[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dziesiąty spiskowiec
K
iedy minął rok od śmierci Giacoma, stary Baralli zrozumiał, że
nadeszła odpowiednia pora, by wyłożyć karty na stół.
I tak, pewnego pięknego wieczora, przystąpił do rzeczy:
— No więc, co zrobimy?
Nigdy przedtem nie było o tym mowy, ale wiadomo, że każ-
dy zdążył się już nagłowić i nakombinować, dlatego też nikogo
nie zdziwiło to nagłe pytanie. Nawet Marcelli, wdowy po Giaco-
mo Barallim.
To właśnie ona odpowiedziała staremu:
— Ja tam nie wiem, to wy pomyślcie.
— To nie tylko my mamy pomyśleć — odrzekł stary — musi-
my zastanowić się nad tym wspólnie. Wiadomo, że taka sytuacja
nie może trwać wiecznie.
W rzeczywistości sytuacja wydawała się teraz bardziej niż po-
nura: ciężar całego gospodarstwa spadał na barki starego i jego
syna Antonia, brata zmarłego. A Antonio był żonaty i miał pięcio-
ro dzieci umiejących jedynie pożerać pajdy chleba i zdzierać po-
deszwy.
1
Wdowa natomiast, mimo iż była postawną i silną trzydzie-
stoczteroletnią kobietą, nie mogła, z przyczyn od siebie niezależ-
nych, pomagać w prowadzeniu gospodarstwa.
Dziewięcioro dzieci — trzech chłopców i sześć dziewczynek,
z czego najmłodsze pięcioletnie, a najstarsze dwunastoletnie —
to gromada, nad którą niełatwo zapanować. Nie można więc było
wymagać od Marcelli, żeby znalazła czas na pracę w polu i w obo-
rze.
Z drugiej zaś strony nie można było znowu oczekiwać od in-
nych, żeby harowali od rana do wieczora, by nakarmić tych dzie-
więcioro darmozjadów.
Jeśliby to miało trwać tak dalej, należało podzielić wydatki
między wszystkich.
Tego wieczoru nadszedł odpowiedni moment, aby podjąć de-
cyzję, i stary wyłożył karty na stół.
— Rozważmy to razem — powiedział. — Każdy niech coś za-
proponuje.
Wdowa wzruszyła ramionami:
— Co tu można proponować — powiedziała — tyle wiem, że
powinnam się wynieść i gotowa jestem odejść, jeśli tylko znajdę
środki, żeby móc wyżywić moje dzieci.
Żona Antonia zaprotestowała.
— To tylko słowa! — wykrzyknęła. — Nie możesz wcale li-
czyć na to, że stworzymy ci takie warunki iż będziesz mogła żyć
z majątku.
— Proszę was tylko o to, żebyście mi dali możliwość zarobie-
nia na chleb dla mnie i dla moich dzieci. Nie każcie mi tylko sprze-
dawać w okolicy losów na loterię.
— Nie komplikujmy sprawy — upomniał ją stary. — Rozważ-
my wszystko spokojnie. Przede wszystkim trzeba pomyśleć, co
możemy ci dać nie przewracając gospodarstwa do góry nogami.
Wszyscy razem policzyli majątek żywy i martwy, długi, kre-
dyty i gotówkę.
W końcu stary podsumował:
— Należałaby ci się ta suma, ale żeby ci ją spłacić od razu, mu-
sielibyśmy sprzedać bydło i zastawić ziemię pod hipotekę.
2
— Na razie nie muszę mieć wszystkich pieniędzy — odrzekła
Marcella. — Potrzebna mi tylko połowa. Resztę oddacie po tro-
chu. Dojdziemy do porozumienia.
Ugodzili się i następnego dnia wdowa wyjechała do miasta.
Marcella była energiczną i stanowczą kobietą i doskonale wie-
działa, po co wyrusza do miasta.
A jechała tam przede wszystkim dlatego, że już przynaj-
mniej od sześciu miesięcy pracowała w wielkiej tajemnicy nad
swoim planem, wspomagana przez zręcznego i dyskretnego
człowieka.
Marcella poszła go odszukać i powiedziała:
— Jeśli sprawa jest jeszcze aktualna, możemy ją załatwić.
Mam gotówkę.
Interes okazał się jeszcze aktualny i Marcella skutecznie wspo-
magana przez pośrednika dobiła targu.
— A teraz, jak już znaleźliście mi sklepik — powiedziała na
koniec — musicie mi pomóc znaleźć mieszkanie.
Wdowie sprzyjało szczęście, bo pośrednik wskazał jej co naj-
mniej trzy wolne mieszkania.
Poszli razem obejrzeć najbliższe, złożone z trzech dość prze-
stronnych i czystych pokoi.
Właścicielka osobiście zaprowadziła tam Marcellę, i kiedy ta
obejrzała mieszkanie, ucieszyła się bardzo:
— Jakby dla mnie stworzone, wszyscy się zmieścimy!
Właścicielka spojrzała na nią podejrzliwie.
— Przepraszam, czy nie mówiła pani, że jest pani wdową?
— Tak, jestem wdową, ale mam dzieci.
— Ile?
— Dziewięcioro — wyjaśniła z największym spokojem Mar-
cella. — Najmłodsze ma pięć lat, najstarsze dwanaście.
Właścicielka mieszkania wytrzeszczyła oczy:
— Dziewięcioro dzieci od pięciu do dwunastu lat! — wykrzyk-
nęła. — Dziewięcioro dzieci w domu, a pani cały dzień w sklepie!
Na miłość Boską, nawet nie ma o tym mowy!
Pośrednik otarł dłonią pot z czoła.
3
— Proszę pani! — krzyknęła Marcella — więc co mam zro-
bić? Kiedy się ma dzieci, trzeba je mieć przy sobie. Nie mogę ich
przecież potopić.
— Wcale nie chcę, żeby je pani topiła. Ale niech je sobie pani
trzyma u siebie, w swoim domu, a nie tutaj!
Marcella starała się wyjaśnić swoje położenie, zapewniała, że
są to spokojne i dobrze wychowane dzieci, ale właścicielka pokrę-
ciła głową.
— To nie złośliwość z mojej strony, ale ten dom stał się piekłem
z powodu dzieci moich lokatorów i na samą myśl, że do tych, co tu
są, dołączy jeszcze dziewięcioro innych, robi mi się słabo. A poza
wszystkim istnieją jeszcze wymogi pewnej higieny i to mieszka-
nie nie ma wystarczającej powierzchni dla dziesięciu osób.
— Dzieci są małe, zużywają mniej powietrza niż dorośli —
upierała się Marcella.
Ale właścicielka była nieugięta.
— Gdyby ich było dwoje, troje, powiedzmy nawet, czworo,
w porządku, ale dziewięcioro — to za dużo.
Marcella musiała zrezygnować z dyskusji i wyszła.
Kiedy tylko znaleźli się na ulicy, pośrednik załamał ręce.
— Dziewięcioro dzieci! — wybuchnął przerażony. — I gdzie
chcecie znaleźć kogoś, kto wynajmie wam mieszkanie w mie-
ście?
— A niby dlaczego nie? — zaprotestowała urażona Marcel-
la. — Czy tu w mieście nie wypada mieć dzieci?
— Nie, ale to coś nie tak, że ma się ich dziewięcioro i to
wszystkie małe. Dziewięcioro małych dzieci, osieroconych przez
ojca, z matką, która od rana do wieczora zajęta jest w sklepie. Nie
pomyśleliście, jakie trzęsienie ziemi może urządzić taka dziewiąt-
ka zostawiona w domu?
— Zostawiona? Najmłodszy chodzi do przedszkola, a reszta
do szkoły.
— A w czasie wakacji? A w godzinach, kiedy nie są w szkole?
Marcella poprosiła, żeby poszedł z nią obejrzeć następne
mieszkanie.
— Pójdę, ale zaczekam na dworze — odpowiedział.
4
Nie chcę, żeby mnie widzieli i nie zamierzam brać na siebie od-
powiedzialności. Taki jest mój zawód, ale nie mam zamiaru psuć
sobie reputacji. Idźcie, ale nie mówcie, że to ja was przysyłam.
Marcella poszła sama i znalazła dozorczynię.
— Tak — potwierdziła dozorczyni. — Jest mieszkanie, dwa
pokoje z kuchnią. Ale zanim je pokażę, muszę wiedzieć, ile was
jest w rodzinie.
— Jestem wdową — powiedziała Marcella.
— A dzieci?
— Czworo.
Dozorczyni rozłożyła ręce.
— Nie ma o czym mówić. Właściciele są nieprzejednani, jeśli
chodzi o dzieci. Zgadzają się co najwyżej na jedno.
— A więc według was troje powinnam zabić? — zapytała
Marcella.
Dozorczyni wzruszyła ramionami.
— To taki dom, ja wykonuję tylko polecenia.
— Trudno, ale to jednak podłość ze strony właścicieli.
— To są małe mieszkania — tłumaczyła dozorczyni. — Le-
dwo wystarczają dla dwóch osób. Nawet nie ma odpowiedniego
metrażu...
— Rozumiem — ucięła krótko Marcella. — To znaczy, że
mam wynająć mieszkanie pod mostem Mezzo. Mam nadzieję, że
tam będzie odpowiedni metraż.
Pośrednik nie zdziwił się, kiedy Marcella chwilę później zapy-
tała go o trzecie mieszkanie.
— Jeśli chcecie mi wierzyć — powiedział tylko — to nawet
nie ma się po co fatygować, to trzecie jest najmniej dla was odpo-
wiednie.
— Niech się pan nie martwi. Proszę mnie tylko zaprowadzić
na miejsce, a potem pozwolić mi działać.
Prawdę rzekłszy Marcella stając przed trzecim domem poczu-
ła, że brak jej odwagi.
Była to bowiem stara kamienica, wytworna i pełna wyniosło-
ści. Wydawała się przez to odpychająca i wprawiała w onieśmiele-
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • donmichu.htw.pl