[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Julia Quinn

Gwiazdka z nieba

Lyssie Keusch, najwspanialszej redaktorce i opiekunce soczystych, malachitowych i majowych zieleni

I Paulowi, chociaż chciał zatytułować drugą część „Ciastka z nieba"

1

Anglia, hrabstwo Kent Czerwiec 1809 rok

Emocje nigdy nie ponosiły Roberta Kemble, hrabiego Macciesfield, ale gdy nad jeziorem ujrzał tę dziewczynę, natychmiast się zakochał.

Nie z powodu urody. Oczywiście podobały mu się jej czarne włosy i zadarty nosek, ale na balach w Londynie widywał znacznie piękniejsze kobiety.

Nie z powodu inteligencji. Nie miał powodu uważać jej za głupią, ale ponieważ nie zamienił z nią ani słowa, nie mógł ocenić jej intelektu.

Z pewnością nie z powodu wdzięku. Ujrzał ją w mo­mencie, gdy poślizgnęła się na mokrym kamieniu i zama­chała rękami. Z głośnym plaśnięciem upadła na drugi ka­mień, a potem wstała i masując obolałe siedzenie, głośno krzyknęła: - A niech to!

Nie wiedział dokładnie, w czym rzecz. Czuł jednak, że ma przed sobą prawdziwy ideał.

Ruszył do przodu, ale nadal pozostawał pod ukryciem drzew. Dziewczyna właśnie przechodziła z jednego ka­mienia na drugi i każdy głupi domyśliłby się, że zaraz się poślizgnie, bo kamień pokrywał wilgotny mech i...

Chlup.

- O retyyy!

Robert mimowolnie uśmiechnął się na widok zrezygnowanej dziewczyny brodzącej w wodzie do brzegu. Za­moczyła rąbek sukni i na pewno Zniszczyła pantofle.

Gdy podszedł bliżej, zauważył pantofle leżące na słoń­cu, gdzie zapewne je Zostawiła, zanim weszła na kamie­nie. Sprytna jest, pomyślał z uznaniem.

Dziewczyna usiadła na brzegu i zajęła się wyżyma­niem sukni, odsłaniając przed Robertem wspaniały wi­dok na nagie łydki. Zastanawiał się, gdzie podziała poń­czochy.

Nagle, jakby wiedziona szóstym zmysłem dostępnym tylko kobietom, gwałtownie podniosła głowę i rozejrzała się dokoła.

-              Robert! - zawołała. - Robert! Wiem, że to ty!
Osłupiał. Był pewien, że nigdy wcześniej jej nie widział,

że nigdy nie zostali sobie przedstawieni, a jeśli nawet, to nie zwracałaby się do niego po imieniu.

-              Robert - mówiła dobitnie w jego stronę. - Masz na­tychmiast wyjść.

Zrobił kilka kroków do przodu.

-              Do usług, moja pani - powiedział, kłaniając się w pas.
Dziewczyna ze zdziwienia otworzyła usta. Zamrugała

oczami i zerwała się na równe nogi. Nagle zdała sobie sprawę, że nadal trzyma w dłoniach skraj sukni, odsłania­jąc kolana przed całym światem. Puściła materiał.

-              Kim pan jest, do diabła?

Posłał jej najlepszy ze swych przekornych uśmiechów.

-               Jestem Robert.

-               Nieprawda, nie jest pan Robertem - odkrzyknęła.

-              Muszę się z panią nie zgodzić - powiedział, nie kry­jąc rozbawienia.

-               No, nie jest pan moim Robertem. Ogarnęła go nieoczekiwana fala azdrości.

-               A kim jest twój Robert?

-               On jest... On... A co panu do tego?

Robert uniósł głowę, udając, że starannie rozważa to pytanie.

-              Można powiedzieć, że skoro to jest moja ziemia, a pa­ni zmoczyła suknię w wodzie z mojego jeziora, to mam coś do tego.

Zbladła.

-              O Boże, chyba nie jest pan jego lordowską mością.

Uśmiechnął się szeroko.

-              Owszem, jestem.

 

-               Ale jego lordowską mość jest stary! - Była zmieszana i zdezorientowana.

-               Ach, rozumiem. Jestem synem starego lorda. A ty...

-               A ja mam spory kłopot - jęknęła.

Wziął ją za rękę, chociaż jej nie wyciągnęła, i złożył ukłon.

-              Wielki to dla mnie zaszczyt poznać panią, panno Mam Kłopot.

Uśmiechnęła się.

-              Właściwie nazywam się panna Mam Spory Kłopot, jeśli pan tak łaskaw.

Jeżeli miał jakieś wątpliwości co do tego, że stojąca przed nim kobieta jest ideałem, to rozwiały się pod wpły­wem jej uśmiechu i poczucia humoru.

-              Naturalnie, panno Mam Spory Kłopot. Nie powinie­nem być tak nieuprzejmy i skracać pani nazwiska. - Po­ciągnął ją za rękę w stronę brzegu. - Usiądźmy na chwilę.

Zawahała się.

-              Moja matka, świeć, Panie, nad jej duszą, umarła trzy lata temu, ale przypuszczam, że odradzałaby mi ten po­mysł. Pan wygląda na uwodziciela.

Zaintrygowała go.

-               A pani zna uwodzicieli?

-               Oczywiście nie znam żadnego. Ale gdybym znała, to na pewno wyglądałby tak jak pan.

-               A to dlaczego? Zrobiła chytrą minkę.

-               Czyżbyś, mój panie, domagał się komplementów?

-              Jak najbardziej. - Uśmiechnął się, usiadł i poklepał miejsce obok siebie. - Nie ma się czego obawiać. Moja re­putacja nie przedstawia się w aż tak czarnych barwach.
Raczej w odcieniach szarości.

Znów się zaśmiała, a Robert pod jej wpływem poczuł się jak władca świata.

-              Tak naprawdę nazywam się panna Lyndon - powie­działa, siadając obok niego.

Pochylił się do tyłu i podparł na łokciach.

-               Panna Lyndon Mam Spory Kłopot, jak mniemam.

-               Na pewno mój ojciec tak uważa - odpowiedziała we­soło. Nagle spoważniała. - Muszę już iść. Gdyby tato zo­baczył mnie tu z panem...

-               Bzdura. - Robert nagle gorąco zapragnął zatrzymać ją przy sobie. - Nikogo tu nie ma.

Usiadła z powrotem, ale nadal była trochę niepewna.

-               Naprawdę nazywa się pan Robert? - zapytała po dłu­giej przerwie.

-               Naprawdę.

-               Przypuszczam, że syn markiza ma wiele imion.

 

-               Niestety. Westchnęła pociesznie.

-               O, ja biedulka! Mam tylko dwa.

-               Jakie?

Odwróciła się w jego stronę i posłała wyraźnie zalotne spojrzenie. Poczuł się wniebowzięty.

-               Victoria Mary - odpowiedziała. - A pan? Jeśli wolno spytać.

-               Wolno. Robert Phillip Arthur Kemble.

-              I jeszcze tytuł - przypomniała.
Pochylił się do niej i szepnął:

-               Nie chciałem pani przestraszyć.

-               O, taka bojaźliwa to ja nie jestem.

-               Dobrze. Lord Macclesfield. Ale to tylko tytuł formalny.

-               No tak - powiedziała Victoria. - Prawdziwy tytuł otrzyma pan dopiero po śmierci ojca. Arystokraci to dzi­wacy.

Uniósł brwi.

-               W niektórych częściach kraju za takie słowa mogliby panią aresztować.

-               Ale nie tutaj - odrzekła z chytrym uśmieszkiem. - Nie na pańskiej ziemi, nie nad pańskim jeziorem.

-               Tak - przyznał, spoglądając w błękit jej oczu, który wydawał mu się niebem. - Na pewno nie tutaj.

Victoria nie wiedziała, jak zareagować na wyraźne po­żądanie bijące z jego oczu. Odwróciła głowę. Upłynęła ca­ła minuta, zanim Robert znów się odezwał.

-               Lyndon... Hm... - Uniósł głowę w zamyśleniu. - Skąd ja znam to nazwisko?

-               Mój tato został nowym pastorem w Bellfield - odpar­ła Victoria. - Być może wspominał o nim pański ojciec.

Ojciec Roberta, markiz Castleford, miał obsesję na punkcie swojego tytułu i swoich włości, dlatego często prawił synowi kazania o wielkim znaczeniu jednego i dru­giego. Robert nie wątpił, że ojciec wspominał o przyby­ciu nowego pastora w jednej z codziennych oracji. Nie wątpił również, że wcale go nie słuchał.

Pochylił się do Victorii i zagadnął z zainteresowaniem:

-               A podoba się pani w Bellfield?

-               O, tak. Przedtem mieszkaliśmy w Leeds. Tęsknię za przyjaciółmi, ale ta okolica jest piękniejsza.

-               Proszę mi powiedzieć... - Zawahał się. - Kim jest ten tajemniczy Robert?

Uniosła głowę.

-              Naprawdę to pana ciekawi?

-              Naprawdę. - Ujął jej drobną dłoń. - Powinienem wie­dzieć, jak się nazywa, bo wygląda na to, że będę musiał porachować mu kości, jeżeli jeszcze raz spróbuje spotkać się z panią sam na sam w lesie.

-              Proszę przestać. - Roześmiała się. - Niech pan nie żar­tuje.

Robert uniósł dłoń dziewczyny do ust i złożył gorący pocałunek po wewnętrznej stronie nadgarstka.

-              Jestem śmiertelnie poważny.

Victoria spróbowała cofnąć rękę, ale zrobiła to bez przekonania. W spojrzeniu młodego lorda było coś dziw­nego, jego oczy błyszczały z taką siłą, że jednocześnie ba­ła się i była podekscytowana.

-               To Robert Beechcombe.

-               Czy ma wobec ciebie jakieś plany?

-              Robert Beechcombe to ośmioletni chłopiec. Mieliśmy razem iść na ryby, ale chyba zrezygnował. Wspominał coś, że być może będzie musiał pomóc mamie.

-              Cóż za cudowna ulga, panno Lyndon. - Robert nagle się roześmiał. - Jestem strasznie zazdrosny. A to bardzo nieładne uczucie.

 

-               Nie wiem... Nie wiem, czemu miałby pan być za­zdrosny - wyjąkała Victoria. - Pan mi się nie oświadczył.

-               Ale zamierzam.

-               A ja niczego panu nie obiecywałam - powiedziała na­gle stanowczym tonem.

-               Trzeba będzie tę sytuację naprawić - odparł z westchnie­niem. Jeszcze raz uniósł jej rękę i tym razem pocałował w dłoń. - Ja na przykład chciałbym, aby mi pani obiecała, że nigdy nawet nie spojrzy na innego mężczyznę.

-               Nie wiem, o czym pan mówi - powiedziała wyraźnie zakłopotana.

-               Z nikim nie chcę się panią dzielić.

-               Ależ panie! Dopiero co się poznaliśmy!

Odwrócił się do niej, w jego oczach na miejscu weso­łości pojawiło się dziwne ożywienie.

-              Wiem. Rozum mi mówi, że ujrzałem panią zaledwie dziesięć minut temu, ale serce zna panią całe życie. A du­sza jeszcze dłużej.

-               Ja... Nie wiem, co powiedzieć.

-              Proszę nic nie mówić. Proszę usiąść koło mnie i cie­szyć się słońcem.

Siedzieli na trawiastym brzegu, spoglądali na chm...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl