[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Maciej Guzek
TRZECI ŚWIAT
Agencja Wydawnicza
RUNA
TRZECI ŚWIAT
Copyright © by Maciej Guzek, Warszawa 2009
Copyright © for the cover illustration by Tomasz Maroński
Copyright © 2009 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2009
Opracowanie graficzne okładki: własne
Redakcja: Ewa Guttmejer
Korekta: Jadwiga Piller
Skład: własny
Druk: Drukarnia GS Sp. z o.o.
ul. Zabłocie 43, 30-701 Kraków
Wydanie I
Warszawa 2009
ISBN: 978-83-89595-58-4
Agencja Wydawnicza RUNA
00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 436
tel./fax: (0-22) 45 70 385
e-mail:
Pamięci Ryszarda Kapuścińskiego
Zamierzam mówić o baśniach,
choć zdaję sobie sprawę z tego,
jak ryzykowne jest to przedsięwzięcie.
„O baśniach”, J.R.R. Tolkien
Spis treści:
CZĘŚĆ TRZECIA - Pogranicze............................................................................................60
CZĘŚĆ CZWARTA - Południe...........................................................................................102
Część pierwsza w drogę!
SOBOTA, WARSZAWA
„Zamykają Trzeci Świat!”, usłyszałem.
Uwaga rzucona w biegu, w pośpiechu, redaktor naczelny przemierzał boksy, pokrzykiwał, zdawało się, że pracuje w kilku trybach aktywności jednocześnie. Jak on to potrafi opanować? Dopalacze z którejś z Legend?
- Zamykają Trzeci Świat - powtórzył, i mimo że był jeszcze daleko, grzązł w plątaninie boksów, a kilka spojrzeń powędrowało w jego stronę, wiedziałem, że mówi do mnie.
Kto zamyka, kiedy, dlaczego - dowiedziałem się krótko potem.
Zamykają Trzeci Świat.
Serce załomotało żywiej, ciało od kilku miesięcy gnuśniejące w boksie poczuło przypływ adrenaliny, ustąpił - tak charakterystyczny dla biurw - ból pleców. Dusiłem się w tych boksach, w tym labiryncie ze sklejki, drewna, pleksiglasu, pełnym ludzi zamienionych w szczury - i to nie przez żaden czar, lecz przez całkiem zwyczajną i niemającą w sobie niczego nadprzyrodzonego chciwość! Przywykłem do szerszych przestrzeni niż dwa metry kwadratowe, prawie czułem, jak wapnieją mi kości, a na każdy kolejny dzień spędzony w redakcji, licząc od chwili powrotu z ostatniej wyprawy, patrzyłem jak skazaniec odsiadujący niezasłużenie wysoki wyrok.
Kiedy więc usłyszałem te kilka słów, kiedy zobaczyłem minę szefa, wiedziałem już - jadę.
Jadę!
WARSZAWA - POZNAŃ
Droga z Warszawy do Poznania zabrała mi dwadzieścia minut. Ile razy tak podróżowałem? - zestaw znanych czynności, wejście do terminalu, przejście pomiędzy dwoma Światowidami - zawsze, kiedy je mijam, mam dziwne odczucia, czuję mrowienie. Wiem, że gdzieś tam, na płaszczyźnie, którą trudno zrozumieć, dokonuje się skanowanie, że te cztery gęby i cztery pary oczu potrafią zajrzeć pod podszewkę twojej duszy i jeśli uznają, że intencje badanego nie są czyste - nie przepuszczą. Czułem więc mrowienie, mimo że samo przejście trwało ułamek sekundy.
Poza tym byłem podekscytowany. Przejście przez sam portal też nie trwa długo, na mgnienie oka zapada czerń, potem człowiek otrzymuje potężne uderzenie chłodu, i zaraz z tego chłodu i z tej ciemności wyłania się drugi brzeg - Poznań. To w ogóle trudno nazwać podróżą, bo wzmiankowane dwadzieścia minut zajmują rozmaite czynności administracyjne, sprawdzanie, oczekiwanie w kolejce (Poznań i Warszawę łączy tylko jeden portal, więc zawsze przy nim rojno, zawsze tłok). Samo przebycie drogi do miasta Przemysła to drobiazg, tyle co nic, mrugnięcie.
Mimo wszystko za każdym razem byłem podekscytowany. Podróż bowiem - to nie czas trwania, to nie odległości.
Podróż to stan ducha.
A Poznań, jak zwykle, to tylko stacja przesiadkowa. Tam zaś, dokąd zmierzałem, nie wszyscy mieli wstęp. Mamy, teoretycznie, w Polsce gospodarkę rynkową, ale gdzie zarobek jest naprawdę wysoki, zawsze pojawia się jak najbardziej widzialna ręka rządu. Często ta ręka bywa silnie uzbrojona, nieprzyjazna i zachłanna. Strzeże tajemnic, patentów, strzeże dostępu do bogactw, dzięki któremu Polska znajduje się na szczycie światowej gospodarki, strzeże dostępu do Legend.
A w Legendzie, obranej przeze mnie za cel podróży, bogactwa, jak słyszałem, było sporo. Szły stamtąd na Ziemię transporty wszelakich surowców, przywożono artefakty magiczne, delegowano ręczną produkcję do ezoterycznych stref ekonomicznych, czyli ESE, w których nie obowiązywały żadne uciążliwe normy jakości, standardy ISO, dyrektywy dotyczące czasu pracy, prawa człowieka.
Czy elfom przysługują prawa człowieka? Albo ogrom?
Trzeci Świat.
Miałem okazję widzieć już niejedno, to przecież nie pierwsza moja podróż na Drugą Stronę Lustra, ale tej Legendy wcześniej nie odwiedzałem. Reporterów wpuszczano tam niechętnie. Chociaż nie, to eufemizm - poza kilkoma koncesjonowanymi objazdówkami, podczas których władze pokazywały tylko to, co chciały, reporterów nie wpuszczano tam w ogóle.
„Wyjątek”, powiedział Stary.
Stary był naszym naczelnym i w zasadzie nie był wcale stary. To raczej na mnie powinno się tak mówić, ja i on to przecież ten sam rocznik, a na dodatek on siedział na Ziemi, a ja... - cóż, w odwiedzanych przeze mnie uniwersach czas płynął rozmaicie. Teraz, mierząc zegarem biologicznym, dzieliło nas jakieś dziesięć lat różnicy. Zmarszczki wokoło oczu, ogorzała twarz i zarysowująca się łysina dobitnie wskazywały, że ja w tej kalkulacji wypadałem zdecydowanie mniej korzystnie.
- Wyjątek - powtórzył Stary. - Specjalnie dla ciebie. Jesteś gwiazdą, zwłaszcza po tym, jak sam jeden przeszedłeś Asgaard.
- Ile mam czasu?
- Naszego? Dwa tygodnie - mruknął. - A lokalnego? - Zajrzał do notatek. - Sześć i pół miesiąca.
Poza tą informacją nie potrafił mi wiele powiedzieć - ot, szczegóły dotyczące lokalnych warunków (bardzo ciekawe): studium uwarunkowań magicznych, informacje o religii, społeczeństwie, geografii. Wszystko to i tak wchłonąłbym w chwili przejścia - kiedy cywil przechodzi na Drugą Stronę, rzucają na niego czar adaptacyjny, język i zestaw rudymentarnych informacji przyswaja się automatycznie. Stary nie potrafił jednak wytłumaczyć jednego.
Zamykają Trzeci Świat. Tak.
Ale dlaczego?!
Dlaczego?
MĘŻCZYŹNI W MUNDURACH
Teraz w Europie nieczęsto widzi się mężczyzn w mundurach - kontynent od wielu lat jest spokojny, a od kiedy Polska uzyskała bezwzględną supremację dzięki nowym technologiom militarnym, sprowadzonym z Legend, o żadnym poważnym konflikcie nie może być mowy. A mimo to przywitali mnie oni.
Wojskowi.
Na plecach i brzuchu naszyte koraliki, ułożone we wzory ezoodporne, szybki hełmów skonstruowane z tworzywa pozwalającego widzieć ektoplazmę, dwulufowa broń (dolna lufa przeznaczona na srebrne pociski), ponure miny - które wydają się stałym atrybutem żołnierzy, niezależnie od tego, jaka to armia, jaki to kraj, jaki to świat (czy zaświat).
I literka K na piersi, noszona z dumą, symbol przynależności do elity, ich duma, ich tożsamość, ich życie.
Królikarnia.
Prócz wymienionych wcześniej cech wojskowi mają jeszcze i tę - chyba dominującą - że są małomówni. W rezultacie miałem okazję zamienić ledwie kilka słów z oficerem.
- Zamykają - przyznał, kiwając głową, po czym, na pytanie „dlaczego”, wzruszył tylko ramionami. Nie mógł mówić - nawet gdyby chciał. Ale miałem wrażenie. że jakiś szczegół w jego twarzy, grymas, spojrzenie czy blizna - w nich kryła się odpowiedź. Wtedy jej nie zrozumiałem.
Dopiero później.
Samochód, zwykły, niepozorny, mknął szybko z terminalu (zlokalizowanego w ścisłym centrum, niedaleko Starego Rynku, w wielkiej hali starej gazowni, którą odrestaurowano, przerabiając na dworzec ezoteryczny) do terenów, gdzie przyczaiła się najważniejsza z instalacji wojskowych Rzeczpospolitej.
KWATERA KRÓLIKARNI
Niewiele widziałem.
Wiem, rzecz jasna, gdzie mieści się kwatera główna, nie sposób tego ukryć, wiedza tego typu rozchodzi się w Polsce lotem błyskawicy, a w im większej się będzie trzymało coś tajemnicy, tym większa liczba ludzi się dowie. Wszyscy więc potrafiliby pokazać, gdzie się Królikarnia mieści.
Trafić tam - to zupełnie inna sprawa.
Wyjeżdża się zatem drogą na Katowice - droga to szeroka, pozbawiona kompleksów z pierwszej dekady XXI wieku w stosunku do dróg w innych krajach Europy, wielopasmowa. Suną po niej również pozbawione kompleksów samochody, w większości nowe, jak spod igły, najlepsze modele, arcydzieła techniki. Ta droga, jej oświetlenie, systemy elektronicznego prowadzenia ruchu, te lśniące pojazdy odzierają podróż z mistycznych uniesień, jakie winniśmy czuć, gdy zbliżamy się do jednej z największych tajemnic naszego świata. Owszem, tajemnica została oswojona, udomowiona, mieszka z nami już z górą dwadzieścia lat - lecz nadal nikt jej nie wyjaśnił, nikt nie zrozumiał. Co najwyżej przyzwyczailiśmy się.
Magia.
Otoczony przyciemnianymi szybami, zamknięty w lśniących karoseriach, obudowany ciekłokrystalicznymi ekranami reklamowymi na poboczach, człowiek nie jest w stanie uwierzyć, nie jest w stanie się otworzyć.
Może na tym właśnie polega ich sekret? Bo nagle - choćby siedziało się z nosem przyklejonym do szyby - droga się gubi, zjazdy wiją się podejrzanie długo, tracimy orientację i oto tłuczemy się wąską, dziurawą ścieżyną, pośród dziwnych lasów, strzeliste drzewa przysłaniają słońce, dziwimy się, skąd dookoła dęby, lśnią w słonecznych promieniach białe sieci pajęczyn, cicho, brak innych samochodów. A przypomnieć sobie, który to był zjazd, jaki drogowskaz się widziało, gdy nasz wóz odbił z głównej drogi, a utrwalić w pamięci jakieś punkty charakterystyczne - nie sposób.
Mimo że pokonywałem tę drogę wielokrotnie.
***
Sama baza Królikarni też jest okryta tajemnicą, podział na strefy dostępu, co krok kontrole, komory, bariery zwane Bielmami (moje upoważnienie sięgało niedaleko, ot, co najwyżej tyle, by wyjść z budynku, popatrzeć na ten nieustanny ruch, na glizdy baraków, pokrytych zimnym, nieziemskim metalem). Rzecz jasna nie wszystko widać, wojsko strzeże swych tajemnic skrupulatnie, poziomy tajności są różne i tylko wysocy rangą oficerowie mogą przenikać wszystkie Bielma. Lecz nawet ja, choć nie mogę dostrzec tego, co zostało zamaskowane inkantacją i mocą artefaktu, chociaż moje oczy nie widzą przez Kurtyny - mam pewne spostrzeżenia i wynoszę pewną wiedzę. Rzecz w tym, by spoglądać na ludzi, by śledzić grymasy ich twarzy, urywki rozmów, rozpoznając, czy są rozluźnieni, zdenerwowani czy ponurzy.
A tych ponurych - tak się składa - w oczekiwaniu na transfer do Trzeciego Świata spotykam najwięcej.
Wychodzą na moment z Bielma, niknąc w kolejnym, są szarzy, przygaszeni, odmienieni, często można spotkać takich, którzy wcale nie wyglądają jak ludzie, a o tym, że należą do Królikarni świadczą jedynie mundury, inni znów powierzchowność mają człowieczą, ale są nadzy, bełkoczą w rozmaitych nieziemskich językach, widać na ich ciele odmrożenia, poparzenia, brak skóry. Pewnego razu, gdy wyszedłem przed barak - moje tymczasowe więzienie - i spoglądałem na dziedziniec, mignął mi korowód podłużnych metalowych skrzyń, pokrytych znakami krzyży, łacińskimi sentencjami i rysunkami czaszek. Kufry płynęły w powietrzu, obok nich podążali szybkim krokiem mnisi, rozsiewając dym z kadzideł, szemrząc modlitwę i co chwila nerwowo spoglądając na sunące pojemniki. Widok trwał krótko, ledwie kilka sekund i mogłoby się wydawać, że to tylko przywidze...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]