystawione były na działanie burz i niedogodności klimatycznych. Pewne partie gór, zwłaszcza te wyższe wydają się być utworzone ze skał jaśniejszego koloru niż większość warstw na właściwych zboczach, i z całą pewnością posiadają strukturę krystaliczną. Zbliżywszy się do nich dostrzegliśmy wiele wejść do jaskini -niektóre z nich mają osobliwie regularny kształt: kwadratowy lub półkolisty. Musisz sam tu przybyć i to zbadać. Wydaje mi się, że na szczycie jednego z wierzchołków widziałem wał lub coś zbliżonego do łuku. Wysokość szczytu wynosi od 50 - 55 tysięcy stóp. Ja znajduję się teraz na wysokości 21.5 tysiąca stóp. Jest piekielnie zimno. Mróz przenika do szpiku kości. Wiatr wyje i zawodzi przetaczając się przez przełęcze, zaglądając i wydostając się z jaskini, ale dla samolotu nie stanowi większego zagrożenia.
Od tej chwili, przez następne pół godziny. Lakę z przejęciem opowiadał nam o wszystkim, wyrażając zapalczywe pragnienie odbycia normalnej wspinaczki na któryś ze szczytów. Odpowiedziałem, że dołączę do niego tak szybko, jak tylko zdoła przysłać mi samolot, oraz że opracujemy z Pabodiem najlepszy plan zagospodarowania benzyny - ogólnie rzecz biorąc chodziło o to gdzie i jak powinniśmy skoncentrować nasze zapasy z punktu widzenia zmiany planów wyprawy. Rzecz jasna, wiercenia Lake'a, jak również loty aeroplanów wymagać będą ogromnych ilości benzyny w nowej bazie, którą zamierzał założyć u podnóża gór; tak więc lot na wschód mógł w ogóle w tym sezonie nie dojść do skutku. W związku z tą sprawą skontaktowałem się z kapitanem Douglasem i poprosiłem, by wyładował ze statków tyle benzyny ile się da i przesłał zapasy na górę, na zaporę, psim zaprzęgiem, który tam pozostawiliśmy. Przede wszystkim mu sieliśmy zorganizować bezpośrednie połączenie poprzez nieznane terytoria, dzielące obóz Lake'a od cieśniny Mc Murdo. Później Lakę znów mnie wywołał, by stwierdzić, że postanowił rozbić obóz tam, gdzie Moulton wsadził samolot, którego naprawa, notabene, była Już w loku. Pokrywa lodu była tam nader cienka i gdzieniegdzie spod bieli przezierał ciemny grunt; Lakę przed wspinaczką i wyprawą saniami chciał jeszcze dokonać w tym miejscu kilku wierceń i strzałów. Mówił o trudnym do opisania, niepojętym majestacie całej, otaczającej ich scenerii, dziwnym, niepokojącym odczuciu jakby znajdował się w cieniu ogromnych, milczących wieź, których szeregi wznosiły się w górę niczym ściana sięgająca nieba, na krawędzi świata. Atwood prowadząc obserwacje przy pomocy teodolitu ustalił, iż wysokość pięciu najwyższych szczytów wahała się od 50 do 54 tysięcy stóp. Lake'a niewątpliwie niepokoił problem omiecionych ze śniegu zboczy, gdyż sugerowało to istnienie powracających z większą lub mniejszą częstotliwością wichur, przewyższających swą zaciekłością i gwałtowności.] wszystkie inne, jakie dotąd mieliśmy możliwość oglądać. Jego obóz usytuowany był ponad 5 mil od miejsca, gdzie pogórze gwałtownie się wznosiło. Wyczułem w je go słowach nutę podświadomej trwogi - nutę która dala się wyczuć nawet poprzez dzielącą nas lodową pustkę 700 mil - gdy nakłaniał nas, byśmy się pospieszyli i dotarli do owego osobliwego, nowego regionu tak szybko jak to tylko możliwe. Wybierał się właśnie na spoczynek po całym dniu nieustannej pracy, prowadzonej w niosły chanym tempie, z niewiarygodną zawziętością i dającą niesamowite wyniki.
Rankiem odbyłem trójstronną rozmowę z Lake'm i kapitanem Douglasem, przebywającymi w swych odległych od siebie obozach. Ustaliliśmy, że jeden z samolotów przybędzie do mojej bazy po Pabodicgo, pięciu mężczyzn i po mnie, jak również po tyle paliwa ile zdoła unieść na swym pokładzie. Sprawa pozostałej benzyny zależeć będzie od naszych dalszych ustaleń w kwestii wypadu na wschód; póki co odłożyliśmy ów problem na kilka dni, gdyż chwilowo Lakę posiada wystarczająca ilość paliwa potrzebnego by ogrzać obóz i prowadzić wiercenia. W paliwo powinna zostać zaopatrzona baza południowa, lecz jeżeli odłożymy wyprawę na wschód, to nie skorzystamy z niej aż do przyszłego lata, a tym czasem Lakę przyśle samolot, by określić bezpośrednia trasę pomiędzy swymi nowymi górami, a cieśnina Mc Murdo. Wraz z Pabodiem przygotowałem bazę do zamknięcia jej na dłuższy lub krótszy okres - w zależności od sytuacji. Gdyby przyszło nam spędzić na Antarktydzie całą zimę, odlecimy zapewne z bazy Lake'a na "Arkham" nie wracając już do tego punktu. Część naszych stożkowych namiotów została już wcześniej wzmocniona bryłami zlodowaciałego śniegu, w związku z czym postanowiliśmy obecnie dokończyć prace nad stworzeniem stałego osiedla. Jako że dysponowaliśmy spora liczbą namiotów - Lakę miał ich pod dostatkiem, nawet gdyby nasza grupka miała przenieść się i zamieszkać w jego bazie. Przekazałem przez radio, że Pabodie i ja będziemy gotowi do drogi nazajutrz, gdyż czekał nas jeszcze jeden dzień pracy, noc zaś chcieliśmy uczciwie przespać. Praca jednak trwała nieprzerwanie tylko do szesnastej, gdyż od tego mniej więcej czasu zaczęły napływać od Lake'a zdumiewające i nad wyraz ekscytujące komunikaty. Dzień zaczął się dla niego niepomyślnie; dokonane z aeroplanu pomiary wyłaniającej się spod lodu, w pobliżu bazy, skalnej powierzchni wykazały całkowity brak wszystkich tych pierwotnych archaicznych warstw, których tak poszukiwał, a które tworzyły przeważającą część gigantycznych wierzchołków widniejących w prowokującej odległości od obozowiska. Większość owych lśniących skał była albo pochodzącymi z okresu jurajskiego i kredowe go piaskowcami, albo łupkami z permu i triasu, których występujące tu i ówdzie połyskujące czernią pokłady sugerowały twarde złoża łupkowego węgla. To raczej zniechęcało Lake'a, który chciał wydobyć dużo starsze okazy niż liczące sobie 500 milionów lat. Zdawał sobie sprawę, że aby odkryć żyłę archaicznego łupku w którym znalazł dziwne znaki, musi podjąć nielichą wyprawę saniami z pogórza na którym się znajdował, aż do stóp stromych zboczy gigantycznych gór. Mimo to jednak postanowił dokonać kilku miejscowych wierceń, jako część ogólnego programu wyprawy. Polecił zatem zmontować .świder i wyznaczył do jego obsługi pięciu ludzi, podczas gdy po została grupa kończyła ustawianie obozu i reperowała uszkodzony samolot. Ma początek wierceń wybrano skały, które wyglądały na najbardziej miękkie - piaskowiec oddalony od obozu o mniej więcej ćwierć mili. Świder uporał się z nim bardzo łatwo, bez potrzeby dokonywa nią dodatkowych dynamitowych strzałów. Trzy godziny później po pierwszym koniecznym strzale usłyszano krzyk załogi świdra i niebawem młody Gedney - pełniący rolę kierownika robót - wpadł spiesznie do obozu, z zaskakującymi wieściami. Natrafiono na jaskinię, pobliską wiec szybko ustąpił miejsca żyle komanczańskiego wapienia, pełnego mikroskopijnych skamielin głowonogów, kości morskich kręgowców i rekinów. Już to, samo w sobie, było ważnym odkryciem, gdyż dostarczało wyprawie pierwszych skamielin kręgowców; wkrótce po tym jednak, gdy głowica zagłębiła się w próżnię, wiertaczy ogarnęła kolejna, jeszcze silniejsza fala emocji. Potężny ładunek ujawnił podziemny sekret - poprzez postrzępiony otwór mierzący około 5 stóp szerokości i 2 stopy grubości ziała płytka jama wydrążona w wapieniu przed ponad 50 min lat, przez wody pradawnego, tropikalnego świata. Wydrążona warstwa nie miała więcej niż 7 czy 9 stóp, lecz rozciągała się pod ziemią we wszystkich kierunkach. Wyczuwało się tam słaby ciąg powietrza, który sugerował istnienie całego rozległego systemu ja skiń. Zarówno strop jak i podłoże pokryte było obficie stalaktytami i stalagmitami - niektóre z nich stykały się ze sobą tworząc ogromne kolumny, najistotniejszy ze wszystkiego był jednak odkryty tam, rozległy pokład muszli i kości, które miejscami wręcz blokowały przejście. Zmyte z nieznanych dżungli mezozoicznych, z lasów trzeciorzędu, palm wachlarzowych i prymitywnych roślin okrytozalążkowych, owo kostne zbiorowisko zawierało więcej gatunków zwierzęcych niż najsumienniejszy paleontolog byłby w stanie zgromadzić i sklasyfikować przez rok. Mięczaki, pancerze skorupiaków, ryby, zwierzęta ziemnowodne, gady, ptaki i wczesne ssaki, duże i małe, znane i nieznane. Nic dziwnego zatem, że Gedney wrócił biegiem do obozu krzycząc, i nic dziwnego, że każdy rzucał swoją pracę i ruszał przez przeszywający do szpiku kości, gryzący chłód tam, gdzie wysoki szyb znaczył nowoodkrytą bramę wiodącą ku sekretom wnętrza ziemi i minionych wieków. Kiedy Lakę zaspokoił pierwszą, palącą ciekawość, pospiesznie nabazgrał w notatniku krótką wiadomość i młody Moulton pobiegł z nią do obozu, by nadać przez radio komunikat. W ten sposób dowiedziałem się o odkryciu. Wiadomość mówiła też o zidentyfikowaniu pierwszych muszli, kości ryb kostołuskich i Placodermów, szczątków Labyrinthodontów i Thccodontów, fragmentów czaszki Mosasaura, stosu pacierzowego i pancernych płyt Dinozaura, zęba i kości skrzydła Pterodaktyla, szczątków Archeopteryxa, zębów mioceńskiego rekina, czaszek prymitywnych ptaków oraz innych kości pradawnych zwierząt takich jak: Xiphodony, Eohippy, Oreodony i Titanothery. Ponieważ nie znaleziono szczątków współczesnych. Lakę wysnuł wniosek, że ostatnie warstwy trafiły tutaj w Oligocenie, a ta zapadnięta warstwa, w obecnym wyschniętym martwym i odizolowanym stanie, znajdowała się tak przez ostatnie 50 milionów lat. Z drugiej jednak strony najbardziej interesująca była przewaga form bardzo wczesnego życia. Chociaż wapienna formacja była niewątpliwie komanczańska, i ani trochę wcześniejsza, czego dowodem są skamieliny osadzone w tej płytkiej grocie w typowy, konarowy sposób, to także fragmenty wolnej przestrzeni zawierały zadziwiającą proporcję organizmów traktowanych dotychczas jako właściwych dla okresów dużo starszych - nawet szczątkowe ryby, mięczaki i korale pochodziły z odległego syluru i ordowiku. Nasuwał się oczywisty wniosek, że w tej części świata istniała nadzwyczajna i unikalna ciągłość między życiem sprzed 500 i sprzed 50 milionów lat. Trudno było ustalić jak daleko ciągłość ta wychodzi poza oligocen, kiedy to jaskinia została zamknięta. Tak czy inaczej nadejście straszliwego lodowca w plejstocenie - jakieś 500 tysięcy lat temu - nieomal wczoraj w porównaniu z wiekiem jaskini, musiało oznaczać kres wszystkich pierwotnych form, które lokalnie potrafiły przetrwać właściwe dla nich czasy. Lakę nic poprzestał na pierwszej wiadomości, lecz sporządził kolejny komunikat i przesłał go poprzez śniegi do obozu, nim Moulton zdążył stamtąd wrócić. Dlatego też Moulton pozostał już przy radiu w jednym z samolotów nadając do "Arkham" i dalej w świat dalsze uzupełnienia, które Lakę przesyłał mu przez kolejnych posłańców. Kto śledził doniesienia prasowe, pamięta zapewne poruszenie jakie wśród naukowców wywołały te popołudniowe raporty; raporty które doprowadziły ostatecznie, po tylu latach do zorganizowania Ekspedycji Starkweathera i Moora, o którą tak się niepokoję, i którą usiłuję storpedować, najlepiej będzie jak przekażę te komunikaty dokładnie w takiej formie, jak przesyłał mi je Lakę, a nasz radiooperator w bazie, McTighe, przekładał ze stenogramu pisanego ołówkiem:
- Fowler w odłamkach piaskowca i wapienia uzyskanych wskutek wybuchu, dokonał odkrycia najwyższej wagi. Kilkanaście wyraźnych trójkątnych, prążkowanych odcisków, dokładnie takich samych Jak te w archaicznym łupku, dowodzących, że źródło to przetrwało ponad 600 milionów lat, aż do czasów komanczańskich, bez większych zmian; to z kolei dowodzi, że odciski komanczańskie są w oczywisty sposób prymitywniejsze i bardziej schyłkowe niż pozostałe, starsze. Podkreślcie w prasie wagę odkrycia. Będzie ono znaczyć dla biologii tyle co dzieło Einsteina dla matematyki i fizyki. Skojarzcie to z moja poprzednią pracą i wysnujcie wnioski. Wygląda na to iż, jak podejrzewałem, ziemia była świadkiem całego cyklu, czy cykli organicznego życia jeszcze przed tym znanym, które rozpoczęło się od komórek w archeozoiku. Wyewoluowało ono i wyspecjalizowało się nie później niż miliard lat temu; kiedy planeta była młoda i nic nadająca się do zasiedlenia przez jakiekolwiek formy życia czy zwyczajne struktury protoplazmatyczne. Rodzi się pytanie - gdzie, kiedy i jak rozpoczął się ich rozwój?
+++
- Badając fragmenty pewnych szkieletów należących do ogromnych, zarówno lądowych jak i morskich gadów oraz prymitywnych ssaków, znalazłem osobliwie umiejscowione rany i uszkodzenia struktury kostnej, których nie można przypisać jakiemukolwiek drapieżcy czy mięsożercy z żadnego okresu. Były one dwojakiego rodzaju - proste, wytopione dziury na wylot oraz wyraźne ślady nacięć czy rąbania. Jeden czy dwa przypadki równo przeciętych kości, niewiele okazów uszkodzonych. Posłałem do obozu po latarki elektryczne. Rozszerzymy teren badań podziemnych przez wycięcie stalaktytów. -
+++
- Znalazłem bardzo dziwny kawałek steatytu. Ma około 6 cali średnicy i 1.5 cala grubości. Jest całkiem inny od tutejszej formacji - trudno określić z jakiego pochodzi okresu. Zdumiewająco gładki i regularny. Ma kształt pięcioramiennej gwiazdy z odłamanymi końcami i śladami wgnieceń od uderzeń w wewnętrznych katach i pośrodku. Na nieuszkodzonej powierzchni, pośrodku, małe gładkie wgłębienie. Jeszcze bardziej zdumiewające jest jego pochodzenia oraz ślady zwietrzelin. Prawdopodobn...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]