[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Andrzej Gumulak

 

 

 

Noc nad Firwood zakłócił warkot helikoptera. Słup światła padający z reflektora umieszczonego pod maszyna ślizgał się po leśnych zakamarkach. Inspektor Blade Horn manipulował dżojstikiem, przez wystający z policyjnego kasku mikrofon wydawał jednocześnie rozkazy pilotowi, jednocześnie obserwując teren.,,Zostało do sprawdzenia jeszcze z pięćdziesiąt akrów’’ - pomyślał. Nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego uparła się, żeby syna Klary szukać w Firwood. Miał przeczucie, które go rzadko zawoziło…

- Skręć w lewo – rzucił do aspiranta Colina Shue. – Wild Rose to ostatnia nadzieja. Przyjrzyjmy się tej polanie.

Shue skręcił ster. Snop światła powędrował za maszyna, rozjaśniając czubki sosen. Wzrok Horna przedzierał się przez księżycową poświatę, wyprzedzając ruch dżojstika. Szukała czegokolwiek, co nie byłoby drzewem, krzakiem czy śmieciem zostawionym przez turystów.

- Ale świeci – nagle usłyszał w słuchawkach głos aspiranta który wpatrywał się w ogromna tarcze księżyca.

- Pełnia – uciął. Skupiony na obserwacji terenu niemiał ochoty wdawać się w rozmowę. – Patrz, tam cos jest! – krzykną, wskazując palcem widoczny z daleka jasny punkt w zachodniej części polany. Wyraźnie odbijał światło. – Lądujemy! – rozkazał.

Inspektor Horn kilka razy w karierze przetrząsaną już Firwood, szukając turystów, ale teraz sprawy miały się inaczej. Zanim z aspirantem Shue wsiadł do helikoptera, pisał półroczne sprawozdanie. Pochłonęła go robota i nawet nie wiedział, która godzina. Dopiero, gdy na biurku odezwał się telefon, spojrzał na zegarek. Była druga w nocy.

- Blake? – ciarki przeszły mu po plecach. – Blake?

- Witaj Klaro – zrobiło mu się gorąco. – Co się stało?

- Patricka nie ma, wyszedł na spacer i do tej pory nie wrócił! – w słuchawce słyszał zdenerwowany głos. – Nie wiem, co robić! Pomóż mi.

- Szukałaś u kolegów? – zachowywał spokój, ale wszystko, co dotyczyło Klary, nawet po osiemnastu latach do dnia, w którym rzuciła go dla Roberta Windengraffa, budziło emocje. Chrząknął.

- Wszędzie byłam, do wszystkich dzwoniła… - mówiła przez łzy.

- Nikt go nie widział. Nikt noc nie słyszał…

- Natychmiast rozpoczynamy poszukiwania – obiecał.

- Dziękuję - ściszyła głos. – Dzwon do mnie, proszę.

- Będziemy w kontakcie.

- Ale wiesz, on nie wziął lekarstw – szepnęła. – A dziś jest pełnia…Ratuj Patricka – odłożyła słuchawkę.

Zaparkowany za posterunkiem śmigłowiec w kilka sekund był gotowy do lotu. Pilot, aspirant Colin Shue, czekał, aż szef zatrzaśnie drzwi kabiny, żeby poderwać maszynę z ziemi.

Najpierw sprawdzili brzegi stawu i rzeki, potem przelecieli nad polami w oku miasteczka, najwięcej czasu zajęło im przeszukiwanie lasu. Firewood, olbrzymi obszar pełen dzikiej zwierzyny, kilkusetnich drzew i niezbadanych skalnych zakamarków, rozciągał się na wschód od Woodstone. Policjanci badali każdą mile puszczy. Nie trafiwszy na nic, co by ich zainteresowało, Horn przypomniał sobie o Wild Rose. ,, Pewnie tam go znajdziemy’’- pomyślał.

Pięć minut później na tyle zbliżyli się do polany, że widoczny z daleka jasny punkt stał się bardziej wyraźny i można było rozpoznać, co to jest. Horn nie miał wątpliwości.

- cholera – wycedził. Tylko czarne myśli przychodziły mu do głowy. – Obym się mylił.

Aspirant Shue jeszcze dobrze nie wylądował gdy Horn rozsuną drzwi helikoptera i wyskoczył na trawę. ,,To nie może się stać! Klara tego nie przeżyje’’ - ,,myślał, biegnąc wzdłuż światła reflektora.

Pochylił się nad nagim zakrwawionym ciałem. Trzema placami dotkną szyi chłopaka. Wstrzymał oddech.

- Żyje krzykną. – Colin! Nosze!

Nawet nie zauważył, jak okrągła tarcza księżyca schowała się za chmurami.

 

School bus zatrzymał się na rogu Aspen Street i Sun Squage. Virginia Horn miała do domu jeszcze pięć minut piechotą. Szła jednak wolniej niż zwykle, nie zwracając uwagi, że wrześniowy wiatr, rozwiewa długie blond włosy. W głowie wciąż słyszała plotki, którymi od rana żyła szkoła, i chociaż powtarzało się w nich jej nazwisko, nie miał pojęcia o jakimkolwiek zajściu w Firwood. Przechodząc na ruga stronę Aspen Street odtwarzał w pamięci wydarzenia z ostatnich godzin. Wstało o siódmej. Zdziwiła się ze drzwi do sypialni rodziców są zamknięte. O tej porze szykowali się i robili sporo zamieszania. Ojciec biegał po piętrze, szukając kolejnych części garderoby, potem prasował koszule, narzekając na żelasko, czyścił mundur i buty, twierdząc, że z roku na rok pasty są coraz gorsze, a matka wykrzykując z dołu, przekonywała go, ze niema racji.

Virgi zeszła na parter. W kuchni bezszelestnie krzątała się mama.

- Ciiii. Tata cała noc pracował, odsypia, bądź cicho Virginio – Judy Horn uśmiechnęła się do córki, która za mocno zamknęła lodówkę.

- Coś się stało?

- Nie wiem – postawiła przed dziewczyna płatki z mlekiem.

- Spałam, jak przyszedł. Powiedział, ze coś wróciło, nie wiem. A może mi się śniło…- wpiła resztę kawy. – Złożyczył pod adresem Windengraffa… - wzruszyła ramionami. – Później wyciągnę od taty więcej, teraz się spieszę. Wcześnie w tym roku przyszła jesień. Mam ze stu pacjentów – sprawdzała, czy wszystko, co potrzebne ma w torebce. – Nie spóźnij się do szkoły – rzuciła szeptem z holu.

Virgi dokończyła śniadanie i ruszyła na przystanek. W autobusie, tak jak od siedmiu lat, zajęła miejsce obok śniadej Sally Marshall.

- Słyszałaś o Patricku? – Sally szeptem powitała Virgi.

- Co? Nic nie wiem.

- Całe Woodstone o tym gada, a ty byś nic nie wiedziała?

- Naprawdę o niczym nie słyszałam – zapewniała Virgi.

- Nie wieże ci – Sally nie ustępowała. – Twój ojciec jest gliną. Na pewno przy śniadaniu puścił parę z gęby.

- Spał… - Słowa przyjaciółki zaniepokoiły Virginie. – Ale, o co chodzi? – czuła bicie serca. Wieczorem nie widział się z Patrickiem…

- Policja znalazła w Firwood twojego przystojnego sąsiada – uśmiechnęła się znacząco. – Półżywego przewieziono do szpitala. Musisz coś wiedzieć. Windergraffów masz przez płot…

- Rodzice z nimi się nieprzyjaźnią – Virginia przekonywała przyjaciółkę, ukrywając zdenerwowanie. – Oni mieszkają tu od niedawna. Starsi ich znają, ale tylko tyle…- skłamała.

Virgi śniła o jasnobrązowych oczach sąsiada, ale nikomu nie pisnęła słowa…A gdy pewnego sierpniowego popołudnia wyszła z psem i spotkała Patricka, była w siódmym niebie. Doszli do rzeki. Spacer się nie udał, bo Oscar cały czas cały czas szczekał na chłopaka. Następnym razem labrador był grzeczniejszy…

Na przystanku dosiadło się kilkoro uczniów i Sally Marshall wymieniła z nimi najświeższe plotki, zostawiając w spokoju Virginie. W szkole huczało jak w ulu. Każdy, komu natura dała wyobraźnie, popisywał się własna wersja wydarzeń. Ktoś słyszał wycie wilka, ktoś na farmie Smithów widział krowę pokąsana przez dzikie zwierze…

- Krew nie była, Patricka! – piskliwy głos Jane Littlebell, której matka, pielęgniarka w szpitalu, widziała poranionego siedemnastolatka, przerwał opowieści innych. Jane wzięła głęboki oddech. – Badają czy mogłaby być …Ciekawe? Był cały we krwi…

,, Wstrętna Littlebell – pomyślała Virginia, próbując przekręcić klucz w zamku. Drzwi były otwarte. Przestraszyła się o tej porze rzadko ktoś przebywał w domu… - Może…?’’ – odgoniła złą myśl, Woodstone miało opinie spokojnego miasteczka…Delikatnie nacisnęła klamkę, uchyliła drzwi i zamarła. Matka stała na piętrze wpatrzona w otwór w suficie, przez który wchodziło się na strych.

- Złaz! – uderzała w podłogę kijem od szczotki. – Złaz do cholery! Ze strychu, oprócz przesuwanych przedmiotów było słychać przeklinającego jak szewc ojca. Judy Horn uśmiechnęła się do córki.

- Nie poszedł do pracy…Chciał, żebym wróciła do domu…Blake, złaz! – znów krzyknęła w sufit. – Jest już Virginia.

- No i dobrze – Horn wychylił się ze strychu. – Zaraz porozmawiamy – spojrzał na córkę. Twarz miał czerwoną jak pomidor. – Znajdę i zejdę! – wrzeszczał. – Idźcie do kuchni! – rozkazał.

Po kwadransie pojawił się zakurzony, zadowolony i z inkrustowanym pudełkiem w kształcie strzelby, które wyglądało na dwieście lat.

- Teraz jesteśmy bezpieczni – usiadł przy stole. – A ciebie, Virginio, proszę żebyś trzymała się z dala od domu Windengraffów, zawłaszcza od Patricka. Jak zobaczę was razem , podejmę radykalne kroki – Hron położył dłoń na pudełku. -Nie pozwolę, żeby ta historia się ciągnęła!

Virgi zaniemówiła ze zadziwienia i wyszła z kuchni. ,,Ojciec oszalał? Świat zwariował? – myślała w drodze do pokoju. – Patrick wróci ze szpitala i wszystko się wyjaśni’’ – spojrzała na dom vis-a-vis i okno, w którym co wieczór pojawiał się Patrick. Nieruchoma firanka i panująca w mieszkaniu ciemność nie zapowiadały niczego dobrego…

 

Idziesz polować? -  z wymownym uśmiechem Judy Horn następnego ranka zapytała męża. Z inkrustowanym pudełkiem pod pacha inspektor zignorował uwagę i krzykną: - Miłego dna, Virginio. Mama ma dyżur. Wróć szybko ze szkoły i nigdzie nie wychodź. Obiecałaś! Sadze, że, mogę na tobie polegać!

Zmrok zapadała coraz wcześniej. W domu Hornów panowała cisza. Virgi po ciemku siedział w pokoju, nie odrywając oczu od narożnego okna sąsiedniego budynku. W szkole Jane Littlebell mówiła ze Patricka popołudniu wypuszczą, ze szpitala. ,,Powinien być już w domu ‘’- denerwowała się.

Co wieczór pojawiła się w oknie. Virgi szła wówczas pod płot, przy którym na nią czekał. Nie rozumiała, dlaczego wciąż uśmiecha się do niego, ale wiedziała, ze lubi patrzeć w jasnobrązowe oczy iskrzące w blasku księżyca. Bywało, ze spacerowali po Aspen Street.

- Fajnie, ze mama zdecydowała się tu wrócić – zaczął kiedyś Patrick. – Wreszcie wyjaśnimy rodzinne sprawy – dodał tajemniczo.

Virginia z zadarta głowa stała naprzeciwko Patricka.

- Jakie sprawy? -  zainteresowała się.

- Niewiele wiem – ściszył głos. – Ojciec, przed moim urodzeniem, w niewyjaśnionych okolicznościach zagina w Woodstone. Matka twierdzi, ze przepadł w Firwood…Dlatego wyjechaliśmy – zmrużył oczy, wpatrując się w niemal idealnie okrągła tarcze księżyca. – Niedługo pełnia – mocno przytulił Virgi. Słyszała bicie jego serca i była szczęśliwa. Teraz wypatrywała chłopaka, za którym tęskniła…

Zrobiło się późno. Założyła piżamę i wyjrzała jeszcze przez okno, licząc, że zobaczy Patricka. ,, Ojciec wrócił – kątem oka dostrzegła światła samochodu. Auto zaparkowano jednak przed domem Windengraffów. Matka Patricka podbiegła do Blake Horna i rzuciła mu się na szyje.

- Dzięki ci, Blake – Virginia słyszała każde słowo. – Jesteś kochany, zawsze można na ciebie liczyć. Patrickowi nic nie jest.

- Musze to wreszcie zakończyć – ojciec przytulił sąsiadkę. – Niemożna ciągnąć tego w nieskończoność – schowana za firanką Virgi czuła pulsującą krew w skroniach.- Przygotowałem się – kontynuował inspektor. – Wezwałem speców…Ze strychu ściągnąłem wszystko, co trzeba…Zrobię to lepiej niż poprzednio…

- nie skrzywdź Patricka! – kobieta mówiła przez łzy. – Może jest inny sposób, żeby to załatwić?

- nie sadzę – zimno odpowiedział Horn. – Nie mam wyjścia. Patrick to brakujące ogniwo…A gdzie on jest?

- Wysłałam go do Judy Grass w Silencetown, pamiętasz ja? – głos Klary zadrżał. – Nie chciałam, żeby tu był. W miasteczku opowiadają okropne rzeczy…A moje dziecko niczemu nie jest winne – matka Patricka znów płakała. – Czy to jego wina, że urodził się podczas pełni?

Horn ponownie przytulił Klare, ucałował w czoło i wsiadła do samochodu. Virginia zamknęła okno.

- Straszne – szepnęła do siebie. – Ojciec chce zabić Patricka – twarz schowała w dłoniach i rzuciła się na łóżko. – Stara strzelbą? – zmarszczyła czoło. – Dziwne. Na policji mają nowoczesny sprzęt…- nie rozumiem. – Musze coś zrobić. Tylko, co?

Chodziła po pokoju i obmyślała plan. ,, Gdzie jest Silencetown?

- odpaliła komputer. – Dziwne, ze matka Patricka się poddała’’

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl