[ Pobierz całość w formacie PDF ]

GWIEZDNY PYŁ

Dotychczas w serii

„Andrzej Sapkowski przedstawia"

ukazały się:

Neil Gaiman Nigdziebądź

Elizabeth Haydon Raposdia

Elizabeth Haydon Proroctwo

Patricia A. McKillip Mistrz Zagadek z Hed

Patricia A. McKillip Dziedziczka Morza i Ognia

Patricia A. McKillip Harfista na wietrze

Patricia A. McKillip Zapomniane bestie z Eldu

Neil Gaiman

Gwiezdny pył

PRZEŁOŻYŁA: PAULINA BRAITER

Tytuł oryginału:

Stardust             

Copyright © 1999 by Neil Gaiman

 

Copyright for the Polish translation © 2001 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Joanna Figlewska

Korekta: Urszula Okrzeja

Ilustracja na okładce: Tomasz Piorunowski

Opracowanie graficzne okładki: Tomasz Piorunowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Kreczmar

ISBN 83-87968-24-2 Wydanie I

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Cypryjska 54, 02-761 Warszawa

tel./faks (0-22) 642 45 45, (0-22) 642 82 85

e-mail:

 

Dla Gene'a i Rosemary Wolfe

Pieśń

Ten, kto gwiazdę w locie schwyta,

Sprawi dziecko mandragorze,

Wie, skąd diabeł wziął kopyta  

Albo czemu gasną zorze,
Umie słuchać Syren śpiewu,             

Strzec się zawistników gniewu -
Ten jedyny
Zna krainy,
Gdzie nie znajdzie fałsz gościny.

 

Jeśli tylko jest w twej mocy

Niewidzialne widzieć dziwy,
Pędź tysiące dni i nocy,             

Aż ośnieży cię włos siwy;

Jedź, a powiesz po powrocie,

Że widziałeś cudów krocie,

Ale przecie

Nigdzie w świecie

Nie dowierza się kobiecie.

 

Jeśli znajdziesz wierną panią,

Daj mi znać, bo rzecz to rzadka,

Lecz ja się nie skuszę na nią,

Choćby była to sąsiadka.

Wierna była, gdyś z nią gadał,

Jeszcze kiedyś list układał,

Lecz da radę,

Nim przyjadę,

Trzykroć uknuć jakąś zdradę.

John Donne, 1572-1631 (przeł. Stanisław Barańczak)

Rozdział pierwszy

W którym poznajemy wioskę Mur i dowiadujemy się

o czymś niezmiernie  ciekawym, co zdarza się tam

każdego dziesiątego roku

Był sobie kiedyś młody człowiek, który chciał spełnić Pragnienie swego Serca.

I choć niniejsze zdanie, stanowiące początek opowie­ści, nie jest zbyt nowatorskie (każda bowiem historia o każdym młodym mężczyźnie, który kiedykolwiek żył lub żył będzie, mogłaby rozpocząć się podobnie), to za­równo ów szczególny młody człowiek, jak i to, co go spot­kało, było naprawdę niezwykłe, mimo że nawet on do końca nie dowiedział się jak bardzo.

Opowieść ta, podobnie jak wiele innych, bierze swój początek w Murze.

Miasteczko Mur stoi do dziś, już od sześciuset lat, na wysokiej granitowej skale, pośród niewielkiego lasu. Domy w Murze są stare i kanciaste, wzniesione z szarego kamie­nia; mają dachy kryte ciemną dachówką i wysokie kominy. Wzniesiono je jeden tuż obok drugiego, wykorzystując każdy skrawek miejsca na skale. Tu i ówdzie ze ściany bu­dynku wyrasta krzak bądź drzewo.

Z Muru wychodzi tylko jedna droga - kręty trakt, wznoszący się stromo pośród drzew, wyłożony po bokach kamykami i głazami. Daleko na południu, gdy wynurza się z puszczy, trakt staje się prawdziwą, wylaną asfaltem szosą. Szosa stopniowo się rozszerza; całymi dniami wy­pełniają ją sznury samochodów i ciężarówek, pędzących

8

z miasta do miasta. W końcu droga doprowadza nas aż do Londynu, lecz Londyn od Muru dzieli cała noc jazdy.

Mieszkańcy Muru są zamknięci w sobie i mrukliwi. Dzielą się na dwa wyraźne typy: miejscowych - szarych, wysokich i przysadzistych, zupełnie jak granitowa skała, na której wzniesiono ich miasto - oraz pozostałych, którzy od lat osiedlają się tutaj, i ich potomków.

Na zachód od Muru rozciąga się las. Na południu leży zdradzieckie, pozornie spokojne jezioro, zasilane wodami strumieni spływających ze wzgórz na północy. Zbocza wzgórz pokrywają pola i łąki, na których pasą się owce. Na wschodzie także rosną lasy.

Tuż za wschodnią granicą miasta stoi wysoki, szary skalny mur, od którego wzięło ono swą nazwę. Mur ów jest stary, wzniesiony z grubo ciosanych kwadratowych bloków granitu. Wynurza się z lasu, by wkrótce znów zniknąć wśród drzew.

W murze jest tylko jedna wyrwa: liczący sobie około sześciu stóp szerokości otwór nieco na północ od wioski.

Przez wyrwę w murze widać rozległą, zieloną łąkę, za łąką strumień, a za strumieniem drzewa. Od czasu do cza­su między drzewami można dojrzeć odległe postaci: cza­sem wielkie, czasem osobliwe, czasami małe, lśniące isto­ty, które rozbłyskują, migoczą i znikają. Choć łąka wygląda nader zachęcająco, żaden z mieszkańców wsi nigdy nie wy­puścił zwierząt na drugą stronę muru. Nikt też nie próbował uprawiać tamtejszej ziemi.

Zamiast tego od setek, może nawet tysięcy lat, miesz­kańcy wystawiali straże po obu stronach otworu i usilnie starali się o nim zapomnieć.

Nawet dziś dniem i nocą dwóch ludzi z miasta stale pełni straż, wymieniając się co osiem godzin. W dłoniach trzymają solidne drewniane pałki, strzegąc czujnie otwo­ru z obu stron.

9

Ich głównym zadaniem jest niedopuszczanie dzieci z miasteczka do muru i rozciągającej się za nim łąki. Od czasu do czasu muszą też zniechęcić do przejścia samot­nego włóczęgę bądź jednego z nielicznych gości odwie­dzających miasteczko.

Dzieciom wystarczy pokazać pałkę. W przypadku włóczęgów i gości strażnicy wykazują się większą pomy­słowością. Siły używają tylko w ostateczności, gdy opo­wieści o świeżo wysianej trawie bądź groźnym byku nie wystarczą, aby odebrać przybyszowi ochotę do dalszej wycieczki.

Bardzo rzadko zdarza się, by do Muru przybył ktoś, kto wie czego szuka. Tym ludziom czasami pozwala się przejść. Ich oczy mają szczególny wyraz i kto raz go uj­rzy, nigdy już nie zapomni.

Z tego, co wiadomo mieszkańcom miasteczka, w ca­łym XX wieku nie doszło do ani jednego udanego prze­mytu przez mur. Są z tego niezmiernie dumni.

Warty zdejmuje się raz na dziewięć lat, w Święto Ma­jowe, gdy na łące odbywa się jarmark.

Opisane tu wydarzenia miały miejsce wiele lat temu. Królowa Wiktoria zasiadała wówczas na tronie Anglii, nie była jednak jeszcze spowitą w czerń Windsorską Wdową. Miała rumiane policzki i lekki krok, a lord Melbourne często musiał łagodnie upominać młodą władczynię, by nie zachowywała się jak trzpiotka. Nie wyszła dotąd za mąż, choć była bardzo zakochana.

Pan Karol Dickens publikował w odcinkach swą po­wieść „Oliver Twist"; pan Draper zrobił właśnie pierwsze zdjęcie Księżyca, uwieczniając jego blade oblicze na zim­nej kartce papieru; pan Morse niedawno ogłosił, że potrafi

10

przesyłać wiadomości po metalowych drutach. Gdyby któremukolwiek z tych ludzi wspomnieć o czarach Ma­gicznego Ludu, zapewne uśmiechnęliby się z pogardą, może z wyjątkiem pana Dickensa, w owym czasie młode­go mężczyzny bez brody. On spojrzałby na was tęsknie.

Tej wiosny na Wyspy Brytyjskie przybyło wielu ludzi. Przyjeżdżali samotnie bądź parami, lądowali w Dover, Londynie i Liverpoolu. Mężczyźni i kobiety o twarzach jasnych jak papier i ciemnych niczym wulkaniczne skały, o skórze barwy cynamonu, przemawiający wieloma języ­kami. Przybywali przez cały kwiecień, podróżując koleja­mi parowymi, konno, wozami i bryczkami; wielu zjawiło się na piechotę.

W tym czasie Dunstan Thorn miał osiemnaście lat i nie był romantykiem.

Miał orzechowobrązowe włosy, orzechowe oczy i orze­chowe piegi. Był średniego wzrostu, mówił wolno i nie­wiele. Często się uśmiechał. A kiedy na należących do ojca łąkach snuł sny na jawie, marzył o tym, że opuszcza wioskę Mur wraz z jej kapryśnymi wdziękami i udaje się do Londynu, Edynburga bądź Dublina, wielkiego mia­sta, w którym nic nie zależy od tego, skąd akurat wieje wiatr. Pracował na farmie ojca i nie miał nic własnego poza małą chatką na najdalszym polu, którą podarowali mu rodzice.

Tego kwietnia do Muru zaczęli przybywać goście. Przy­jeżdżali na jarmark. Dunstan myślał o nich z głęboką nie­chęcią. „Pod Siódmą Sroką", gospoda pana Bromiosa zwy­kle stojąca pustką, zapełniła się już tydzień wcześniej i obcy przybysze zaczęli szukać noclegu na farmach i w zwykłych domach, płacąc za gościnę dziwnymi monetami, ziołami, korzeniami, a nawet drogimi kamieniami.

W miarę zbliżania się dnia jarmarku w miasteczku na­rastała atmosfera wyczekiwania. Ludzie budzili się coraz

11

wcześniej, odliczali dni i minuty. Strażnicy przy bramie w murze wiercili się niespokojnie. Wśród drzew na skra­ju łąki krążyły niewyraźne postaci i cienie.

„Pod Siódmą Sroką" Bridget Comfrey, powszechnie uważana za najpiękniejszą posługaczkę w dziejach, draż­niła się z Tommym Foresterem, z którym widywano ją ze­szłego roku, oraz z rosłym mężczyzną o ciemnych oczach. Mężczyzna miał ze sobą małą, rozszczebiotaną małpkę. Nie mówił zbyt dobrze po angielsku, lecz uśmiechał się promiennie, gdy tylko ujrzał Bridget.

Stali goście w barze musieli znosić nieprzyjemną blis­kość obcych.             

- To tylko co dziewięć lat - powtarzali.

- Powiadają, że w dawnych czasach urządzano go każ­dego roku, w letnie przesilenie.

- Spytajcie pana Bromiosa. On będzie wiedział.

Pan Bromios był wysoki, skórę miał oliwkową, a oczy zielone; jego głowę pokrywały drobne czarne loki. Gdy dziewczęta z wioski stawały się kobietami, zaczynały zau­ważać pana Bromiosa, on jednak nie odpłacał im uwagą. Mówiono, że zjawił się we wsi wiele lat temu. Przybył tu i został, a wino miał smaczne; co do tego zgadzali się wszyscy.

Z przedsionka dochodziły odgłosy głośnej awantury pomiędzy Tommym Foresterem i ciemnookim mężczy­zną, który nazywał się Alum Bej.

- Powstrzymajcie ich! Na miłość boską, powstrzymaj­cie! - krzyknęła Bridget. - Wychodzą na dwór, żeby się o mnie bić!

Wdzięcznie odrzuciła głowę do tyłu. Światło lamp oliwnych zamigotało w jej doskonałych, złotych lokach.

Nikt nie próbował nawet zatrzymać obu mężczyzn, choć kilkanaście osób, miejscowych i przybyszów, wy­szło na dwór, by oglądać bójkę.

12             

Tommy Forester zdjął koszulę i uniósł pięści. Przybysz roześmiał się, splunął w trawę, po czym chwycił prawą rę­kę Tommy'ego i jednym rzutem posłał go na ziemię. Tommy dźwignął się na nogi i runął na obcego. Zdołał za­dać tylko jeden szybki cios w policzek tamtego i znów wylądował na ziemi z twarzą w błocie. W piersiach zabra­kło mu tchu. Alum Bej usiadł na nim okrakiem, zaśmiał się i powiedział coś po arabsku.

W ten sposób zakończyła się bójka.

Alum Bej zszedł z Tommy'ego Forestera, z dumną mi­ną podszedł do Bridget Comfrey; ukłonił się nisko i błys­nął w uśmiechu białymi zębami.

Bridget całkowicie go zignorowała. Podbiegła do Tommy'ego.

- Co on ci zrobił, kochany? - spytała, po czym wytar­ła mu twarz z błota rąbkiem fartucha i obsypała czułymi słówkami.

Alum Bej, wraz z widzami, wrócił do gospody i kiedy Tommy Forester znów pojawił się przy barze, tamten wielkodusznie kupił mu butelkę chablis pana Bromiosa. Żaden z mężczyzn nie był pewien, który wygrał, a który przegrał.

Tego wieczoru Dunstan Thorn nie odwiedził gospody „Pod Siódmą Sroką". Był praktycznym chłopcem, który przez ostatnie sześć miesięcy zalecał się do Daisy Hempstock, równie praktycznej młodej kobiety. W pogodne wieczory spacerowali razem po wiosce, rozmawiając o teo­rii płodozmianu, pogodzie i innych praktycznych rze­czach. Podczas tych spacerów, w których nieodmiennie towarzyszyły im matka i młodsza siostra Daisy, maszeru­jące sześć kroków w tyle, od czasu do czasu spoglądali na siebie czule.

Przy drzwiach domu Hempstocków Dunstan przysta­wał, kłaniał się i żegnał.             

13

A Daisy Hempstock wchodziła do środka, zdejmowa­ła czepek i mówiła:

- Tak bym chciała, by pan Thorn w końcu się oświad­czył. Jestem pewna, że tato nie miałby nic przeciw temu.

- O tak, jestem tego pewna - odpowiedziała tego wie­czoru mama Daisy, tak jak to czyniła każdego wieczoru. Sama także zdjęła czepek i rękawiczki i zaprowadziła cór­ki do salonu, w którym siedział bardzo wysoki dżentel­men o bardzo długiej czarnej brodzie i grzebał w swoich bagażach. Daisy, jej mama i siostra dygnęły przed dżen­telmenem (który prawie nie mówił po angielsku i przybył kilka dni wcześniej). Tymczasowy lokator wstał, ukłonił się, po czym powrócił do swej kolekcji drewnianych dro­biazgów, przekładając je, sortując i polerując.

Kwiecień był chłodny i kapryśny, jak zwykle angiel­ska wiosna.

Goście przybywali z południa, wąską drogą, wiodącą przez las. Zapełniali zapasowe sypialnie; koczowali w obo­rach i stodołach. Niektórzy rozbijali kolorowe namioty, in­ni przyjeżdżali własnymi wozami, ciągniętymi przez wiel­kie szare konie bądź drobne kudłate kucyki.

W lesie rozkwitły łany dzwonków.

Rankiem dwudziestego dziewiątego kwietnia Dunstan Thorn pełnił wartę przy otworze w murze wraz z Tom-mym Foresterem. Stali po obu stronach wyrwy. Czekali.

Dunstan już wcześniej wiele razy pełnił wartę, ale do­tąd związane z tym obowiązki ograniczały się do stania i od czasu do czasu przepędzania dzieci. Dziś czuł się ważny. Trzymał w dłoni drewnianą pałkę, a gdy kolejni obcy zbliżali się do otworu w murze, Dunstan bądź Tommy mówili:

              ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl