[ Pobierz całość w formacie PDF ]

POLNORD — Wydawnictwo OSKAR, Gdańsk 1997

Skład: Studio MARCBOSS, Gdańsk, ul. Kartuska 51/2 TEL 0-601 61-52-40

Powieść Miejscowe znieczulenie ukazała się w Niemczech w roku 1969, pomiędzy najważniejszymi dziełami Güntera Grassa: w kilka lat po Trylogii Gdańskiej (Blaszany bębenek, Kot i mysz, Psie lata), na kilka lat przed Turbotem. Był to okres wytężonej aktywności poli­tycznej autora, który w owym czasie zaangażował się głęboko w kampanię wyborczą niemiec­kiej socjaldemokracji i jej przy­wódcy — późniejszego kanclerza — Willy Brandta.

W Miejsccowym znieczuleniu Grass opisuje ówczesny stan du­cha Niemców: poczucie zastoju, oczekiwanie zmiany, bezkompro­misowy bunt młodości i scepty­cyzm wieku dojrzałego. Pojawia­ją się też echa lat wojny i hitleryz­mu — częsty u pisarza motyw nieprzezwyciężonej przeszłości

Bohater powieści, Eberhard Starusch, czterdziestoletni profe­sor berlińskiego gimnazjum, cier­pi z Powodu bólu zębów i musi poddać się długotrwałemu lecze­niu. Fotel dentystyczny staje się u Grassa jakby sofą psychoanali­tyka W ciągu kolejnych wizyt Starusch przeprowadza rozrachunek z żydem własnym i całej swo­jej generacji, bilansując porażki, zaniechania i frustracje. Będąc w młodości buntownikiem sympa­tyzuje z buntem młodych, ale sam już nie jest do niego zdolny przy­stosował się do otaczającego świata, jego wrażliwość i wola działania i zostały w imię tzw. zdrowego rozsądku „miejscowo znieczulone”, Czy trwale i nieodwracalnie?

W serii dzieł wybranych Güntera Grassa przygotowywanej przez POLNORD — Wydaw­nictwo OSKAR ukazały się dotąd tomy. Listopadia. 13 sonetόw (1994), Blaszany bębenek (1994), Turbot (1995), Kot i mysz (1996). W 1998 roku przewidziano wznowienie Psich lat oraz wydanie nowej głośnej powieści pisarza pt Rozległe Pole

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

GÜNTER GRASS

Miejscowe znieczulenie

 

 

Dzieła Güntera Grassa pod redakcją

SMWOMIRA BŁAUTA i JOANNY KONOPACKIEJ

 

 

 

Przełożył

Sławomir Błaut

POLNORD

WYDAWNICTWO OSKAR—

Gdańsk 1997

Tytuł oryginału

örtlich betäubt

Opracowanie graficzne Piotr PIÓRKO

Grafika na okładce Günter GRASS

 

Przekład tej książki powstał dzięki pomocy finansowej INTER NATIONES Bonn

ISBN 83-86181-33-8

Copyright (c) 1993 by Steidl Verlag. Cöttingen

© Copyright for the Polish edition by POLNORD — Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 1997

 

 

 

 

 

 

 

Opowiadałem to mojemu dentyście. Z rozdziawioną gębą, mając przed sobą ekran telewizora, który bezgłośnie jak ja opowiadał reklamy: Lakier do włosów Kasy mieszkaniowe Bielszy od bieli. Ach, i zamrażarka, w której między cynadrami cielęcymi a mlekiem spoczywała moja narzeczona wysyłając komiksowe baloniki: Ty się wyłącz, ty się wyłącz...

(Święta Apolonio, wstaw się za mną!). Moim uczennicom i uczniom powiedziałem: — Postarajcie się być wyrozumiali. Muszę iść do zębodłuba. To się może przeciągnąć— A więc taryfa ulgowa.

Powściągliwy śmiech. Bezceremonialności średniego kalibru. Scherbaum sypał dziwacznymi wiadomościami: — Wielce szanowny profe­sorze Starusch. Pańska naznaczona cierpieniem decyzja skłania nas, pańskich współczujących uczniów, do przypomnienia panu męczeń­stwa świętej Apolonii. W roku 250, za panowania cesarza Decjusza, poczciwa dziewczyna została w Aleksandrii spalona żywcem. Ponie­waż przedtem motłoch wyrwał jej cęgami wszystkie zęby, jest ona patronką wszystkich cierpiących na ból zęba i prawem kaduka również dentystów. Na freskach w Mediolanie i Spoleto, na sklepie­niach szwedzkich kościołów, ale też w Sterzingu, Gmünd i Lubece widzi się ją przedstawioną z cęgami i zębem trzonowym. Dużo przyjemności i nabożnego oddania. My, pańska 12a, będziemy prosić świętą Apolonię o wstawiennictwo.

Klasa mamrotała błogosławieństwa. Podziękowałem za umiarkowa­nie dowcipny wygłup. Wero Lewand z miejsca domagała się ode mnie rewanżu: głosowania za postulowanym od miesiąca kącikiem dla palaczy koło szopy na rowery. — To, że nie pilnowani kurzymy w ustępie, nie może przecież być po pana myśli.

Obiecałem klasie, że na najbliższej konferencji i wobec komitetu rodzicielskiego opowiem się za ograniczoną czasowo zgodą na palenie, o ile Scherbaum będzie gotów objąć redakcję gazetki szkolnej, jeśli komisja samorządu uczniowskiego wysunie jego kan­dydaturę: — Wybaczcie porównanie: moje zęby i wasza gazetka wymagają leczenia.

Ale Scherbaum odmówił: — Dopóki współodpowiedzialność uczniów nie zamieni się w ich współdecydowanie, nie kiwnę palcem. Idiotyzmu nie można zreformować. A może pan wierzy w zrefor­mowany idiotyzm? — No właśnie. — Z tą świętą to zresztą prawda. Może pan zajrzeć do kościelnego kalendarza.

(Święta Apolonio, wstaw się za mną!) Bo u męczenników jedno­razowa inwokacja nie skutkuje. Zatem późnym popołudniem ruszy­łem w drogę, zwlekałem z trzecią inwokacją i dopiero na Hohenzollerndamm, o parę kroków od owej tabliczki z numerem domu, która na drugim piętrze kamienicy o mieszczańskim wystroju obiecy­wała mi gabinet dentysty, nie, dopiero na klatce schodowej, pośród waginalnych ornamentów secesyjnych, które, ujęte w kształt fryzu, jak ja podążały w górę, zdecydowałem się, wbrew przekonaniu, na trzecią inwokację: — Święta Apolonio, wstaw się za mną...

Poleciła mi go Irmgarda Seifert. Powiedziała, że jest powściągliwy, oględny, a jednak zdecydowany. — I proszę sobie wyobrazić: ma w gabinecie telewizor. Z początku nie chciałam, żeby chodził podczas wizyty, ale teraz muszę przyznać: wspaniale odwraca uwagę. Człowiek jest zupełnie gdzie indziej. I nawet ślepy ekran ma w sobie coś ekscytującego, jakoś tam ekscytującego...

Czy dentysta ma prawo pytać pacjenta, skąd ten pochodzi?

— Zęby mleczne postradałem na przedmieściu Nowy Port. Ludzie tamtejsi, sztauerzy i robotnicy od Schichaua, przepadali za żuciem tytoniu; odpowiednio też wyglądały ich zęby. I gdziekolwiek się ruszyli, tam pozostawiali znaki: smolistą plwocinę, która na mrozie nie chciała zamarzać.

— Taktak — odparł dentysta w pantoflach z żaglowego płótna — ale dzisiaj prawie nie mamy do czynienia z uszkodzeniami od tytoniu do żucia. — I już był gdzie indziej: przy zaburzeniach artykulacji i przy moim profilu, któremu wysunięta dolna szczęka od czasu dojrzewania przydaje więcej siły woli, aniżeli zdołałoby ująć wczesne leczenie ortodontyczne. (Moja była narzeczona porównała mój podbródek do taczek; oprócz karykatury puszczonej w obieg przez Wero Lewand mojemu podbródkowi przypisywano jeszcze inną funkcję: platformy nisko pod wozi owej). Jest, jak jest. Zawsze wiedziałem, że mam tnący zgryz. Pies szarpie. Krowa rozciera. Człowiek żuje przy pomocy obu ruchów. Mnie brak tej normalnej artykulacji. —Pan tnie—oznajmił mój dentysta. A ja ucieszyłem się, że nie powiedział: Pan szarpie, jak szarpią psy. — Dlatego zrobimy rentgena, całą serię. Niech pan spokojnie zamknie oczy. Ale możemy też włączyć telewizor..

— Dzięki, doktorze. — A może już na samym początku doszedłem do poufałego zdrobnienia: „doktorciu”? Później, będąc zależny, wołam: Ratunku, doktorciu! Co ja mam zrobić, doktorciu? Pan przecież wszystko wie, doktorciu...)

Podczas gdy on swym jedenastokrotnie pobrzękującym ręcznym aparatem pstrykał zdjęcia moich zębów i paplał przy tym — „Mógłbym panu opowiedzieć historyjki z pradziejów stomatologii...” — ja na mlecznej wypukłości widziałem wiele, na przykład Nowy Port, gdzie w Motławie, naprzeciwko Ostrowa, zatopiłem mleczny ząb.

Jego film rozpoczynał się inaczej— — Trzeba zacząć od Hipokratesa. Zaleca on papkę z soczewicy na ropnie w jamie ustnej...

A moja mamusia potrząsnęła na ekranie głową — Nie, topić my nie będziemy. W szkatułce na niebieskiej wacie ich schowamy. — Lekka wypukłość tchnęła dobrocią. Kiedy mój dentysta wygłaszał naukowe pewniki — Płukanie roztworem pieprzu miało zdaniem Hipokratesa pomagać na obrzęk dziąseł.. — moja mamusia mówiła pośrodku naszej kuchni mieszkalnej: — I broszkę z granatu do bursztynu dołożę, i dziadka ordery. I twoje mleczaki akuratnie pozbieramy, co by później żonka i dzieciaczki rzec mogły: to tako one wyglądały.

On wszakże uwziął się na moje zęby przedtrzonowe, na moje zęby trzonowe. Bo że wszystkich moich trzonowców najmocniej trzymały się zęby mądrości — górne ósemki, dolne ósemki: one miały stać się filarami mostowymi i dzięki korygującemu mostowi złagodzić mój tnący zgryz. — Zabieg — powiedział. — Będziemy musieli zdecydować się na większy zabieg. Czy teraz, kiedy moja pomoc wywołuje rentgenowskie zdjęcia, a ja zabiorę się do usuwania pańskiego kamienia, mogę włączyć obraz i dźwięk?

Wciąż jeszcze. — Dzięki.

On machnął ręką na zasady: — Może program ze Wschodu? — Mnie wystarczał tolerujący wszystko ciemny ekran, na którym raz po raz widziałem siebie, jak powoli, naprzeciwko Ostrowa, zatapiam mleczny ząb w portowej brei. jeszcze podobała mi się moja rodzinna historia, bo zaczyna się od mleczaków: — Na pewno, mamusiu, jeden ząbek — bo przecież go brakuje — zatopiłem w porcie. I połknęła go ryba, nie sandacz, tylko sum, który przetrwał wszystkie złe czasy. Wciąż jeszcze stoi na czatach, bo sumy żyją długo, i czeka na dalsze mleczaki. Ale pozostałe ząbki perlą się mlecznie i bez kamienia na czerwonej wacie, a tymczasem broszka z granatu z bursztynami i orderami dziadka przepadła...

Mój dentysta przebywał wówczas w wieku jedenastym i opowiadał o arabskim lekarzu Albukassisie, który w Kordobte jako pierwszy zwrócił uwagę na kamień nazębny — Trzeba go odłupać. — Przypomi­nam sobie również takie oto zdania: Kiedy rodnik kwasowy w środowi­sku alkalicznym pozostaje poniżej pH siedem, tworzy się kamień nazębny, ponieważ ślinianki podżuchwowe opróżniają się na siekacze, a przyusznice na górne szóstki, szczególnie silnie przy ekstremalnych ruchach ust, na przykład przy ziewaniu. Niech pan ziewnie. Tak, tak, doskonale...

Wykonywałem to wszystko, ziewałem, wydzielałem ślinę, która tworzy kamień nazębny, a mimo to nie udawało mi się wciągnąć mojego dentysty: — No, doktorze, jak się nazywa moja malutka produkcja?— Uratowane mleczaki. Bo kiedy w styczniu czterdziestego piątego moja mamusia musiała zbierać manatki — ojciec pracował przecież w kapitanacie portu i mógł coś załatwić — zdołała opuścić Nowy Port ostatnim transportowcem wojskowym. Ale zanim opuściła, to, co najkonieczniejsze, a więc także moje mleczaki, spakowała do dużego ojcowskiego worka z żaglowego płótna, a ten, jak to się zdarza w trakcie gorączkowych przygotowań do ucieczki, omyłkowo został załadowany na „Paula Beneke”, kołowy parowiec wycieczkowy, który nie wpadł na minę i choć przepełniony, dotarł cało do Travemünde, podczas gdy moja zacna mamusia nie ujrzała ani Lubeki, ani Travemünde; bo ów transportowiec wojskowy, o którym twierdzę, że był ostatni, na południe od Bornholmu wpadł na minę, został storpedowany i — jeśli zechce pan obejrzeć się za siebie i zostawić w spokoju kamień nazębny — normalnie zatonął, z moją mamusią, jak wtedy pośród lodowej kaszy, tak dzisiaj na pańskim ekranie. Tylko kilku panom z okręgowego kierownictwa partii podobno udało się przesiąść w porę na kuter torpedowy...

Mój dentysta powiedział — Niech pan popłucze. — (W trakcie długotrwałego leczenia prosił, wzywał mnie, wołał: — Jeszcze raz! — pozwalając mi oderwać wzrok). Bardzo rzadko obrazkom mojej produkcji udawało się utrzymać i w spluwaczce przesłonić plwocinę, choćby z drobinami kamienia: odległość między ekranem a spluwacz­ką, to uporczywe migotanie przy równoczesnym napływie śliny, obfitowała w pułapki i przytaczała nawiasowe zdania— wtręty mojego ucznia Scherbauma, prywatne utarczki między Irmgardą Seifert a mną, codzienny szkolny kołowrót, pytania egzaminacyjne dla kandydatów na nauczycieli i pytania egzystencjalne, opakowane cytatami. Jednakże choć trudno było znaleźć drogę od ekranu telewizora do spluwaczki, a po płukaniu wrócić do filmowego wątku, prawie zawsze udawało mi się uniknąć zakłóceń obrazu.

— Jak to się składa, doktorciu moje mleczaki przechowywały się długo, bo co raz zostanie uratowane, już tak szybko nie zginie.

— Ale nie czarujmy się na kamień nazębny nie ma lekarstwa.

— Kiedy syn poszukiwał rodziców, przysłano mu worek z żaglowego płótna.

— Dlatego dzisiaj będziemy walczyć z kamieniem nazębnym, czyli wrogiem numer jeden.

— I każdej dziewczynie, która widziała we mnie przyszłego narzeczo­nego, pokazywałem swoje uratowane mleczne zęby.

— Bo usuwanie kamienia przy pomocy instrumentu należy a priori do każdego leczenia dentystycznego.

— Ale nie każda dziewczyna uważała, że mleczaki Eberharda są ładne bądź interesujące.

— Od niedawna mamy metody ultradźwiękowe Niech pan popłucze.

Irytujący, jak z początku sądziłem, przerywnik, bo z pomocą uratowanych mlecznych zębów nieomal udało mi się zwabić na ekran moją byłą narzeczoną i zacząć (jak i teraz chcę wreszcie zacząć swój lament), ale mój dentysta był przeciwny. Za wcześnie.

Podczas gdy ja płukałem obficie, on zabawiał mnie anegdotami. Opowiadał o niejakim Skryboniuszu Largusie, który obmyślił proszek do zębów dla Messaliny, pierwszej żony cesarza Klaudiusza prażone rogi jelenia plus żywica chiotyczna i sól amonowa. Kiedy przyznał, że już u Pliniusza tłuczone mleczne zęby stanowiły popularny proszek szczęścia, w uszach znów zabrzmiało mi zdanie mojej mamusi — Tutaj, synciu, na zielonej wacie tobie kładę. Co by szczęście tobie kiedyś przyniosły.

Co tu gadać o zabobonie! W końcu pochodziłem z rodziny marynarskiej. Wuj Maks zginął na Dogger Bank. Ojciec przeżył zatopienie „Königsbergu” i do końca istnienia Wolnego Miasta pra­cował jako pilot w porcie. A mnie chłopaki od początku nazywali Störtebekerem. Do ostatka byłem ich przywódcą. Moorkähnemu przyszło grać drugie skrzypce. Dlatego chciał rozbić bandę. Ale ja do tego nie dopuszczałem — Tylko uważajcie, chłopaki — I to dopóty, dopóki cała sprawa się nie obsunęła, bo szczapowate ścierwo nas sypnęło. Powinienem bym był wyłożyć raz kawę na ławę i wszystko po kolei, tak jak naprawdę było, wyświetlić na ekranie. Ale bez przyjętych zazwyczaj efektów napięcia — wzlot i upadek bandy Wyciskaczy — tylko w kategoriach naukowej analizy Bandy młodzieżowe w Trze­ciej Rzeszy. Bo akt Pirackich Szarotek w piwnicach kolońskiego prezydium policji dotychczas nikt jeszcze nie ujawnił (— Jak pan sądzi, Scherbaum? To przecież powinno zainteresować pańskie pokolenie. Mieliśmy wtedy po siedemnaście lat, jak wy dzisiaj macie po siedem­naście. I nie sposób przeoczyć pewnych zbieżności żadnej własności, dziewczyna przynależna całej grupie i absolutna kontra wobec wszystkich dorosłych, także żargon panujący w 12a przypomina mi żargon naszej bandy). Wszelako wówczas była wojna. Nie chodziło o kącik dla palaczy i podobne głupstewka. (Kiedyśmy obrobili Urząd Gospodarczy. Kiedyśmy boczny ołtarz w kościele Serca Jezusowego. Kiedyśmy na placu Winterfelda). Myśmy stawiali prawdziwy opór. Z nami nikt nie mógł sobie poradzie. Aż Moorkähne nas sypnął. Albo ta deska do prasowania z tymi swoimi siekaczami. Powinienem był spławie oboje. Albo twardo zabronić. Żadnych bab! Nawiasem mówiąc nosiłem wtedy swoje mleczne zęby w woreczku na piersi. Kogo przyjmowaliśmy, ten musiał przysięgać na moje mleczaki „Nicość niczeje nieustannie”. Trzeba mi było je przynieść. —Widzi pan, doktorciu. Tak to szybko idzie. Jeszcze wczoraj byłem szefem młodzie­żowej bandy budzącej postrach w okręgu Gdańsk — Prusy Zachodnie; natomiast dzisiaj jestem już gimnazjalnym profesorem niemieckiego, a zatem i historii, który chciałby namówić swego ucznia Scherbauma, żeby dał sobie spokój z młodzieńczym anarchizmem. „Niech pan obejmie gazetkę szkolną. Pański talent krytyczny domaga się in­strumentu”. Bo profesor gimnazjalny jest przeorientowanym przywód­cą młodzieżowej bandy, któremu — jeśli zechce mnie pan wziąć za miernik — nic już nie doskwiera prócz bólu zębów, bólu od tygodni.

Znośne, ale jednak trapiące mnie nieustannie bóle zębów mój dentysta tłumaczył zamkiem kości szczękowych, który przyczynił się do ubytku dziąseł i odsłonił wrażliwe szyjki zębowe. Gdy nie pomogła mi kolejna anegdotka — Pliniusz na ból zęba zalecał wsypcie sobie do ucha popiół z czaszki wściekłego psa — wskazał swym sterpem przez ramię — Może jednak włączymy telewizor — Ale ja obstawałem przy bólu krzyk boleści Lament, który nigdy nie gra na zwłokę (— Wybaczcie, proszę, jeśli jestem roztargniony).

Na ekranie mόj uczeń prowadził rower. — Pan z tym swoim bólem zębów. A co się dzieje w delcie Mekongu? Czytał pan?

— Tak, Scherbaum, czytałem. Kiepska sprawa. Kiepskakiepska. Ale muszę przyznać, że to ćmienie, ten powiew skierowany wciąż na ten sam nerw, że ten dający się zlokalizować, wcale nie taki straszny, lecz drepczący w miejscu ból bardziej mi dokucza, dręczy mnie i obnaża niż sfotografowany, bezmierny, a jednak abstrakcyjny, bo nie dotyka­jący mojego nerwu ból tego świata.

— Nie budzi to w panu gniewu albo przynajmniej smutku?

— Często próbuję być smutny.

— Nie oburza pana to bezprawie?

— Staram się być oburzony.

Scherbaum zniknął. (Wstawił rower do szopy). Ściszonym głosem odezwał się mój dentysta — jak zaboli, to proszę dać malutki znak.

— Ćmi. Tak. Tu z przodu cmi.

—To odsłonięte, zaatakowane przez kamień szyjki pańskich zębów.

— Rany, jak ćmi.

— Weźmiemy później arantil.

— Mogę popłukać, doktorem, raz—dwa popłukać?

(I pospieszyć z przeprosinami. Nigdy więcej nie będę). Oto już miałem w uszach moją narzeczoną — Ty z tym swoim kwękaniem! Bolesne pożegnanie, sądząc z tego, co słyszę. Podaj mi swoje konto, to przekażę plasterek. Należy ci się przecież renta. Zacznij coś nowego. Pokarm swojego konika celtyckie ornamenty nagrobne.

(Przeskok od spluwaczki do kopalni bazaltu na Mayener Feld. Nie, ona pojawia się na cmentarzu w Kruft. A może to składowisko pumeksu i ona między pustakami).

— Bądź pożyteczny Założę się, że będzie z ciebie pierwszorzędny belfer.

(To nie pumeks Andernach. Wystawiona na wiatry Reńska Prome­nada. Liczenie przyciętych platanów między bastionem a promem samochodowym. Tam i z powrotem ze słowami rozrachunku).

— Ileż ty pedagogiki wysączyłeś na mnie? Nie obgryzaj paznokci. Czytaj powoli i systematycznie. Zrekapituluj, zanim zmienisz temat. Karmiłeś mnie Heglem i swoim Marksengelsem.

(Zastygła kozia twarz, z której dobywają się komiksowe baloniki, wypełnione po brzegi okruchami kamienia nazębnego żwirem pamięci szutrem nienawiści. Ach, Lois Lane!)

— Jestem dorosła. Rzucam cię. Nareszcie rzucam cię. Ty mięczaku fujaro supertchórzu!...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl