[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Andre Norton

 

 

 

Gwiaździsta odyseja

 

 

Tłumaczyła: Maja Kmieciak

Tytuł oryginału No Night Without Stars

Rozdział pierwszy

 

Gruby pióropusz czarnego tłustego dymu, unoszący się zza górskiego grzbietu, wyglądał dość złowróżbnie. Sander zsunął się z Rhina i zaczął się wdrapywać na zbocze, a jego wierzchowiec równie ostrożnie podążył za nim. Od wielu dni nie napotkali żadnego obozowiska, a torba z prowiantem, przyczepiona do spełniającej rolę siodła derki umocowanej rzemieniami na Rhinie, była pusta. Sanderowi dokuczał głód. Na ziemi, którą przemierzali w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, nie było śladu zwierzyny łownej. A garstka czy dwie ledwie dojrzałego ziarna z wyrwanych z korzeniami rozsianych z rzadka kłosów zboża nie wystarczyła do zaspokojenia głodu.

Pięć dni temu Sander przekroczył granice terytorium znanego Wspólnocie Jaków. Wyjechawszy poza pierścień namiotów — ponury i rozgoryczony z powodu sposobu, w jaki został potraktowany — skierował się na wschód, ku legendarnemu morzu. Wówczas wydawało mu się możliwe, iż osiągnie cel: odkryje dawne tajemnice, dzięki którym będzie w stanie lepiej podrobić dostarczany przez Handlarzy metal, tak by po powrocie móc stawić czoła Ibbetsowi i pozostałym, oraz wymusić na nich przyznanie, że nie jest mało wartym terminatorem, lecz kowalem ze Starej Szkoły. Choć długa, mozolna wędrówka przez nieznane, zdziczałe pustkowie nauczyła go roztropności, nie przygasiła jednak zarzewia tlącego się w nim buntu przeciwko krzywdzącej, deprecjonującej jego wartość decyzji Ibbetsa.

Zaklinował się ramionami pomiędzy dwiema skałami i naciągnął na twarz kaptur, tak by jego szary kolor stopił się z barwą otaczających go kamieni. Choć nie miał przeszkolenia w dziedzinie myślistwa, jak każdy inny członek

Wspólnoty od dzieciństwa uczony był podstaw maskowania się w obliczu czegoś niezwykłego, do momentu uzyskania całkowitej pewności, że nic mu nie zagraża.

Poniżej rozciągała się szeroka dolina, w której wiła się rzeka. W miejscu, gdzie rozszerzała się, tworząc o wiele większy zbiornik wodny (widział zaledwie jeden jego brzeg, ten, w który wcinała się rzeka), stało kilka budynków, tworząc małą wioskę. Te schronienia o długich ścianach sprawiały wrażenie stałych siedzib, nie tak jak skórzane namioty Wspólnoty, łatwe do przemieszczania z miejsca na miejsce. Jednakże małe, posępne, ukazujące się tu i ówdzie języki ognia świadczyły, iż budynkom tym grozi całkowite zniszczenie.

Nawet z tej odległości dostrzegał coś, co mogło być jedynie rozrzuconymi bezładnie wzdłuż rzeki ludzkimi zwłokami. Wywnioskował, że dokonano tu najazdu. Być może, był on dziełem okrutnych Morskich Rekinów z południa. Wątpił, by w którejś z chat ktoś pozostał przy życiu.

Ogień płonął powoli, głównie wzdłuż rzeki i brzegu rozpościerającego się dalej dużego zbiornika wodnego. Kilka budynków zdawało się jeszcze pozornie nietkniętych. Były z pewnością splądrowane, lecz istniała szansa, że nie wszystko ze zgromadzonych przez tutejszych osadników zapasów zostało wywiezione przez najeźdźców. A była akurat pora zbiorów. Gdy Sander wyruszał w drogę, członkowie jego Wspólnoty (a raczej ci, których uważał za bliskich krewnych — na tę myśl grymas wykrzywił jego twarz) także organizowali ostatnie w tym sezonie polowania i suszyli mięso.

Chociaż koczownicze Wspólnoty wędrowały po rozległych obszarach w głębi lądu, Sander nasłuchał się wystarczająco wielu opowieści Handlarzy, by wiedzieć, że gdzie i indziej ludzie żyją inaczej. Były miejsca, gdzie klany osiedlały się na stałe, przejmując ziemię na własność, uprawiając ją i wytwarzając żywność. Tutaj, w tej niemal doszczętnie zniszczonej osadzie, musieli chyba także łowić ryby. Zaburczało mu w żołądku. Przesunął się trochę, lustrując bacznie miejsce najazdu, by upewnić się, że kiedy tam zejdzie, nie wpakuje się w żadne kłopoty.

Rhin zaskowyczał chrapliwie, trącając Sandera pyskiem. Jego źółtobrązowa sierść zaczynała już gęstnieć przed nadchodzącą zimą. Rozwarł szczęki, ukazując spiczasty język. Strzygąc uszami obserwował płonące budynki z równie głębokim zainteresowaniem co jego pan. Nie zdradzał jednak żadnych uczuć poza zwykłą we wszystkich nowych sytuacjach ostrożnością.

Jego zielone ślepia nawet nie mrugnęły, a ogon nie drgnął. Siadł na zadzie, jak gdyby lekceważąc fakt, że jego łeb wystaje ponad linię horyzontu i może zostać dostrzeżony z osady. Sander potraktował to zachowanie jako informację o braku bezpośredniego zagrożenia. Wiedział z doświadczenia, że spryt i wrodzona inteligencja zwierzęcia mogą dostarczyć informacji, jakich żaden człowiek ze swymi stępionymi zmysłami nie byłby nigdy w stanie uzyskać.

Sander podniósł się, nie dosiadając jednak ponownie Rhina. Zaczął ostrożnie zsuwać się ze zbocza, wykorzystując występy skalne jako osłonę, a jego wierzchowiec, jak żółtorudy duch, podążał dwa kroki za nim. Przygotowując się do odparcia ewentualnego ataku Sander uniósł miotacz strzał, mocując wyżłobienie pocisku na mocno naprężonej cięciwie. Poluzował też tkwiący w skórzanej pochwie długi nóż.

Kiedy zbliżyli się do splądrowanej osady, w nozdrza uderzył go swąd spalenizny i inne, znacznie gorsze zapachy. Rhin warknął, wietrząc w powietrzu niebezpieczeństwo. Ta woń nie podobała mu się tak samo jak Sanderowi. Ale przynajmniej, w jego odczuciu, nie natrafił na żaden ślad wroga.

Sander okrążył z daleka brzeg rzeki, gdzie leżały zakrwawione ciała, i skierował się ku budynkom na pozór nie uszkodzonym, stojącym w większym oddaleniu od nabrzeża. Usłyszał plusk fal i poczuł nowy zapach, docierający wraz z podmuchami wzmagającego się wiatru — dziwny, świeży aromat. Czyżby to rzeczywiście było morze, a nie tylko jakieś większe jezioro?

Zbliżając się do najodleglejszych budynków, zawahał się. Coś się w nim sprzeciwiało temu wtargnięciu na cudze terytorium. Jedynie pragnienie zdobycia żywności pchało go naprzód, w uliczkę tak wąską, że Rhin przyciskał się do niego pokrytym futrem barkiem, gdy kroczyli przed siebie ramię w ramię.

Zbudowane z drewnianych bali ściany były bardzo grube, a zamiast okien miały jedynie umieszczone bardzo wysoko otwory, niemal zamaskowane przez zwisające okapy, stanowiące część spadzistych dachów. Pierwsze drzwi wejściowe zobaczył dopiero, kiedy dotarł do końca uliczki i skręcił w prawo.

Były zbite z ciężkich desek. Teraz, najwyraźniej wyważone siłą, wisiały smętnie na jednym zawiasie. Rhin zawarczał, wysuwając język spomiędzy warg. W tych wyłamanych drzwiach leżało ciało z zakrzepłą na plecach plamą krwi. Wieśniak leżał twarzą do ziemi, a Sander nie miał najmniejszej ochoty go odwracać.

Obcy nie był ubrany zwyczajem członków Wspólnoty w skóry i futra, lecz w szorstką, ręcznie tkaną tunikę, ufarbowaną na orzechowobrązowy kolor. Jego nogi okrywały luźne spodnie z tego samego materiału, a na stopach miał skórzane sznurowane buty. Po długiej chwili wahania Sander obszedł ostrożnie martwego mężczyznę i wszedł do środka. Stan wnętrza wskazywał zarówno na plądrowanie, jak i celowe niszczenie.

W kącie leżało jeszcze jedno skręcone ciało i kupka poplamionych ubrań. Obrzuciwszy to szybkim spojrzeniem Sander odwrócił wzrok. Mimo tak wielkiej dewastacji pomieszczenia nadal widoczne było, iż jego mieszkańcy posiadali więcej dóbr doczesnych aniżeli którykolwiek członek Wspólnoty. Ale w przypadku ich trybu życia i tak nie miałoby to sensu. Nie można przecież wozić ze sobą z miejsca na miejsce krzeseł, stołów i komód, gdy jest się stale w drodze, podążając za stadami. Pochylił się, by podnieść rozbitą misę, zaintrygowany zdobiącym ją wzorem. Pozornie było to tylko kilka ciemnych linii, odcinających się od czysto brązowego tła glinianego naczynia, lecz kiedy przyjrzał się dokładniej, zdołał rozróżnić ptaki w locie.

Chciał jak najprędzej dotrzeć do pojemników z żywnością, mając już dość tej izby umarlaków. Z zewnątrz dobiegało warczenie Rhina. Sander wyłapał w nim niepokój swego towarzysza, pragnienie oddalenia się z tego miejsca. Zmusił się jednak do poszukiwań tego, co tu pozostało.

Znalazł miarkę gruboziarnistej mąki zmieszanej z siekanym i sproszkowanym miąższem orzechów. Używając rozbitej misy w charakterze łyżki, przesypał ją do swojej torby na prowiant. W innym przewróconym pojemniku znalazł wciśnięte dwie suszone ryby. To było wszystko. Reszta została celowo zmarnowana bądź zanieczyszczona. Robiło mu się niedobrze od widocznych przejawów dzikiej nienawiści, jaką wyczuwał w tym pomieszczeniu. Z ulgą pospieszył na zewnątrz, by dołączyć do Rhina.

Mimo tych negatywnych doznań zmusił się, by podejść do następnego budynku. Jego drzwi były również wyłamane, lecz tym razem przejścia nie blokowały zwłoki. Jednakże wystarczył jeden rzut oka na to, co leżało pośrodku, by oniemiały ze zgrozy pospiesznie się wycofał. Za nic w świecie nie mógłby się do tego zbliżyć. Odniósł wrażenie, że najeźdźcy, kimkolwiek byli, nie zadowalali się samym zabijaniem, lecz znajdowali przyjemność w zabawianiu się w bestialski sposób swymi ofiarami. Przełknął ślinę, by opanować targające nim nudności, i wyszedł z powrotem na drogę biegnącą przed ocalałymi od ognia domami.

Było jeszcze jedno miejsce, które musiał przeszukać, niezależnie od niewypowiedzianej zgrozy, jaką przepełniała go ta spustoszona osada. Gdzieś tu musiała być kuźnia. Poklepał torbę z narzędziami przytroczoną do grzbietu Rhina. Znajdujące się w niej przybory były wszystkim, co otrzymał od swego ojca. Ibbets także rościł sobie do nich prawo, podobnie jak przywłaszczył sobie prawo do urzędu kowala we Wspólnocie, lecz obyczaj w tej mierze stał po stronie Sandera.

Dwa najważniejsze młotki i dłuta zostały oczywiście pogrzebane z jego ojcem Dullanem. Podstawowe narzędzia mężczyzny są przepełnione jego siłą, więc muszą być wraz z nim składane do ziemi, gdy już dłużej nie może ich używać. Lecz było kilka pomniejszych rzeczy, których zgodnie z prawem mógł zażądać syn, i nikt nie mógł mu tego odmówić. Jednakże Sander potrzebował więcej, o wiele więcej, jeśli miał zrealizować swe marzenie — odnaleźć miejsce ukrycia zakrzepniętego metalu przywożonego przez Handlarzy do Wspólnoty oraz poznać sekret stopów, który nadaremnie usiłowali zgłębić kowale.

Ruszył zdecydowanie przed siebie omijając zwęgloną, zwaloną na zewnątrz ścianę, nie bacząc na nic z wyjątkiem celu swych poszukiwań, i zatykając nos, żeby nie czuć smrodu. Rhin nie przestawał warczeć i pomrukiwać. Sander dobrze wiedział, iż jego towarzysz ma dość tego pełnego śmierci miejsca i idzie za nim z musu. Ponieważ jednak istniało między nimi coś w rodzaju braterstwa, Rhin będzie szedł dalej.

Współplemieńców Rhina i ludzi ze Wspólnoty łączyła więź, polegająca na wzajemnym wyświadczaniu sobie usług. Związek ten datował się z okresu Czasu Ciemności. Sander słyszał opowiadane przez Zapamiętywaczy legendy, które głosiły, iż przodkowie Rhina byli niegdyś znacznie mniejsi, lecz tak samo inteligentni i szybko przystosowujący się do zmian. W dawnym języku nazywano ich kojotami.

Mnóstwo zwierząt i niezliczone rzesze ludzi straciły życie, gdy Ziemia zatańczyła i rozpoczął się Czas Ciemności. Przez skorupę ziemską buchnęły góry ognia, miotając płomieniami, dymem i roztopionymi skałami. Morze wdarło się w ląd z falami prawie tak wysokimi jak te góry, obracając ziemię w nicość w jednych miejscach, w innych zaś ustępując z obszarów, które zajmowało od niepamiętnych czasów. Potem nastał chłód i napłynęły ogromne, duszące chmury morowego powietrza, które zabijało. Tu i ówdzie przeżyła garstka ludzi bądź zwierząt. Lecz gdy niebiosa ponownie się przejaśniły, nastąpiły duże zmiany. Niektóre zwierzęta rosły coraz większe z pokolenia na pokolenie, a krążyły pogłoski, iż odległe gatunki ludzi są obecnie dwukrotnie większe od współziomków Sandera. Jednakże informacja ta pochodziła od Handlarzy, a powszechnie wiadomo było, iż Handlarze lubią rozpuszczać takie historyjki, by trzymać innych z dala od swych bogatych znalezisk. Byli nawet gotowi wymyślić różnorakie potwory, którym musiałby stawić czoła człowiek próbujący wytropić drogę do ich kryjówek.

Sander zatrzymał się, podniósł makabrycznie zbroczoną krwią włócznię i pogrzebał nią w popiołach małego budynku. Rychło odgrzebał coś, co mogło być jedynie kowadłem — solidnym kowadłem z żelaza, niestety, stanowczo zbyt ciężkim, by mógł je zabrać. Po odkryciu tego znaleziska, stanowiącego oczywisty dowód, iż odnalazł kuźnię, począł przegarniać popiół jeszcze energiczniej.

Wkrótce dokopał się do kamiennego obucha, którego rękojeść była niemal doszczętnie spalona, lecz najważniejsza część ocalała, a potem do jeszcze jednego, o mniejszej wadze. To było wszystko, co pozostało, chociaż natrafił też na ślady metalu — jego zdaniem miedzi — stopionego z gorąca.

Uniósł rękę i wyrecytował słowa stanowiące tajemne zaklęcie kowala. Jeżeli dusza właściciela tych narzędzi, który być może leżał gdzieś pod gruzami na tyłach budynku, krążyła nadal po tym domu, jak to niekiedy bywało w przypadku zmarłych gwałtowną i niespodziewaną śmiercią, rozpozna on po tych słowach, że znajduje się tu jego kolega po fachu. Sander był pewien, że nie poskąpi mu swej własności i nie będzie przeciwny ponownemu jej użytkowaniu w celu, który może przynieść pożytek wszystkim ludziom.

Sander umieścił oba obuchy pomiędzy wiezionymi ze sobą narzędziami. Dość już poszukiwań. Niechaj martwy kowal zabierze sobie całą resztę do grobu. Z wyjątkiem tych dwóch młotów, których on nie miał, a których potrzebował.

Miał już dość tej bezimiennej osady, gdzie cuchnęło śmiercią, a duchy zmarłych krążyły prawdopodobnie po zrujnowanych domostwach. Rhin wyczuł tę decyzję, witając ją aprobującym rżeniem. Jednakże Sander nie zamierzał oddalać się od brzegu morza — jeżeli było to morze. Przemknął możliwie najszybciej między tlącymi się budynkami, unikając starannie widoku porozrzucanych wokół trupów, i wydostał się na śliski piasek wybrzeża.

Aby znaleźć potwierdzenie, iż być może dotarł do jednego z wytyczonych sobie celów, postąpił naprzód, do miejsca, gdzie małe fale kończyły się pianą na piasku. Zanurzył palec w wodzie i polizał. Słona! A więc znalazł morze!

Jednakże nie samo morze było tym, czego głównie poszukiwał. Interesowało go ono raczej jako źródło krążących na jego temat starych przekazów. To właśnie wzdłuż morskiego brzegu usytuowana była niegdyś większość wielkich miast przeszłości. W tych to miastach spoczywały tajemnice, które usiłował zgłębić ojciec Sandera.

Pewne było, iż ludzie przed Czasem Ciemności posiadali taką wiedzę, że żyli sobie tak, jak mogą żyć dusze w niebie, z niewidzialnymi służącymi i wszelkiego rodzaju ułatwiającymi pracę sprzętami. Jednak wiedza ta zaginęła. Sander nie wiedział, ile lat dzieliło go od tamtego okresu, lecz ich suma, zdaniem jego ojca, przekraczała znacznie długość życia wielu, wielu pokoleń.

Po tym, jak ojciec zmarł od kaszlu, a Ibbets — młodszy brat ojca — odmówił Sanderowi prawa do wykonywania zawodu kowala, twierdząc, iż jest on jedynie niedoświadczonym żółtodziobem niegodnym służyć Wspólnocie, Sander zrozumiał, że musi udowodnić swą wartość nie tylko ludziom, których uważał za rodzinę, lecz także samemu sobie. Musi stać się takim fachowcem w dziedzinie obróbki metalu, że jego młody wiek nie będzie odgrywał żadnej roli, a liczyć się będzie wyłącznie to, że wiele przedmiotów będzie mogło być wykonanych według jego projektu i dzięki jego umiejętnościom. Tak więc gdy Ibbets chciał go skierować do dalszej nauki rzemiosła, on zamiast tego zażądał przyznania mu prawa do opuszczenia Wspólnoty, a Wspólnota była zmuszona przystać na to dobrowolne wygnanie.

Teraz, wskutek własnej stanowczej decyzji, został bez rodziny. A w jego sercu płonęła żądza udowodnienia iż jest, lub będzie, lepszym kowalem niż twierdzi Ibbets. Aby tego dokonać, musi się uczyć. A jest pewien, że potrzebna mu wiedza leży gdzieś w pobliżu miejsca, z którego Handlarze wybierali przywożone przez siebie, zakrzepnięte grudy metalu.

Niektóre metale mogły być obrabiane siłą samego ramienia i młota. Inne rodzaje musiały być podgrzewane, wlewane do form lub wykuwane na gorąco dla nadania im kształtu pożądanego narzędzia czy broni. Lecz były też takie, które opierały się wszelkim próbom ludzkiego oddziaływania. I właśnie ich tajemnica fascynowała Sandera od wczesnego dzieciństwa.

Znalazł morze; teraz mógł pójść na północ lub na południe wzdłuż jego brzegu. Wiedział, że na tych terenach nastąpiły wielkie zmiany. Być może poszukiwane przez niego miasta były od dawna pogrzebane pod naniesionym przez fale mułem bądź tak zburzone wskutek trzęsienia ziemi, że niewiele z nich pozostało. Ale przecież Handlarze znajdowali gdzieś ten swój metal, a więc istniały gdzieś takie źródła — i te mógł odnaleźć.

Nadciągała noc, a on nie miał ochoty obozować w pobliżu tego na wpół zrujnowanego osiedla. Ruszył na pomoc. Nad jego głową wrzeszcząc ochryple kołowały morskie ptaki, a monotonnie przewalające się fale stanowiły cichy akompaniament do ich krzyków.

Rhin obejrzał się dwukrotnie za siebie. Zaskowyczał, a jego niepokój udzielił się Sanderowi. Co prawda wioska sprawiała wrażenie całkowicie oddanej we władanie martwym, lecz faktem było, iż Sander nie zbadał zbyt dokładnie jej ruin. A jeśli jakiś pozostały przy życiu niedobitek, być może na poły oszalały ze strachu w wyniku najazdu, przyczaił się tam i widział przybycie i odjazd Sandera i Rhina? Teraz mógłby ich tropić.

Wdrapawszy się na wierzchołek wydmy porośniętej szorstką, wyblakłą trawą, Sander zlustrował uważnie palące się w dalszym ciągu zabudowania. Nie ruszało się nic prócz ptaków. Nie lekceważył jednak niepokoju Rhina, wiedząc, że może polegać na jego wyostrzonych zmysłach i że ten ostrzegłby go, gdyby ktoś podążał ich śladem.

Wolałby dosiąść kojota, lecz śliski piasek stanowił tak niepewne podłoże, iż zdecydował się kontynuować drogę na piechotę. Odbił nieco od linii brzegu, gdyż leżały tam naniesione morskim prądem kawały drewna, sprawiające wrażenie zasadzki na nierozważnego podróżnego. Gdzieniegdzie w wilgotnym piasku leżały odznaczające się wyraźnie muszle, Sander nie mógł oderwać od nich oczu, chłonąc zdumionym wzrokiem fantastyczne wzory na tych klejnotach morza. Wrzucił kilka do torby przy pasku. Zachwycały go, podobnie jak jaskrawo ubarwione ptasie piórko czy gładko wypolerowany kamyk. Przez chwilę zamarzyło mu się, by oprawić je w miedź — metal, który z taką łatwością poddawał się jego zręcznym dłoniom — i sporządzić z nich taką biżuterię, jakiej nikt we Wspólnocie jeszcze nie widział.

Piasek pod jego nogami pokrywała teraz szorstka trawa, która w miarę, jak posuwał się coraz dalej, przechodziła w łąkę. Sanderowi nie podobała się ta zbyt otwarta przestrzeń. Na horyzoncie zamajaczyła ciemna linia — początek terenów zalesionych. Chociaż jego lud pochodził z otwartych równin zachodu, znali także pomocne lasy, a on sam doceniał teraz fakt znalezienia kryjówki. Jako wytrawny podróżnik potrafił jednak ocenić dzielącą go od niej odległość na tyle, by dojść do wniosku, iż nie dotrze do lasu przed zapadnięciem zmroku. Pragnął bezpiecznego obozowiska, w którym mógłby się obronić, gdyby instynkt Rhinsfiga okazał się nieomylny i przyszło im stawić czoła niebezpieczeństwu czyhającemu w ciemnościach.

Nie ośmielił się rozpalić ognia z obawy, iż stanie się drogowskazem przyciągającym kogoś — lub coś — co grasowało w tej okolicy. Usadowił się więc ostrożnie na usypanym jakby specjalnie dla niego stosie skał, w którym kamienie przylegały blisko do siebie, tworząc wygodne legowisko.

Wyszarpanymi z ziemi garściami trawy wymościł sobie coś na kształt gniazda. Potem wyjął suszoną rybę i podzielił się nią z Rhinem. W normalnych warunkach kojot sam poszedłby na polowanie, lecz tej nocy wyraźnie nie miał zamiaru opuszczać Sandera.

Obserwując zapadający zmierzch, młodzieniec czuł chłód napływającego od morza nocnego wiatru. Niesione przezeń dziwne zapachy tego wodnego świata wzmagały jego niepokój. Nie słyszał jednak nic prócz plusku fal i ptasich głosów. A Rhin z czujnie nastawionymi uszami, nasłuchujący wręcz manifestacyjnie, nie demonstrował żadnych oznak rzeczywistego zagrożenia.

Pomimo zmęczenia całodzienną podróżą Sander nie mógł zasnąć. Ponad nim łukiem rozpościerało się niebo, na którym migotały gwiazdy — oczy nocy. Zapamiętywacze powiadali, iż były to inne słońca, bardzo, bardzo odległe, i że wokół nich prawdopodobnie krążyły światy takie jak ich. Lecz Sanderowi zawsze kojarzyły się one z oczyma dziwnych, wiecznie trzymających się z daleka stworów, obserwujących raczej z obojętnością niż z zainteresowaniem krótkie życie ludzi. Próbował myśleć o gwiazdach, lecz jego umysł nieustannie powracał do okropieństw widzianych w napadniętej wiosce. Drżąc zastanawiał się, jak to jest, być nagle zaatakowanym przez wychodzących z morza ludzi, pałających żądzą mordu, niszczenia, nurzania rąk we krwi?

Jak daleko sięgał pamięcią. Wspólnota tylko raz walczyła o życie przeciwko własnemu rodzajowi. Było to wtedy, gdy przerażający ludzie o jasnej skórze i dzikich, bladych oczach napadli na ich stada. Poza tym walka jego ludu była głównie walką z zimnem, głodem i chorobami, nękającymi ich samych bądź ich zwierzęta. Było to raczej wojowanie z nieprzyjazną ziemią aniżeli z ludzkością. Ich kowale wykuwali do tej walki narzędzia i broń, z których niewiele miało posmakować ludzkiej krwi.

Sander słyszał opowieści o morskich rozbójnikach handlujących żywym towarem. Niekiedy myślał sobie, że one również były wymysłem Handlarzy, tworzących makabryczne historie o ziemiach, na które nie chcieli wpuścić innych. A to dlatego, że Handlarze byli powszechnie znanymi skąpcami, kiedy w grę wchodziły ich osobiste korzyści. Po dzisiejszym dniu jednak był w stanie uwierzyć, że człowiek jest nawet bardziej bezlitosny niż zimowa burza. Zaczął dygotać, nie od podmuchów morskiej bryzy, lecz wskutek podsuwanych przez wyobraźnię scen, ukazujących, co może go spotkać w tej tak niezbadanej dziczy.

Wyciągnął rękę, by dodać sobie odwagi poprzez dotknięcie kudłatego futra Rhina. W tym samym momencie kojot skoczył na równe nogi. Sander usłyszał ostrzegawcze warknięcie. Rhin nie patrzył na morze, lecz w głąb lądu. Zwierzę wyraźnie uznało, iż w ciemnościach nocy czai się zagrożenie.

Przy tak słabej widoczności miotacz strzał był zupełnie bezużyteczny. Sander wyciągnął zza paska długi nóż, będący w rzeczywistości krótką szpadą. Mając za plecami stanowiące zwartą ścianę skały, przyklęknął na jedno kolano i nasłuchiwał. Gdzieś z przodu zdawał się dobiegać cichy syk. Rhin warknął ponownie. Teraz Sander złapał w nozdrza słaby zapach piżma. Zdawało mu się, że dojrzał jakiś cień poruszający się tak szybko, iż był tylko przelotnym wrażeniem.

Dobiegające z ciemności syczenie przerodziło się w głośny warkot. Rhin, na sztywnych nogach, postąpił krok naprzód, wyraźnie przygotowany do odparcia ataku. Sander rozpaczliwie żałował, że nie rozpalił ognia. Stawianie czoła takiemu nieznanemu zagrożeniu wzbudzało jeden z odwiecznych lęków przypisanych jego rasie.

Jednakże, wbrew jego oczekiwaniom, atak nie następował. Słyszał to prowokacyjne syczenie i wnioskował z reakcji Rhina, że uważa on to coś za groźnego przeciwnika.

Niemniej jednak, cokolwiek to było, pozostawało poza zasięgiem wzroku Sandera, w miejscu, w którym nie mógł go dostrzec na tle jaśniejszych skał. Z mroków nocy dobiegł przeraźliwy gwizd, a zaraz po nim prosto w oczy Sandera uderzył jaskrawy snop światła oślepiając go zupełnie, mimo iż obronnym gestem poderwał gwałtownie ramię, by uchronić się przed rażącym blaskiem.

Osłaniając oczy dłonią obserwował sunące — a właściwie ślizgające się — w jego stronę zwierzę; jego wijące się ciało, mimo iż pokryte futrem, przypominało węża. Stworzenie uniosło się na tylnych łapach, sycząc bezustannie. Jego głowa znalazła się niemal dokładnie na poziomie głowy Sandera. Za tym wielkim zwierzem przypadło do ziemi jego mniejsze wydanie, w o wiele ciemniejszym kolorze. Żadne z nich nie było jednak tym, które niosło światło.

— Stój! — Rozkaz wydany spoza źródła światła był stanowczym poleceniem, po którym padło następne: — Rzuć nóż!

Sander zdawał sobie sprawę, iż znajduje się o krok od śmierci, gdyż wiedział, że tylko wola mówiącego utrzymuje zwierzęta na miejscu. Mimo to potrząsnął przecząco głową.

— Nie wykonuję rozkazów nieznajomych, którzy ukrywają się w ciemnościach — rzucił hardo. — Nie jestem myśliwym ani krzywdzicielem ludzi.

— Krew woła o krew, cudzoziemcze — warknął głos.

— Za tobą potoki krwi… bratniej krwi. Jeśli jest ktoś, kto może poświadczyć, że w Padford nie pozostał nikt żywy, to jestem nim ja…

— Przyjechałem do miasta umarłych — odparł Sander. — Jeśli, o nieznajomy, łakniesz krwi za krew, poszukaj gdzie indziej. Gdy wjechałem tam z południa, zastałem jedynie trupy wśród na wpół spalonych ścian.

Światło padało równomiernie, lecz nie było żadnej odpowiedzi. Jednakże fakt, iż nieznajomy z nim rozmawiał zamiast natychmiast zaatakować, stanowił dla Sandera pewną nadzieję.

— Czy prawdą jest, że nie jesteś Morskim Rekinem? — zapytał powoli głos.

Sander rozumiał słowa. Lecz akcent, z jakim były wypowiadane, różnił się zarówno od akcentu Wspólnoty, jak i Handlarzy.

— Kim jesteś? — Głos był teraz ostrzejszy, bardziej natarczywy.

— Jestem Sander. Niegdyś należałem do Wspólnoty Jaków. Jestem kowalem.

— Taaak? — głos przeciągnął to słowo, jakby nie dowierzając. — A gdzie dzisiejszej nocy obozuje twoja Wspólnota, kowalu?

— Na zachodzie.

— A mimo to ty podróżujesz na wschód. Kowale nie są wędrowcami, cudzoziemcze. A może na swym szlaku pozostawiłeś za sobą krwawe przewiny i bratobójczą śmierć?

— Nie. Mój ojciec był kowalem. Umarł, a oni zadecydowali, że nie jestem dostatecznie zręczny, by zająć jego miejsce. Dlatego wybrałem tułaczkę. — Był coraz bardziej zirytowany. Konieczność cierpliwego odpowiadania na tę przepytywankę z ciemności wzbudzała w nim gniew. Teraz z kolei on spytał śmiało: — A ty kim jesteś?

— Kimś, kto cię nie powinien interesować, obcy człowieku — odwarknął głos. — Ale zdaje się, że mówisz prawdę, więc nie staniesz się naszą strawą dzisiejszej nocy.

Natychmiast po tych słowach światło zgasło. Usłyszał ruch w ciemnościach. Rhin zaskomlał z ulgą. Choć kojot, jeśli zechciał, potrafił być groźnym wojownikiem, najwyraźniej wolał, ażeby tamte zwierzęta i ich nadzorca, kimkolwiek był, już sobie poszli.

Sander poczuł, jak spływa z niego napięcie. Głos oddalił się, a wraz z nim odeszły dziwne psy–nie–psy służące mu do polowania. Ułożył się na powrót na swym legowisku i po chwili już spał.

Rozdział drugi

 

Sen Sandera pełen był koszmarów, w których trupy ożywały i ruszały na niego z połamaną bronią w bezwładnych dłoniach. Co jakiś czas podrywał się spocony, zatraciwszy rozeznanie, co jest snem, a co rzeczywistością. Chwilami dochodziło go ciche powarkiwanie, dobywające się głęboko z gardła Rhina, jakby kojot węszył coś potwornego. Lecz przecież głos i światło już się oddaliły.

Z nadejściem pierwszej szarości świtu Sander gotów był do drogi. Wydawało mu się, że na tej ziemi straszy. Być może nie pogrzebane trupy wprowadzały go w ten nastrój przygnębienia. Im wcześniej oddali się z tego złowieszczego miejsca, tym lepiej. Postanowił jednak dokonać jeszcze szybkiej lustracji terenu, na którym poprzedniej nocy majaczyły w półmroku dziwne zwierzęta.

To rzeczywiście nie był sen, ponieważ w glebie widniały odciśnięte głęboko ślady łap, z wyraźnie zaznaczonymi kształtami poduszek i pazurów. Tuż za nimi odkrył jeszcze jeden mały, wyraźny odcisk, bez wątpienia ludzki. Rhin obwąchał ślady i ponownie zawarczał. Ze sposobu, w jaki kołysał głową, wynikało niezbicie, że niezbyt podobało mu się to, co mówiły mu wyostrzone zmysły. Kolejny powód, by ruszać w drogę.

Sander nie czekał nawet, żeby coś zjeść. Wskoczył na grzbiet Rhina, który puścił się kłusem w takim tempie, że wkrótce znaleźli się wśród ostrych traw nizin ciągnących się równolegle do morza. Kłus kojota poderwał do lotu kilka ptaków, Sander rozwinął więc swoją procę, przygotował kamyki i ustrzelił dwójkę uciekinierów. Gdy znajdzie miejsce, gdzie będzie mógł rozpalić ognisko, przyrządzi sobie z nich posiłek. Kierował się prosto na odległą linię lasu, niezadowolony z wrażenia ogołocenia, jakie odnosił na tej otwartej przestrzeni, uczucia, którego — choć wychowany na równinach — nigdy wcześniej nie doświadczył. Jadąc próbował dostrzec zarysy ścieżki, którą przybył głos. Lecz poza śladami, jakie odkrył rankiem w pobliżu swego zaimprowizowanego obozowiska, nie znalazł nic, co potwierdziłoby jego przekonanie, iż on i Rhin nie byli sami.

Powstrzymywał się zdecydowanie od zerkania wstecz, na oddaloną już wioskę. Być może jego nocny gość powrócił tam, gdyż ze słów, jakie wymienili, wynikało niezbicie, iż nieznajomy szuka sprawców napadu na osadę. Jak on ją nazwał? Padford. Sander powtórzył to słowo na głos. Było tak dziwne jak akcent tamtego człowieka.

Sander wiedział niewiele o ziemiach leżących poza terytorium zajmowanym przez Wspólnotę. Że takie wioski istniały, wywnioskował ze skąpych wzmianek Handlarzy. Lecz pasterze z rozległych równin na zachodzie nic na ich temat nie wiedzieli. Żałował teraz, że nie obejrzał dokładniej trupów. Usiłując przypomnieć sobie tamte widziane przelotnie ciała miał wrażenie, że ich skóra była niezwykle ciemna, ciemniejsza nawet od jego własnej, a włosy mieli wszyscy jednakowo czarne. Jego współplemieńcy o brązowym odcieniu skóry mieli włosy o zróżnicowanych kolorach: od jasnorudawozłocistego do ciemnobrązowego.

Zapamiętywacze często snuli dziwaczne, przyprawiające o zawrót głowy opowieści o tym, jak to przed Czasem Ciemności ludzie różnili się między sobą. Ich historie zawierały również inne niewiarygodne stwierdzenia — że ludzie potrafili latać jak ptaki i podróżować w łodziach pływających pod powierzchnią wody, a nie na niej. Niepodobna więc było wierzyć w każdy pozostały okruch rzekomej dawnej wiedzy, którą z taką czcią hołubili.

Rhin zatrzymał się gwałtownie, wyrywając Sandera z zadumy. Jego ciało drżało, co było sygnałem niebezpieczeństwa i informacją, że aby zmierzyć się z tym czymś, musi pozbyć się dosiadającego go jeźdźca. Sander zsunął się więc z jego grzbietu, a Rhin obrócił się błyskawicznie w stronę, z której przyjechali. Jego wargi uniosły się odsłaniając potężne kły, a wydobywający się z gardła pomruk przerodził się w groźny warkot.

Sander wepchnął procę za pas i wyciągnął miotacz. Upewnił się, że w rowku strzelniczym tkwi strzała. W pobliżu nie było żadnych skał, mogących zapewnić im osłonę. Zostali przyłapani na otwartej przestrzeni.

Widział dokładnie dwa wygięte łukowato kształty, posuwające się w jego kierunku dziwacznymi ruchami w górę i w dół, z prędkością, jaką Rhin mógłby rozwinąć jedynie w rozpaczliwym zrywie ucieczki. Za nimi biegła trzecia postać na dwóch nogach, jak myśliwy poganiający psy, choć dwa biegnące z przodu stwory w niczym nie przypominały małych psów znanych Wspólnocie. Sander przyklęknął na jedno kolano i przygotował miotacz do strzału. Serce biło mu szybko. Tamte zwierzaki, cokolwiek to było, poruszały się zwinnie, bezustannie skręcając się, wyginając i obracając, a mimo to ciągle posuwając się naprzód. Utrafić któregoś z nich strzałą było niemal niemożliwością.

— Aeeeheee!

Krzyk, który się rozległ, był tak przeraźliwy jak krzyk morskich ptaków. Biegnąca z tyłu postać wyrzuciła w górę oba ramiona, jakby poganiając swych włochatych towarzyszy. Sander zdecydował, że właśnie ten biegnący musi być jego celem. — Aeeeheee!

Pierwsze ze zwierząt przystanęło i uniosło się na tylnych łapach, wpatrując się uporczywie w kowala. Moment później Jego koleżka zamarł w podobny sposób. Pomimo to Sander nadal kurczowo ściskał broń. Ocenił, iż odległość była ciągle zbyt duża na skuteczny strzał. Warczenie Rhina nie ustawało. Kojot przyjął postawę obronną, gotowy do odparcia ataku. Wszystko wskazywało na to, że oszacował dziwaczne zwierzaki jako straszliwych przeciwników.

Ludzki towarzysz stworów zrównał się z nimi i teraz we trójkę ruszyli w kierunku Sandera...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl